5.02.2022
Bo takim on rzeczywiście pod wieloma względami jest. Marek Suski bezapelacyjnie zasługuje, gdyby taka możliwość się kiedykolwiek pojawiła, na umieszczenie w Sèvres jako… wzorzec medialności. O wartości jednego suska. Ściśle chroniony pod trzema szklanymi kloszami. Jego medialność jest przecież bezdyskusyjna. I jak najbardziej mierzalna. Chociażby częstotliwością występowania przed kamerami i mikrofonami żurnalistów. Czy też poprawnością prezencji pod dziennikarskim ostrzałem. Chociażby w końcu ilością komicznych sytuacji, których jest stałym bohaterem, a które wspominane nieustannie wywołują rechot światlejszej części społeczeństwa, jak Polska długa i szeroka. Wypracował tym sobie nawet, nobilitujący niczym znak herbowy, przydomek Caryca. Jest postacią rozpoznawalną.
Rozbawił mnie niepomiernie jakiś czas temu redaktor Miś, kiedy to, w ramach codziennej kuracji oczyszczającej, z własną żółcią pobłażliwie upuścił był sobie tego popularnego rekina polskiej polityki. Żadnej przy tym gwałtowności, piany, żółć jakby mniej żółta, w zamian nieskrywana, acz specyficzna sympatia podbita nawet cieniem wdzięczności. Logiczne uzasadnienie kupiłem i zweryfikowałem swój dotychczasowy stosunek do osobnika. Lekko na korzyść delikwenta. Ale niejakie wątpliwości pozostały.
Przedstawiony jako Marek Suski z Grójca, oficjalnie kojarzony jest z obszarem stricte radomskim, gdzie uprawia pole niejasnych interesów politycznych i okołobiznesowych związanych z lobbowaniem lokalnych niedorzeczności, przynoszących pewnikiem jakoweś szeleszczące frukta. Sam wiele miesięcy temu wziąłem osobnika delikatnie na tapetę czyniąc go – jakżeby inaczej – wzorem, odzwierciedleniem całej tej gromady jemu podobnych nowoprawych wojowników, odkrytego przeze mnie przypadkiem, nieokrzesanego ludu Veenatouzca. W drugiej części pięcioodcinkowej o tym dzikim ludzie opowieści pt. Odmieńcy próbowałem zrozumieć ich tak obfite pojawienie się na współczesnej arenie, ukazać drogi szemranej kariery i ścielącą się przyszłość. I chociaż starałem się ująć problem ironicznie i barwnie, lokując chociażby akcję w różnych dziwnych miejscach i okolicznościach, to różowo i zabawnie nie całkiem wyszło. A już co do pierwowzoru, o!, tu potraktowałem chyba temat zbyt szyderczo i pobieżnie. Meakulpą powodowany spróbuję to niniejszym naprawić.
Jest mentalnym tworem dekady Gierka z podmurówką jeszcze gomułkowską. Podobnie jak i wtedy ta, prawie podwarszawska mieścina, skąd się wywodził. A choć do czasu rewolucji administracyjnej połowy lat siedemdziesiątych gród o znaczącej powiatowej randze, to jednak o niefotogenicznym obliczu liszajem pokrytych elewacji i sypiących się kamieniczek. Gdzie trędowate chodniki i wyboiste arterie pokrywał patyną wędrującego z rozmaitościami kurzu odwarszawski wiatr, wyhamowujący z niesmakiem przed południowymi rubieżami stołecznego podówczas województwa. Aż nadszedł ten sądny dzień nowego podziału terytorialnego kraju. Mieścinie niczego to nie przyniosło korzystnego, a jedynie wielopasmową degradację. Nawet peryferyjna lokalizacja w obrębie województwa taką pozostała, po przeskoczeniu bardziej na północ granicy nowo utworzonego regionu. Choć na wyrost dumny, ale przecie pański powiat zamieniony został na odarty z jeszcze przedwojennej godności, z ruska brzmiący, rejon. Kierunek urzędniczych wypraw do jednostek nadrzędnych z północnego, reformująca zwrotnica przestawiła na południowy, znacznie przy tym wydłużając trasę dourzędowych pielgrzymek. A za właściwie zorganizowaną i od lat funkcjonującą sieć połączeń autobusowych z obiema centralnymi stolicami, wciśnięto, o przeciwnym wektorze, komunikację na poziomie ruchu dyliżansów w czasach dzikiego zachodu. Nowa wojewódzka metropolia zaś…
Ktoś już znacznie później dosyć dosadnie określił, że to nie miasto, to stan umysłu.
Bardzo szybko świeżo nobilitowana urzędnicza brać tego robotniczego i buntowniczego grodu pojęła szansę zaistnienia i ustawienia się ofiarowaną, przez co tu gadać, nie zawsze sprawiedliwy los. Skwapliwie chwycono organizowanie szkoleń, opiniowanie, wydawanie uprawnień i zezwoleń, centralizacją kompetencji lub – nierzadko bywało – niekompetencji zmuszając petentów do uciążliwej gonitwy za osiągnięciem celu. W teren ruszyły karawany wygłodniałych potwierdzenia własnej ważności urzędników, instruktorów i kontrolerów, w sprawach ważnych, mniej istotnych lub całkowicie bez wagi. Te z grójeckiego zagłębia sadowniczego powracały z ładowniami wypełnionymi skrzynkami wziętych w jasyr, a zapłonionych zażenowaniem, wyśmienitych jabłek. Ktoś, kto tam żył i w tamtych czasach, ba, rozwijał się i nasiąkał tym, a był przy tym odpowiednio podatnej konstrukcji, mógł zostać dożywotnio skażony panującym wówczas stylem. Co też po latach, wcześniej czy później, wyłaziło na wierzch jako nie do przebicia pancerz poglądów, przekonań i zachowań.
