04.03.2020

Pisząc o tym „Jak Watykan uśmiercił teologię” (Stanisław Obirek: Jak Watykan uśmiercił polską teologię) zwróciłem uwagę na zgubny wpływy autorytetu papieskiego na myślenie teologiczne i na przyczyny wyjątkowego rozkwitu dworskiej i służalczej teologii kwitnącej nad Wisłą. Komentarze, jakie się pojawiły pod tekstem i kilka e-maili od znajomych sprowokowały mnie do doprecyzowania mojej myśli. Najpierw zrobiłem to w komentarzu, który przywołuję poniżej, ale chciałbym do niego dodać jeszcze kilka myśli nieuczesanych o charakterze pozytywnym.
Mianowicie chciałbym przynajmniej w kilku zdaniach podzielić się z Czytelnikami SO moimi marzeniami teologicznymi, które można też nazwać rojeniami, jeśli ktoś jest absolutnie uczulony na wszelkie teologiczne dywagacje. No więc najpierw komentarz (przytaczam go, bo nie wszyscy przecież komentarze czytają):
Nie ukrywam, że mój płacz nad stanem polskiej teologii katolickiej ma swe źródła w przeświadczeniu, że przez lata miałem kontakt (i nadal mam) z teologią bez przymiotników (tzn. z namysłem nad możliwością istnienia czegoś/kogoś, co przekracza zmysłowe poznanie), która jest dla mnie istotna.
Podobnie zresztą, jak i z literaturą, sztuką czy filozofią. Też można się zastanawiać czy przedmiot tych dyscyplin naukowych istnieje, czy jest tylko fikcją. Ale to pozostawiam metodologom nauk, którzy nie przestają się ze sobą na ten temat wadzić. Mnie interesuje coś innego niż metodologiczny spór. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że dla dużej części ludzkości (nie wiem, czy większej, czy mniejszej, ale to w tej chwili nie jest istotne) religia (i teologia jako namysł nad tym zjawiskiem) jest ważnym wymiarem ich sposobu przeżywania życia. Ja do nich należę. Wiem też, że dla znacznej części tejże ludzkości jest to wymiar mało istotny, a nawet irytujący z dla nich głęboko uzasadnionych powodów.
I jedni i drudzy podają ważne racje i zderzenie tych racji jest napędem kultury (tako rzecze Kołakowski, a ja się z nim zgadzam). Pozytywny program tak rozumianej teologii nie bardzo się na felieton w SO nadaje, ale może kiedyś spróbuję. Tymczasem pozostaje mi opłakiwanie mizernego stanu teologii nadwiślańskiej, którego nie ratuje kilku (słabo obecnych w przestrzeni publicznej) śmiałków.
Teraz marzenia, do których zachęciła mnie też nieznana mi Pani, która napisała do mnie po obejrzeniu rozmowy ze mną w programie Katarzyny Janowskiej Rezerwacja, poświęconej „Wąskiej ścieżce”. E-mail jest na tyle ciekawy i jednocześnie nie ma charakteru intymnego, że pozwalam sobie go zacytować i później odpowiedzieć na pytania. Myślę, że to będzie rodzaj marzenia zakorzenionego w realnym problemie.
Oto rzeczony e-mail:
Obejrzałam ostatnio wywiad z Panem w programie Rezerwacja, po którym natychmiast zamówiłam książkę, ponieważ bardzo bliska mi jest Pana historia. Mimo że odeszłam z Kościoła wiele lat temu, to ciągle mam jakieś zupełnie irracjonalne poczucie winy i bardzo potrzebuję świadectw innych ludzi, którzy postrzegają tę instytucję w podobny sposób. Działa to na mnie uzdrawiająco — dziękuję! W moim odczuciu bardzo trudno jest realizować swoją duchowość w codziennym życiu poza systemem. Zostało we mnie po tej rozmowie pytanie, które padło w programie, o to, w jaki sposób Pan właśnie czerpie duchową treść na co dzień. Może mógłby Pan Profesor podzielić się filmami i książkami, które Panu to dają.
W liście zawarte są dwie godne rozwinięcia kwestie. Po pierwsze, zerwanie z systemem/wspólnotą wierzących/kościołem owocuje w pierwszej chwili poczuciem winy. Jest ono skutecznie wzmacniane przez tych, którzy we wspólnocie pozostali, zwłaszcza przez jej religijnych przywódców mnóstwem zachowań/słów i zwykłym ostracyzmem społecznym. Nie jest to przyjemne i zwłaszcza na początku w istocie doskwiera. Trzeba wtedy wypracować duchowość alternatywną. Jak tak zrobiłem i czuję się bez instytucji po prostu duchowo wolny, spełniony i szczęśliwy. Gdy o tym mówiłem we wspomnianym programie, miałem wrażenie, że redaktor Janowska przyglądała mi się z niedowierzaniem. W samej rzeczy, dla wielu ludzi to brzmi niewiarygodnie, choć nie pojmuję, dlaczego tak właśnie jest.
