Tadeusz Kwiatkowski: Polska Lorelei10 min czytania

…czyli o pragmatycznej wartości truizmów

02.05.2019


Wydaje się, że kraj ten jest nierozerwalnie związany z niekończącą się serią katastrof i kryzysów, które – w sposób paradoksalny – stają się źródłem jego bujnego życia. Polska znajduje się bez przerwy na krawędzi upadku. Ale jakimś sposobem zawsze udaje jej się stanąć na nogi

Norman Davies

Słowa te trafnie charakteryzują Polskę, jednak równie dobrze oddają kondycję nigdy nietrzeźwiejącego menela, który trwa w permanentnym stanie skrajnego upojenia, uniemożliwiającego nawet samodzielne leżenie na trotuarze.

Wiecznie gotów kogoś bić, to znów obcałowywać, by przy okazji obrzygać. Wciąż uczepiony nogawki albo rękawa zdjętego obrzydzeniem przechodnia, próbującego wyminąć przeszkodę szerokim łukiem. Ni to stan jawy, ni delirycznego snu, ot, po prostu polska rzeczywistość.

Nie śmiem poprawiać tak wybitnego znawcy Polski i Polaków jak Norman Davies. Jako, za przeproszeniem, Polak, dorzucę jedynie, iż moim skromnym zdaniem tragedia mego kraju nie polega na tym, że wciąż balansuje na krawędzi upadku. To wszak można bez cienia przesady rzec o całej ludzkości. Szkopuł w tym, że ów polski menel wciąż się jakimś cudem dźwiga z poziomu gruntu, nie mogąc ostatecznie upaść i roztrzaskać łba raz, a porządnie, tak, aby nie było już czego zbierać.

Tym samym, nadal słaniając się na rachitycznych nóżkach, podcinanych na przemian kolejnymi napadami nudności i bogoojczyźnianej pijackiej gorączki, przedłuża jeno swą mękę. Zatacza się na arenie dziejów niczym zionące wódką i nieczystościami zombie, w swym zygzakowatym marszu donikąd krążąc po zaklętej pętli niemocy. Bardzo możliwe, iż ów polski upiór nie jest zdolny skonać, gdyż to właśnie bagienna mara, bezgłowa jak zastygła w kamiennym nielocie Nike, która kolorowo śnić też nie umie, bo gdy głowy brak, to i myśl żadna czoła już nie marszczy.

Nie sposób wytrzeźwieć, ale i chlać dalej się nie da, nawet wlewając mitotwórczy bełt polskości wprost w pustkę po zgubionym czerepie. Idźcież do cholery z tym przeklętym krajem. Komu on potrzebny i na co? Niby na szczycie, lecz wciąż w niebycie. Im bardziej Polska Polską się staje, tym trudniej odróżnić tu wychodek od salonu.

Dajcie Polakom rządzić, a sami się wykończą

Czyż nie tak właśnie? Jeśli duch Bismarcka tchnie jeszcze gdzieś w eterze, to pewnikiem rechocze niczym opętany.

Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Gombrowicz, Mrożek. Ci o Polsce potrafili długo, pięknie i z przytupem. Nawet Szopen wdzięcznie plimpilimkał o ojczyźnie. Z dala łatwiej, mniej straszno. Dopiero za granicą grunt pewny pod stopami uchwycić można, codzienność przeżywając wśród trzeźwych pragmatyków, zaś Polski doświadczając jeno za pośrednictwem amortyzujących artystycznych fantasmagorii.

Polska najlepiej się prezentuje na papierze, płótnie, wśród ulotnych dźwięków.

Rzeczywistość śmierdzi, przytłacza, niewoli. Wżera się w skórę niczym nieusuwalny brud, z którego nawet na obczyźnie człowiek się bezskutecznie oskrobuje, chwytając nadziei, że swojskiego nadwiślańskiego smrodu na dzieci nie przeniesie. Świat jednak chromoli polskie szajby nawet w wydaniu artystycznym.

Dlatego krajanie Normana Davisa odnieśli zdecydowanie większe sukcesy niż on w popularyzacji opowieści o krainach permanentnie grzęznących w tarapatach. Wystarczy wspomnieć choćby Krainę Czarów Carrolla, Nibylandię Barriego, Śródziemie Tolkiena, Narnię Lewisa, Świat Dysku Pratchetta, czy Hogwart pani Rowling. Losy tych wszystkich niby-światów wraz z całą ich egzotyczną menażerią, zajmują świat znacznie bardziej niż Polska.