Kolebka naszego bohatera, owo senne i zaniedbane miasteczko południowego Mazowsza, o którym wyżej, wraz ze swoimi kilkunastoma tysiącami mieszkańców, pokornie podzieliło niezmącony byt w nowej rzeczywistości, z innymi, podobnymi mieścinami rozsianymi w siermiężnym interiorze. Cóż… Ten marzący o Ikarowych lotach, a początkujący kolekcjoner profitowych koneksji, Marek Suski, mógł w owym czasie wstydzić się rodzinnego miasta, jego szaroburej fizjonomii i egzystencji. Wszędzie go widziano, w różnych formacjach, konfiguracjach i rolach, ale o działaniu na rodzinnym terenie – cicho-sza.
Odmiana miejskiego losu pojawiła się na początku lat 90. z chwilą zlokalizowania w pobliskim Słomczynie kompleksu giełdy samochodowej z przyległymi atrakcjami i torem wyścigowym. I wraz z wypływem stamtąd do grodzkiego budżetu obfitego strumienia kasy z tytułu różnych opłat i podatków. I dzięki rozsądnej gospodarce władz miejskich. Miasto w krótkim czasie znacząco wyładniało. Zaczęło przyciągać inwestorów, co z kolei zaowocowało pojawieniem się na rynku wielu miejsc pracy w nowo powstałych zakładach i centrach przemysłowo-handlowych. Sztampowy to wizerunek, to prawda, ale faktem jest, że na teraźniejszym grójeckim rynku można się poczuć jak we wschodnioeuropejskim współczesnym gdziekolwiek. No i tak, gwoli prawdy, czy dzisiaj, to wśród sadów żyjące miasto, nie powinno wstydzić się posła Suskiego, bodaj odrobinę? Bo lokalny poliszynel co nieco o rolniczych chociażby niezadowoleniach przebąkuje.
Jakby nie było, kiedyś fala nośna się załamie, a historia sama wystawi ocenę.
No to teraz pozostaje jeszcze jeden czysto formalny drobiazg do ustalenia. Dziedziny mianowicie, w której Marek Caryca-Suski mógłby być niekwestionowanym wzorcem popularności. Propozycja narzuca się sama – to… polityka wyzwolenia. Głównie od wszelkich konwenansów. Od zgrzytającego zębami ponuractwa, nienawistnego mataczenia i wymachiwania bagnetem za plecami. Od wyrzucanego w amoku “Nikt nam nie powie, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Bo u pana Marka białe zawsze jest białym, choćby było nawet grafitowe, a czarne… Czarnego najzwyczajniej nie ma! Dzięki temu oblicze jego, utrzymane przeważnie w strefie pogody umiarkowanej, ociepla nierzadko, bardziej pyzaty z wiekiem, podzwrotnikowy uśmiech okolony złotymi – jakkolwiek by było – ustami. No i te lekko zamglone oczy, które przecież nie mogą kłamać. Wszystko obliczone na rażenie urokiem osobistym i trwałe nim skażenie terenu. A charakterystyczny kapelusz dodaje tylko całości seksapilu.
Ten omnibus polskiej przestrzeni politycznej posiada niezgłębiony zasób wiedzy i praktyki z różnych niepokrewnych dziedzin. Nadto jako jeden z zauszników spiritus movens aktualnej polityki, dysponuje dostępem do wielu poufnych nawet informacji, co daje mu solidne oparcie w ekipie twardogłowych i pewność siebie na zewnątrz. Dlatego też o bardzo ważnych sprawach wypowiada się z naturalną prostotą, stosowną powagą, czasami swadą; i szczerym zatroskaniem. Tak sugestywnie odmalowanymi na licu, że oglądacz tej mimiki musi dobrze panować nad nagłym przymusem parsknięcia śmiechem.
Nie bywa on obiektem zmasowanej prasowej nagonki, ale już polowania na eksperta od jednoznacznych i wyczerpujących, merytorycznych komentarzy, i owszem. Niewątpliwie nie jest przy tym aptekarsko drobiazgowy: kilku czy kilkuset, co za różnica, ale to nie miliony przecież. (Tych podsłuchiwanych przez Pegasusa, jakby komuś umknęło). Ha, trudno zaprzeczyć racji.
Istnieje podejrzenie, że poseł Suski jest swoistym chłopcem do bicia rzucanym na pierwszą linię potyczek z opozycją. Wypychanym przez tchórzliwe szczury ze sztabu macierzystego ugrupowania do wstępnego neutralizowania przeciwnika. Co też z naturalną sobie pogodą ducha przyjmuje i realizuje z dyplomatycznym wdziękiem. No bo jak nie on, to kto? Wokół sami zacietrzewieńcy. On jeden, wygląda na to, w pełni odzwierciedla oczywistą prawdę, że kulturę nie tylko trzeba mieć, ale przede wszystkim mieć swoją. Nie zagraniczną.
Ten człowiek to wręcz ideał wśród gromady, psujących nastrój i apetyt, odrażających, nieprawomyślnych smutasów i krętaczy.
WaszeR Londyński