Tak naprawdę dostrzegam duchowość we wszystkim, nie tylko w filmach czy książkach, również w pięknie natury. Nade wszystko jednak w drugim człowieku. To właśnie dzięki ludziom, których kochałem i kocham, odkrywałem głębszy wymiar rzeczywistości. Paradoks polega na tym, że lata spędzone w Kościele, a zwłaszcza niektóre sposoby uprawiania teologii, w dużym stopniu uśpiły we mnie to naturalne otwarcie na transcendencję. Mam wrażenie, że u wielkich reformatorów religijnych, mistyków i heretyków ta spontaniczna wrażliwość duchowa się zachowała. Próbuję ją podpatrywać, zarażać się nią i o niej opowiadać innym.
Czy to są marzenia teologiczne, czy czysto ludzkie? Nie mnie osądzać. Po prostu tak to jest z moją religijnością, która znaczenie lepiej czuje się poza wszelkimi systemami i instytucjami.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w pięknie natury nie można dostrzec po prostu piękna natury, a koniecznie trzeba dostrzec duchowość. Drzewo jest piękne samo w sobie. Zapach świeżo skoszonej trawy jest niezwykle przyjemny bez odniesienia do transcendencji. Ludzki gest człowieka nie potrzebuje duchowego uwznioślenia, jest gestem pomocy i zrozumienia. Kiedyś podróżowałem w okolicach duchowej stolicy Polski, czyli Częstochowy. Brzydota krajobrazu, ohyda architektury, szpetota tubylców – przerażały, jest tam brzydziej niż na Kujawach w pobliżu Inowrocławia. Jestem ciekaw, co się dzieje z duchowością w takich „okolicznościach przyrody”. Zamiera? Zawiesza się? To nie jest dzieło boga? Zapominamy i zjadamy kanapkę, pędząc do Doliny Pięciu Stawów, by odwalić akt strzelisty duchowego uwielbienia natury?
To właśnie jest, jak myślę, ta różnica pomiędzy człowiekiem potrzebującym przeżycia religijnego (egzaltacji duchowej), a człowiekiem, który nie potrzebuje dodatkowego filtra do satysfakcjonującej kontemplacji rzeczywistości. Ten filtr moglibyśmy zupełnie spokojnie nazwać bogiem. Nie winimy ludzi za to, że potrzebują pojęcia boga do przeżywania swojego życia. Wygląda na to, że to naturalne. Fizjologiczne? Genetyczne? Czekam, aż nauka nam to wyjaśni. Może z udziałem teologii. Człowiek potrzebuje od czasu do czasu czegoś takiego jak oczyszczenie duchowe, katharsis. Pan, czy ja wsiadamy w samochód i jedziemy do Doliny Pięciu Stawów i nie nazywamy tego aktem strzelistym przeżycia duchowego chociaż nam i osobom uduchowionym pewnie o to samo chodzi. Dla mnie osobiście najbardziej tajemniczą sprawą jest pewne tarcie, takie przeciąganie pomiędzy, permanentny stan napięcia. Dlaczego oni nas delikatnie drażnią i dlaczego my delikatnie drażnimy ich? Przecież nie mamy w zasadzie żadnego interesu w przeciąganiu kogoś na swoją stronę jeżeli nie reprezentujemy żadnej religii. Proszę zauważyć jak dużego wyrafinowania potrzeba, żeby nosić tę maskę tolerancji. Po jednej i po drugiej stronie. To też pewnie fizjologiczna/genetyczna sprawa ale do czego służy? Chociaż to wcale nie musi mieć podłoża biologicznego, bo ów filtr lub jego brak decyduje o zupełnie podstawowych kryteriach myślenia. Dwa egzystencjalnie różne światy, chociaż pewnie sprawa jest jeszcze bardziej złożona.
Problem tolerancji jest reakcją i trochę pochodną wielowiekowej tradycji przymusu religijnego, oraz postawy kleru i hierarchów koscioła instytucjonalnego polegającej na wykluczaniu ludzi ze wspólnoty. Zwłaszcza w Polsce ostatnimi czasy wykluczenie zaczyna być miarą odchodzenia kościoła instytucjonalnego od sedna samej religii.
