01.05.2024
Jeszcze raz oglądam telewizyjną „Rzecz o banalności miłości” Savyon Liebrecht w reżyserii Feliksa Falka. W tytule oczywiste nawiązanie do książki Hanny Arendt „Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła”. Arendt, szukając źródeł ludzkiego zła, wychodzi poza prostą, kuszącą swą wyrazistością, opozycję: zło absolutne (naziści) – czystość moralna (ofiary). Podczas procesu Adolfa Eichmanna ze zgrozą uświadamia sobie, że widzi nie szatana, lecz człowieka – bardzo zwyczajnego i nie różniącego się od innych. (Bardzo zwyczajni byli także studenci Stanley`a Milgrama z Yale, gdy na polecenie swego profesora „zabijali” prądem rzeczywistych, jak sądzili, uczestników eksperymentu).
Znakomita Agnieszka Grochowska najpierw w roli młodziutkiej uczestniczki wykładów fryburskiego filozofa, z którym połączy ją romans, potem – dojrzałej, znanej szeroko myślicielki. Nie mniej znakomity Andrzej Grabowski jako podstarzały, antypatyczny, wciąż złowrogi Heidegger (trzeba mieć niezwyczajny potencjał aktorski, by w jednej chwili uwolnić się od gęby Ferdka Kiepskiego). Bohaterowie wypowiadają poglądy znane z ich pism i wystąpień publicznych. Martin Heidegger mówi o wyjątkowych możliwościach zawartych w niemczyźnie, używa protekcjonalnych określeń „Żydek”, „Żydki” (gdy słyszę podobne określenia, natychmiast przypominam, że podobnie brzmiało słowo „Polaczki” wypowiadane przez Rosjan). Hanna Arendt odpowiada na zarzut braku identyfikacji z Izraelem mówiąc, że można kochać kilka najbliższych osób, natomiast nie można, nie da się, kochać narodu. Smakowite jest to, że postulat identyfikacji z narodem łączy syjonistów z niechętnym im (to oczywiście eufemizm) Romanem Dmowskim, który w „Myślach nowoczesnego Polaka” nakazywał jednostce zrezygnować z wolnej woli i podporządkować się woli zbiorowej narodu. Z perspektywy chrześcijańskiej ubóstwianie narodu jest idolatrią (Nie ma Greka ani Żyda), tak też zdaje się sądzić Hanna Arendt.
Kilkanaście lat temu „Odra” (2006, 4) opublikowała szkic Richarda Rorty`ego pt. „Inny możliwy świat”. Jego bohaterem jest Heidegger: najpierw „nazista”, a potem, po wojnie, tchórzliwie milczący „hipokryta”. Kiedy syn filozofa, Arnulf, udostępnił wydawcom prywatne notatki ojca z lat 30. i 40., tzw. „Czarne zeszyty” – okazało się, że jego antysemityzm nie skruszał ani o jotę. Pisze o „charakterze żydowskim” i „żydowskiej nowoczesności”, o powojennych rozliczeniach z nazizmem gorszych od obozów koncentracyjnych itp. Właśnie powojenne milczenie Heideggera – okrutne i zatwardziałe, jak określa je Jean Luc Nancy – na temat obozów zagłady i pogromu Żydów odróżnia go od Rudolfa Carnapa czy Jean-Paul Sartre`a: oni fascynowali się Stalinem z łudzącego dystansu, podczas gdy Heidegger na własne oczy widział zwalnianych z pracy, znikających gdzieś kolegów. Ich dalszy los mógłby łatwo poznać, gdyby tylko chciał. Jako członek NSDAP (nigdy nie wystąpił z tej zlikwidowanej przez aliantów partii) i rektor uniwersytetu we Fryburgu, w roku 1933 był egzekutorem decyzji zakazującej Edmundowi Husserlowi prowadzenia wykładów z powodu żydowskiego pochodzenia (pięć lat wcześniej objął po nim katedrę filozofii).