Nasz kraj nie byłby jednak nasz, gdyby i tu nie wytworzył jakiejś osobliwości. Polska, choć nie cieszy się politycznym wzięciem porównywalnym z najlichszą nawet króliczą norą czy piracką wyspą, jest obecnie zarządzana przez utopistów, konstruktorów idei Międzymorza, podniecającej wyobraźnię znacznej części autochtonów. Żeby było jeszcze ciekawiej, zdecydowana większość Polaków całkowicie odpuszcza sobie jakikolwiek kontakt ze słowem pisanym, stąd pewnie tkwią w błogim przeświadczeniu, że czarownik Kaczyński posiada patent na czapkę niewidkę i nawet jeżeli czar polityki dobrej zmiany pryśnie, to on po prostu schowa Polskę tam, gdzie już więcej nikt jej żadnej krzywdy wyrządzić nie zdoła.

Na przykład pod amerykańskim parasolem rakietowym, bo pod nim to już na pewno los się do Polaków uśmiechnie. Waszyngton uwielbia skubać kretynów i ma w tym spore doświadczenie.

Odległości z Warszawy do Moskwy i z Warszawy do Brukseli są identyczne. Znak mówi, że Polska nie jest ani na wschodzie, ani na zachodzie. Polska jest centrum cywilizacji europejskiej. Wniosła rzeczywiście wiele w kształtowanie się tej cywilizacji. Czyni to również dzisiaj w sposób znaczący, nie godząc się na uciemiężenie.

Tere-fere. Okrągłe farmazony. Wybaczmy mu jednak, bo to był tylko amerykański aktor, któremu o Polsce nie pozwalali zapomnieć skrzętni buchalterzy, odnotowujący ilość dolarów wpompowanych w tubylczą opozycję, doraźnie użyteczną, lecz po wszystkim zbędną. Tu bajał o uciemiężonych, zaś za jego kadencji CIA, tradycyjnie zresztą, aktywnie wspierała najdziksze prawicowe dyktatury, nie wahając się przy okazji czerpać zysków nawet z handlu ludźmi i narkotykami.

Organiczna i infantylnie krnąbrna opozycyjność Solidarności, jak każdy polski eksperyment, w końcu wymknęła się spod kontroli, stąd u nas mnogość rozmaitych solidarności, zdecydowanie przez małe s. Solidarnie bierzemy w dyplomatyczny kuper. Solidarnie budujemy autostrady do nieba, a nawet całkowicie zbędne stadiony futbolowe. Solidarnie wspieramy WOŚP Owsiaka, chociaż niby każdy rozumie, że nawet największa ogólnonarodowa ściepa nie zastąpi nowoczesnego i racjonalnie zarządzanego systemu powszechnej opieki zdrowotnej. Solidarnie ponosimy konsekwencje wyboru większości, która olała wybory i mniejszości, która się do urn jednak pofatygowała. Solidarnie mamy w tyle los tych, co mają gorzej od nas (o dziwo są tacy), dlatego polski imigrant to w polskiej świadomości zło absolutnie konieczne, natomiast reszta niech spada na niemiecki zasiłek; choć, bądźmy szczerzy, i tam często tworzy niemiłą konkurencję. Długo by jeszcze można o polskich odmianach solidarności, bo tu solidarność niejedno ma imię.

Wprowadzenie komunizmu w Polsce byłoby podobne do nałożenia siodła na krowę

To oczywiście prawda, jednak komunizm jest jak chrześcijaństwo, w teorii cudownie uniwersalne siodło i wędzidło w jednym, w praktyce nie do zniesienia nawet dla pochowanego za klasztornymi murami narowistego kleru.

Komunizm nigdy się w Polsce nie skończył, bo go tu nigdy nie było, podobnie zresztą jak nigdzie indziej. Natomiast komunizm jako figura retoryczna był, jest i długo jeszcze będzie Polakom potrzebny. Trąca czułą strunę polskiego mitu założycielskiego. Aktualna wersja mitologicznego założenia RP nr IV podpowiada, że gdyby nie ZSRR i zdrada Zachodu, bylibyśmy… no właśnie. Może gdzieś byśmy byli, a może wcale by nas nie było.

Jesteśmy i coś trzeba z nami począć. Niemal trzydzieści lat polskiego sobiepaństwa to chyba dosyć, by porzucić złudzenie, iż potrafimy samodzielnie o siebie zadbać. Członkostwo w UE to ostatnia i, jak pokazuje rozwój wypadków, nader krucha kotwica, utrzymująca Polskę w orbicie oddziaływania rzeczywistości. Bez tego punktu zaczepienia szybko zdryfujemy ku mieliźnie wsobnie zafiksowanego skansenu jakiejś kolejnej wersji Nibylandii.

UE nie istnieje bez Rosji i jej surowcowego oraz militarnego zaplecza. W drugą stronę to już wcale nie jest takie oczywiste. Rozpad UE nie byłby dla Rosji specjalnym problemem. Rosja jest duża i ma dużo surowców, dlatego potrzebuje dużej i nowoczesnej armii, wspartej nielichym arsenałem nuklearnym. Polska jest mała i mało znacząca, więc jej armia zawsze będzie jedynie skromną przystawką dla rosyjskiego niedźwiedzia, a niedźwiedź już dawno się obudził.

