13.11.2025
W parę lat po rozwodzie Mama Martusi wyszła powtórnie za mąż. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, mojej ciotce przynosił wiązanki, bukiety i czekoladki, a Martusi – książki.
Jednak ani kwiaty, ani książki, nie były podarunkami mającymi je oszołomić, olśnić, zmusić do wyrażania wdzięczności; patrzył na nie jak na zwykłe osoby. Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: miał ochotę sprawić im przyjemność. Toteż wkrótce zaskarbił sobie sympatię Martusi; polubił ją bezinteresownie. Nie dlatego, że była córką jego przyszłej żony i tak wypadało postąpić, ale dlatego, iż dostrzegł w niej człowieka.
Wnet wołała na niego Tata, bo nie nazywał jej przykrą wpadką zagalopowanego ciała.
Ani jej, ani Mamy nie pouczał, nie strofował. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić je w świetny humor. Chodził z nimi do kina, do teatru, gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie, niekiedy do filharmonii. Mówił mało, za to celnie.
I tak im się wiodło, aż zaczął słabować; ni z tego, ni z owego, nagle zmalał i upodobnił się do wiórka. Na pytania odpowiadał monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie. Przykro było patrzeć na niego. Mama Martusi robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, zapobiegliwie poiła go ziółkami i serwowała grog z wanilią.
*
W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, zwłaszcza dla kuzynki, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten mianowicie, że jego znajomi poczęli migać się od częstych wizyt i odsuwać od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie i prawie niechętnie, gdyż wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie: burzył im ustalony porządek rzeczy.
Nadąsani, wiercili się niespokojnie, starając się nie patrzeć na niego. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich zasięgiem, cicho przechodził na drugą stronę. Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, sądząc że już nie opłaca się i nie warto zabiegać o jego pomyślność, zdeprymowani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, nieporadnie i ukradkiem szeptali między sobą.
Afektowanie ożywieni i kabotyńsko zrelaksowani, porozumiewali się ponad głowami matki i córki. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech ostatecznych, rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że są kibicami umierania. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się, nie byli tego tacy pewni.
Za to Mama Martusi z niepokojem i troską obserwowała zachodzące w nim utraty; dla pozostałych – niezauważalne, dla niej – widoczne od razu: tata mojej kuzynki przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi. Zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, gromadził resztki sił do odbycia kolejnego etapu. Szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym.
Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku kupić prześliczne wiązanki i gdzie nabyć wieńce. Daremnie martwili się, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, w co ubrać twarz na stypę i czy na pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski.
Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę Martusi po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, ocierając z nich zacieki, wychodzili, by już nie wrócić.
*
Był wtedy tak lichy, nieruchomy i przezroczysty, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, a ciotka z krzykiem padła na jego pierś, Martusia nie potrafiła pogodzić się z jego odejściem, uporać z tym, że nie zdążyła go poznać, nagadać się z nim tak, jakby chciała. Złorzeczyła mu winiąc go za to, że pewne rzeczy działy się albo za wcześnie dla niej, albo zbyt późno dla niego, że kiedy przychodziły, to już nie było dla nich odpowiedniej pory. Dotarło więc do niej, że ci, których ledwie co zdążyła pokochać i z którymi chciała dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ona.
Czuła się rozczarowana tym, że jej czas teraźniejszy kłóci się z wczorajszym. Pojęła, iż wkracza w zaklęte rewiry ulotnych doznań, w te rejony, w których nawet dzisiejsza tęsknota nie ma dla niej wczorajszego znaczenia, tak jak nie ma znaczenia, czy świat kocha ją jeszcze, czy odrzuca już.
Pocieszała się, że to, co wydaje się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nieznanej drogi. Było jej ciężko, bo zauważyła, że jest z nią nie tak, jak pragnęła. Zatrwożyło ją to, gdyż uświadomiła sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci.
Nie wróci, gdyż oczekując nastania łatwiejszych dni, nie trzeba odgrzebywać minionych: życie pędzi nie w tym kierunku, co ona, bo choć wydawało się jej, że jest w mocy nim pokierować, to przecież stale ulega ułudom: wszak złudzeniami są myśli o nieskażonych powrotach do tego, co nieodwołalnie przeszło
Powiedziała sobie, że jeśli nawet nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak wyobraziła to sobie w snach, jej rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej żądać.

Marek Jastrząb
Pisarz
Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”. Drukował także w wielu innych czasopismach swoje opowiadania, felietony, eseje, recenzje teatralne i oceny książek. Jego prozatorskie miniatury były wielokrotnie emitowane w Polskim Radiu w Bydgoszczy.
źródła obrazu
- jastrzab: BM