Milczenie Heideggera, pisze Rorty, nie jest jednak świadectwem jakiegoś esencjalizmu filozoficznego zawartego w jego książkach. Moralny charakter człowieka i jego „selektywna wrażliwość” na los innych ludzi są raczej kształtowane przez przypadkowe zdarzenia w życiu, które wywołują szereg zmian niezależnych od jakiegokolwiek projektu życiowego. Mogłoby być po prostu inaczej, gdyby nie te – niekonieczne przecież – zdarzenia determinujące myślenie i postępowania Martina Heideggera (podobnie jak myślenie i postępowanie Adolfa Eichmanna, studentów Stanley`a Milgrama itp.).
Richard Rorty rysuje taką właśnie „inną możliwość” – inny świat, w którym Martin Heidegger przyłącza się do Tomasza Manna, by wraz z nim przeciwstawiać się Adolfowi Hitlerowi. Początek wyobrażonej możliwości, to lato 1930 roku, kiedy Heidegger zakochuje się w pięknej, namiętnej i pełnej uwielbienia studentce filozofii, Sarze Mandelbaum. Trzy lata później rodzi im się syn, Abraham. Heideggera bawi myśl, że dla Sary to pamiątka po biblijnym patriarsze, podczas gdy on wybierając imię myślał o Abrahamie a Santa Clara (czyli o Johannie Ulrichu Megerle, autorze antysemickiej powieści „Judas der Erzschelm” – przyp. acl). Nie chcę przedstawiać całej tej wymyślonej przez Rorty`ego historii. Ważne wydaje mi się tylko jedno. Książki, jakie napisał Martin Heidegger w innym możliwym świecie, były niemal identyczne jak te, które rzeczywiście napisał. Przypomina mi to słowa ze znakomitego tomiku Jacka Podsiadło pt. Kra: Wszystko się zmieniło. Poza tym/ zmieniło się niewiele.
Badacz filozofii Nietzschego i Kierkegaarda, Karl Löwith, pisze o Heideggerze, pod którego wpływem pozostawał („Moje życie w Niemczech przed rokiem 1933 i potem”): Fascynująca aura, jaką wokół siebie roztaczał, brała się po części z jego nieprzeniknionej natury: nikt nie znał go naprawdę i jego osoba – tak jak i dzieło – pozostaje od lat przedmiotem gwałtownych kontrowersji. Podobnie jak Fichte, był tylko po części człowiekiem nauki, po części zaś – a może w większym stopniu – duchem polemicznym i kaznodzieją, który potrafił przyciągać do siebie mocą krytyki i podsycać niechęć słuchaczy do czasów i samych siebie. I w innym miejscu: Nigdy nie wiedziano, kiedy go słuchano, czy trzeba właśnie biec, aby zapisać się do SA, czy aby ponownie zabrać się za czytanie presokratyków. – Kto sięga po wielkie myśli, popełnia wielkie błędy – pisał Heidegger; czyżby tłumaczył niegodziwości, jakich się dopuszczał.
Fryburski romans trzydziestopięcioletniego Martina i dziewiętnastoletniej Hanny naznaczy całe jej życie, co w sztuce Savyon Liebrecht wywołuje pogardę przeprowadzającego z nią wywiad rzekomego doktoranta z uniwersytetu jerozolimskiego, Michaela Ben Szakeda. Że serce nie sługa, mówi Hanna staremu Martinowi, człowiekowi, który z mocy rozumu mógł budzić wyłącznie odrazę. Na jej biurku stały wciąż trzy fotografie – matki, drugiego męża i Heideggera, korespondowała z nim przez pół wieku, niemal do jego śmierci (1976). Mówiła o nim jako o niekoronowanym królu swych czasów. Podziwiała jego „namiętne” myślenie, łączące – podobnie jak u Platona (páthos) – myślenie i życie. I jeden i drugi – pisze w okolicznościowym artykule („Martin Heidegger kończy osiemdziesiąt lat”) – kiedy zajęli się sprawami ludzkimi, kroki swe kierowali ku tyranom i Führerom. W przypadku jej mentora był to, jak zauważa, mało znaczący epizod, błąd, który Heidegger rychło zrozumiał i później podejmował znacznie większe ryzyko, niż było to przyjęte na niemieckich uniwersytetach.