Najcenniejsze, co Polska mogłaby ofiarować UE jako swój wkład w jej umacnianie, to ostentacyjny, nachalny proeuropejski serwilizm, którego integralną częścią powinna być polityka szeroko otwartych drzwi. Otwartych na wszystkie możliwe strony (ze szczególnym uwzględnieniem Rosji), zarówno w sensie kulturalnym, jak i ekonomicznym. Naginać, obchodzić, a jeśli trzeba łamać wszelkie sankcje ekonomiczne, dokładnie tak, jak to robiły i robią np. Niemcy i Francja, pomimo rozlicznych ograniczeń zawsze zdolne ubić jakiś interes z Rosją. W razie wpadki — posypywać łeb popiołem, płacić kary i dalej robić swoje.

Handlować na potęgę również z mniejszymi sąsiadami, nawet ze zrewoltowaną za amerykańskie pieniądze Ukrainą, byle nie wychylać się w kwestiach, na które i tak nie mamy wpływu. Cóż nas może obchodzić taka czy inna forma podległości lub niepodległości np. Kijowa, lub Mińska? W polityce nie istnieje bezwarunkowa niepodległość. Każda forma państwowej niepodległości jest warunkowa.

Polska nie ma żadnych szans na prowadzenie polityki całkowicie niezależnej od Moskwy, Paryża i Berlina. U klamek politycznych salonów tych trzech stolic powinni zawsze wisieć jacyś polscy dyplomaci, zaś z ich ust miast pacierza nie powinno schodzić pytanie: co jeszcze możemy dla państwa zrobić i za ile?

Problem w tym, iż na razie, nie ma komu wisieć u naprawdę ważnych klamek, nikt też polskich wisielców dyplomatycznych nie oczekuje. Warszawa nie ma nic ważnego do powiedzenia Europie. Polska pragnie wywyższenia i zarazem izolacji. Chce łatwych pieniędzy, za które bujać się będzie po kolorowych wodach politycznych miazmatów, upstrzonych lukrem pustosłowia.

Polskie „marki” eksportowe to niestety wciąż WW (Wałęsa, Wojtyła). Szkoda, że jednak nie niebieski laser lub grafen. Na szczęście, polskie prezerwatywy i wódka wciąż sprzedają się nieźle i to chyba właściwy kierunek działania.

Losy Polski nadal rozgrywane są w trójkącie Berlin-Paryż-Moskwa, z tą jedynie korektą, iż ewentualne poprawki względem stanowiska Moskwy rozpatrują politycy w najważniejszych stolicach Europy Zachodniej – w sumie nic nowego. Polacy nadal usiłują przekuć swą małość w coś znacząco większego, a przecież rozumnie rozgrywana małość może stanowić fundament całkiem udanego układania stosunków społecznych, co dosyć dobrze wychodzi tak mikrym organizmom państwowym, jak Czechy, Słowacja czy Łotwa.

Wycieraczka u rosyjskich drzwi została skrócona do wymiarów Ukrainy, natomiast jej polska część stanowi obecnie mocno sfatygowany dywanik w niemieckim przedsionku. Niemcy jako naród praktyczny i oszczędny, nie są zainteresowani wymianą dywanika na nowy, z drugiej strony, czują się w obowiązku utrzymywania go w przyzwoitym stanie.

Polska niezależność polityczna to niebezpieczny mit, co wciąż nie może się przebić do świadomości polskich elit, stąd liczne narodowe tragedie, falstarty, iluzje – kotylionowa opozycyjność i hucpiarska martyrologia. Zamiana baz wojsk rosyjskich na obecność kilkutysięcznego amerykańskiego kontyngentu i nieustanne kosztowne umizgi do schorowanego Wuja Sama to nie jest świadectwo siły państwa, ani tym bardziej jakichś istotnych przemian w myśleniu ludzi rządzących tym biednym, zmarginalizowanym krajem.

Tadeusz Kwiatkowski

Pedagog, publicysta

Rocznik 1977. Absolwent Akademii Pedagogicznej w Krakowie. Jednostka głęboko aspołeczna. Przejawia objawy organicznego uczulenia na polski patriotyzm, pojmowany jako przekonanie o nadrzędnej roli Polski w historii, oraz tzw. polskiej racji stanu w stosunku do interesów Europy w dobie postępujących procesów globalizacji. Z przekonania i zamiłowania antyklerykał. Na razie, od blisko dwudziestu lat szczęśliwy mąż, od kilku również ojciec; od ponad dekady aktywny entuzjasta biegów długodystansowych.