*
Ponieważ nic tak dobrze nie pozwala zrozumieć zagadnienia jak własne przeżycia i własny przykład, odwołam się do moich (skromnych) doświadczeń. Kiedy odszedłem od kościoła instytucjonalnego i od wiary odnalazłem agnostycyzm i ateizm jako orientacje poznawcze, które moim zdaniem lepiej i trafniej objaśniają świat niż religie. Przysłuchując się argumentom agnostyków i ateistów zauważyłem jednak pewien rodzaj symetrii w stosunku do postaw kościoła instytucjonalnego, czy postaw ludzi wierzących, a nie będacych członkami kościoła. Ten rodzaj symetrii sprowadza się do przeświadczenia, a czasami jawnie głoszonego stanowiska – przecież boga nie ma, wobec czego to my mamy rację, a ci co wierzą w boga i religię są albo niezorientowani i zagubieni, albo słabi psychicznie aby poradzić sobie bez boga, albo po prostu zbyt słabo wyedukowani aby to pojąć. Takie stawianie sprawy sprowadza się do jakiejś formy postawy wzajemnej wobec religii a także wobec koscioła instytucjonalnego, ponieważ jest oczywiste, że to my mamy rację czyli druga strona jest jej pozbawiona. Dochodzimy zatem do innej, może mniej drastycznej, może łagodniejszej formy wykluczenia. Takie stawianie sprawy moim zdaniem jest błędne, bo nie pozwala zrozumieć drugiej strony. Wzajemne wykluczanie się niczego nie rozwiązuje tym bardziej, że w dającej sie przewidziec przyszłości jesteśmy zmuszeni żyć obok siebie. Teksty takie jak te dwa ostanie Profesora Obirka, oraz szerzej jego publicystyka, w jakiś sposób starają się nam uzmysłowić ten błąd i potrzebę zmiany wzajemnych relacji. W każdym razie mogę powiedzieć, że mnie pomagają zrozumieć ten błąd.
*
Sens tego blędu tkwi w tym co katolicy nazywają „łaską wiary”. Ponieważ takie pojęcie ma zabarwienie emocjonalne wolę używać zamiennie pojęcia „potrzeby wiary”. Potrzeby wiary nie są dane każdemu z nas. Ludzie wierzący mają te potrzeby słabiej lub silniej rozwinięte a ludzie niewierzący ich nie odczuwają. (Pomiędzy jest sporo miejsca na ludzi wątpiacych, poszukujących, zmieniających zdanie.)
Tolerancja w tym kotekście oznacza przyjęcie do wiadomości, że nie wszyscy mają takie potrzeby. Jeżeli tak określimy różnice między ludźmi zniknie problem wzajemnego udowadniania sobie racji – kto ją ma a kto jej nie ma. Po prostu przyjmujemy do wiadomości różnice jakie między nami istnieją. Tak rozumiem sens i przesłanie tekstów m.in. Profesora Obirka.
*
Co do potrzeb wiary to czy są one „… naturalne. Fizjologiczne? Genetyczne?” rzeczywiście należy próbować znajdować naukowe odpowiedzi. Póki co ich sens historyczny i sens kulturowy wyjaśniał obszernie w swoich pracach Joseph Campbell. Nawiasem mówiąc twierdził on, że istniejące religie są bardzo nieadekwatnymi mitami do współczesności i że nasze czasy czekają na odpowiadające im mitologie czyli religie.
Z obydwu artykułów Profesora Obirka dla mnie najważniejsze jest zdanie dotyczące sensu teologii: „Mam bowiem nieodparte wrażenie, że dla dużej części ludzkości (nie wiem, czy większej, czy mniejszej, ale to w tej chwili nie jest istotne) religia (i teologia jako namysł nad tym zjawiskiem) jest ważnym wymiarem ich sposobu przeżywania życia. Ja do nich należę. Wiem też, że dla znacznej części tejże ludzkości jest to wymiar mało istotny, a nawet irytujący z dla nich głęboko uzasadnionych powodów.”
Oprócz rozumienia sensu teologii zdanie to mówi także o tym, ni mniej ni wiecej, że wszelkie próby „nawracania” wierzących i niewierzących na zmianę orientacji są tak długo bezowocne jak długo człowiek chce pozostawać przy swoich poglądach czy wierzeniach. Ponieważ mnie, agnostyka czyli „nieśmiałego ateistę”, kilka razy w życiu próbowano „nawracać” na katolicyzm od którego świadomie odszedłem, wszelkie takie próby uważam za nieracjonalne. Podobnie nieracjonalne są moim zdaniem próby działania w drugą stronę, czego starannie unikam. Unikam prób „nawracania” czyli uporczywej indoktrynacji, co wcale nie znaczy, że unikam wygłaszania mojego punktu widzenia na te kwestie.
*
Do zdania „… zerwanie z systemem/wspólnotą wierzących/kościołem owocuje w pierwszej chwili poczuciem winy.” chciałbym dodać własną, skromną obserwację. Skutkuje także koniecznością podjecia decyzji o pewnych nawykach. Myślę tutaj o nawykach żegnania się, mówienia pacierza, żegnania chleba, etc. czyli o rzeczach głęboko utrwalonych w dzieciństwie, młodości a czasem dorosłości – jeżeli odejscie od wspólnoty nastapiło w wieku dojrzałym. Spotkałem różne postawy wobec tych nawyków i sam musiałem podjąć wobec nich własne decyzje. To są może rzeczy mniej istotne, przyziemne, ale stanowią część naszego wychowania, formacji, tradycji rodzinnych, wreszcie zmieniającego się nieustannie, ale jednak istniejącego kodu kulturowego.