Nie była zresztą jego jedyną kochanką. Wybór listów filozofa do żony Elfridy („»Mein liebes Seelchen!«. Briefe Martin Heidegger an seine Frau Elfriede“) pokazuje autora jako człowieka od początku przekonanego o swej wyjątkowości intelektualnej: I może moim przekleństwem jest to, że mam ów talent filozoficzny, w obliczu którego wszystko inne schodzi na dalszy plan, a ja zaniedbuję wszelkie sprawy życiowe, traktuję je jako nieistotne. Wynikałoby z tego, że nieistotne były dla Heideggera wszystkie jego kochanki – poza Hanną m.in. Elisabeth Blochmann i Andrea von Harbou – które pozostawały na dalszym planie wobec owego filozoficznego skazania. Rzeczywiście, romanse były konieczne wyłącznie dla życia i rozwoju myśli, Eros służył Logosowi. Łopot jego [Erosa] skrzydeł czuję za każdym razem, kiedy robię istotny krok w myśleniu i ważę się na wędrówkę nieuczęszczanymi drogami. Eros jest niezbędny, by temu, co twórcze, co odczuwam w sobie jako nierozwiązane i ostatnie, nadać […] wstępną formę. Samą „wolą” niewiele się tu da zdziałać. Nie kryje przed „drogą duszyczką” swych przygód, chce żeby zrozumiałe, że nie jest to „zwykła” zdrada: Kiedy memu istnieniu brak namiętności, milknie głos i wysycha źródło.
Andrzej C. Leszczyński

Piękny tekst pięknoducha o pokrętnej naturze człowieka, który myśli, oddycha, je, rozmnaża się i….. cała reszta fizjologii.
No to co naprawdę przesądza o wartości człowieka?
Myślę, ze to robił i zrobił a nie to co myślał i tylko pisał
Koniec filozofii ….
Nigdy nie miałem sentymentu do tej banalistki. Bo samo to odkrycie – też banalne. Sam je wtedy miałem i chciałem nawet zrobić własny autoportret, jako Eichmanna. Nie wyszło mi, zbyt duże różnice anatomiczne. (Może gdybym użył „Morpha”). Zawsze też bardziej poważałem jej koleżankę Salcię Landmann. Ale zostawmy obie links liegen. (z boku)
Bo w tym temacie trafiłem kiedyś na cudowny kawałek niezwykłego E.T.A. Hoffmana. To jego „zapiski w stylu Callota podróżującego entuzjasty”. Tam jest rozdział „Don Juan”. To reportaż z jego przypadkowej wizyty na Don Juanie Mozarta. Tam cudowna analiza sylwetki psychicznej Don Juana. Dla mnie absolutna zbieżność z psychiką migotliwego filozofa Heideggera. A u Hoffmanna oczywiście, dodatkowo, niesamowitka. (mogę dać linka, albo wysłać do admina).
„Z perspektywy chrześcijańskiej ubóstwianie narodu jest idolatrią”. Doprawdy? Dlaczego zatem we wszystkich ważnych mszach odprawianych publicznie księża modlą się na różne sposoby o jedność w Ojczyźnie zgodnie z katolickimi zasadami? To chyba spełnia warunek idolatrii, a powszechnie przez kler jest stosowane…
Modlić się o jedność w Ojczyźnie to rzecz piękna, gorzej, gdy jedność ma oznaczać spłaszczenie i eliminację różnorodności. Rzeczywiście…