11.10.2021

No to się policzyliśmy. W niedzielę, w ponad stu polskich miastach zgromadzili się ludzie na wiecach po to, aby udzielić poparcia dla dalszego uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej. Bodźcem było orzeczenie (bo nie wyrok) Trybunału Julii Przyłębskiej odpowiadający na wniosek złożony przez premiera Mateusza Morawieckiego.
Nie będę wchodził w żadne rozważania i niuanse prawne, jest ich bardzo wiele i każdy może wyrobić sobie własne zdanie na ten temat. Nie będę zdawał sprawę z przebiegu niedzielnych demonstracji, każdy albo był na jakiejś, albo obserwował je w telewizji. Jak było – każdy widział.
Chciałbym skupić się na ocenie; na tym, jak zinterpretować tę akcję zainicjowaną przez Donalda Tuska. To będzie moja osobista ocena, własna interpretacja tego, co stało się w Polsce w ostatnią niedzielę.
Pierwsza sprawa – skala i wielkość zgromadzeń. To twardy parametr, liczby nie kłamią. Największa demonstracja była w Warszawie, według organizatorów i władz miasta ilość uczestników przekroczyła 100 tysięcy. Kilkanaście tysięcy było w Gdańsku (byłem, widziałem), wiele osób było też w Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie i w wielu innych miastach i miejscowościach w całej Polsce.
Zatrzymajmy się na Warszawie. 100 tysięcy to mało czy dużo?
Dla mnie mało! Taka przyczyna, taka sprawa pachnąca wyprowadzeniem Polski z porządku prawnego wspólnoty, a tym samym z całej Unii — winna w mieście wielkości stolicy zgromadzić 300 tysięcy. Przynajmniej tyle. Przypominam sobie, że gdy wrzało w Czechach, to Czesi, naród spokojny, formatowany przez piwo i knedliczki, wyszedł na ulice Pragi w liczbie 300 tysięcy ludzi.
Czesi mogli a my nie? Dlaczego?
Druga sprawa — kogo nie było?
Nie było młodych ludzi, takich w przedziale 18 – 25 lat; takich, którzy za dziesięć lat będą wchodzić na polityczną scenę. To, dlaczego nie było w znaczącej liczbie młodych, musi stać się tematem poważnych badań i analiz, a nie publicystycznego opowiadania. Partie mają pieniądze, w Polsce są ludzie i instytucje badawcze, które takie badania mogą zrobić. Trzeba tylko chcieć!
Trzecia sprawa – przebieg zgromadzeń. Wszędzie to samo, na scenę wchodzą różni ludzie, politycy i weterani, artyści i celebryci a tłum stoi, co najwyżej macha flagami. To były statyczne zgromadzenie, trochę jak akademia ku czci…
Nawet sprawny Bartek Arłukowicz jako konferansjer wiecu w Warszawie nie wyszedł poza sztampę, szkoda.
A co mogło być ?
Mogło być lepiej. Nie statycznie, nie gadanie ze sceny do ludu, (to też, ale tylko kilka osób, najwyżej 3-4, znaczących, ponad podziałami) Można przecież zaproponować, aby zgromadzeni, stojący w najbliższym kręgu, przedstawili się sobie wzajemnie, wymienili wizytówki (jeżeli je mają) albo numery telefonów, aby pogadali jak „Polak z Polakiem”. To może być zaczątkiem znajomości, to zmienia statyczny tłum w grupę społeczną spajaną wspólnym celem – protestowaniem przeciwko temu, co z nami robi prezes wszystkich prezesów i jego drużyna.
Takie wezwanie winno paść ze sceny po to, aby to, co było możliwe i działo się spontanicznie — przybrało charakter masowy.
Na tych zgromadzeniach ważniejsze od tego, kto i co mówi ze sceny, jest poczucie więzi, zobaczenie siebie we wspólnocie. To jest główne przeżycie z uczestnictwa w manifestacjach, każdych manifestacjach. Gdy po latach przypominamy sobie jakieś takie wydarzenie, to nie pamiętamy tego, kto i co mówił, pamiętamy, że było nas dużo.
Czwarta sprawa – jak traktować celowe zakłócanie przez krótko ogolonych, dobrze umięśnionych „obrońców polskich kościołów”, co to z różańcem i kastetem w dłoni przeszkadzają w legalnej demonstracji?
Jeżeli nie reagują siły porządkowe — policja państwowa, jeżeli jest tak, że ktoś wydaje zgodę na kontrmanifestację w bezpośredniej bliskości i używanie wielkich megafonów to przetnie kable zasilające lub co tam trzeba. Płacz i lament na chamstwo, niewyobrażalne chamstwo Bonkiewicza i jego kompanów spod znaku falangi nic nie daje, a nawet wprost przeciwnie – nagłaśnia ich po nazwisku. To bez sensu.
Konkludując – dobrze, że stało się to, co się stało, ale zawsze może być lepiej.
I jeszcze jedna sprawa – najgorsze co może się teraz stać to kłótnia na opozycji o to, dlaczego nie było niektórych liderów partii, dlaczego w niektórych miastach demonstracje zaczęły się wcześniej, dlaczego następnego dnia, w poniedziałek, nie było wspólnej konferencji liderów wszystkich partii biorących udział w demonstracji podsumowującej jej wynik.
To dopiero początek walki, trzeba mieć lepszy plan niż kolejna próba złożenia nieplanowanej wizyty Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Zbigniew Szczypiński
Polski socjolog i polityk. Założyciel i wieloletni prezes Stowarzyszenia Strażników Pamięci Stoczni Gdańskiej.

Wszystkie uwagi słuszne. Każdy z nas ma jakieś „ale”. Zawsze można lepiej, mądrzej, sprawniej, bardziej pomysłowo. NIe narzekajmy – mogło byc gorzej. Jak na początek długiego marszu to całkiem nieźle. A przywódcy polityczni winni pamiętać, że wielki format rosnie w głównym nurcie a nie w strumieniach pobocznych.
W Krakowie śpiewaliśmy razem — na początek Odę do Radości, na zakończenie hymn Polski. Wspólne śpiewanie, choć w Polsce mało popularne, łączy ludzi.
Panie Zbigniewie – nie wiem czy Pan zdążył już odsłuchać ? Na wszelki wypadek podaję link do tej dokończonej X Symfonii Beethovena w wersji jak na razie audio. Innej nie znalazłem po koncercie w Bonn w dniiu 9 października. Przesłuchałem całość i zrobiła na mnie wrażenie pewnej lekkości. Tego typu muzykę muszę posłuchać kilkukrotnie (przynajmniej), żeby do końca ją odkryć.
https://www.youtube.com/watch?v=Rvj3Oblscqw