18.06.2025
Głównie przerysowane poczucie własnej wartości. Tym właśnie owocują igraszki władczych impotentów z napalonymi prawiczkami.
Nas, zaniepokojonych – tu, w Polsce – najbardziej obchodzą właśnie prawiczki, te wyjątkowo chętne, które z pełnym wzwodem energii prą w kierunku demagogicznych konserwatywnych nadajników obiecujących im, poprzez roztoczenie nad nimi płaszcza własnego niby-nimbu, pomoc w osiągnięciu i utrzymaniu władzy, wraz ze związanymi z tym w przyszłości profitami: nieograniczonymi możliwościami decyzyjnymi i finansowymi na najwyższym poziomie. Wszystko dzięki tendencyjnemu tworzeniu prawa i zapewnieniu bezkarności. Żadna to w świecie nowość, rzecz nader popularna. Ale w temacie mieszczą się również i „lewiczki”, niechętne oczywiście penetracyjnym zakusom i figurujące w tym politycznym spektaklu na zasadzie wynikającej z niezgody przekory.
O Rosji i jej bardzo istotnej manipulacyjnej, politycznej roli rozwodzić się nie warto, gdyż ten kraj nie mieści się w zestawieniach światowych demokracji, to państwowy – federacyjny – twór mega mafijny. Z dożywotnim, wydaje się, carem i podporządkowanymi mu systemami: ustawodawczym, wykonawczym i represyjnym. I używanym w charakterze straszaka arsenałem nuklearnym.
O demokracjach więc, tych bezdyskusyjnych, choć różnych i czasem zadziwiających. Takich z ciągotami do autokracji, albo do zbrunatnienia, lub też, jak w pijanym widzie, do pląsawicy. To ostatnie wypisz-wymaluj pasuje do kraju buńczucznie nazywanego Ameryką, oficjalnie Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Głównie w odniesieniu do niezrozumiałej nawet dla samych Amerykanów polityki aktualnie panującego im prezydenta Donalda Trumpa. Ponownie wyniesionego na szczyt ignoranta opętanego własnymi wizjami meblowania świata, wcielającego je w życie ze skutkiem skłócania społeczeństwa oraz rujnowania gospodarki, finansów i stosunków międzynarodowych własnego kraju. Choć kraj ten coraz mniej kojarzony jest z rolą globalnego żandarma, to już od początku kadencji 46. prezydenta jego prestiż, choć utrzymujący się nadal na znaczącym poziomie, gwałtownie maleje, głównie za sprawą nieprzemyślanych prezydenckich decyzji, traktowania wieloletnich partnerów, w tym zza miedzy sąsiadów, z pozycji udzielnego światowego hegemona, bezpodstawnych terytorialnych roszczeń. Również braku realnej, zdecydowanej oceny oraz adekwatnych i skutecznych posunięć pomocowych w przypadku toczącej się wojny w Ukrainie. I gdyby Putin w odwecie zdecydował się na użycie w ukraińskim teatrze wojny taktycznego ładunku jądrowego, plótłby zapewne, ten first of all, z pokładu swojego Air Force One dyrdymały typu „zdenerwowali Putina, to mają za swoje”. I taki oto gość, nie potrafiący gasić zapłonów na własnym terytorium, zwłaszcza tych przez siebie wcześniej zainicjowanych, pakuje się z podpałką w wydarzenia demokratyczne nieraz odległych państw, nade wszystko przedkładając ingerencje w zachodzące tam procesy wyborcze. Mniej lub bardziej ostentacyjnie. Polska z racji geopolitycznego położenia, pozycji kraju w tej chwili przyfrontowego, a także okołowyborczego akurat roznamiętnienia okazała się łakomym dla niego medium, nie bez wpływu na to miejscowego zaczadzenia konserwatywno-klerykalnego.
Nasze inklinacje po wydostaniu się spod wpływu wschodniego, komunistycznego zaduchu przewajchowane zostały o 180 stopni na kurs zachodni, z czasem o obliczu wyraźnie prawicowym. No i wtedy wykrystalizował pewien bliźniaczy, chociaż z natury swej antykremlowski, schemat waszyngtoński: pojechać, zapewnić, nakreślić, nieśmiało poprosić. Bodaj otrzeć się o wielki świat, pooddychać tamtym powietrzem, trzepnąć fotkę. Głównie zaś zaistnieć kontekstem w światowych i krajowych mediach. Tak było już za czasów Kwaśniewskiego, Millera.
Za pierwszego Trumpa tam, a u nas w tym czasie PiS-u, prawicowy duch otrzymał solidny zastrzyk energii. Wzmogło się pielgrzymowanie za Ocean, cierpliwe wyczekiwanie w przedpokojach lub nerwowe liczenie kroków i czasu w korytarzach, poddańcze wyszczerzanie słowiańskiego uzębienia. Popełnianie lub uczestniczenie w dyplomatycznych faux pas też. Bo czy to maślany pierdoła bez jaj Duda, czy różne pokrętne czarnki, przydacze, tarczyńskie, a teraz prezydent elekt z solidną skazą Nawrocki, byliśmy i jesteśmy na międzynarodowej scenie politycznym planktonem bez znaczącej wiarygodności i godności, ubogim krewnym w dziurawych portkach. Daleko nam do cenionych światowych rekinów obdarzonych mocą przekonywania i decydowania. Świadomość tego ustalił swoim poddańczym hołdem, w lekkim przygarbieniu wsparty na długopisie, odchodzący powoli w niebyt jeszcze prezydent, stojący wówczas obok rozpartego w fotelu pana tamtego świata, którego ponowny wybór po czterech latach nieistnienia frakcja polskich szkodników sejmowych przyklepała długą owacją na stojąco i radosnym skandowaniem.
Bonusy z tych zagranicznych wojaży były: poklepywania, uściski, zapewnienia i obietnice, a wszystko w świetle jupiterów i przy trzasku fleszy. Powstało coś w rodzaju uzależnienia, bezkrytycznego uwielbienia noszącego cechy syndromu elegancko nazwanego efektem Trumpa. I nagle okazało się, że efekt Trumpa miesza w zbyt wielu dziedzinach w różnych miejscach globu, a w polityce, z rozmaitym skutkiem, próbuje swych sił przy okazji tu i tam odbywających się procesów elekcyjnych. Nie inaczej działo się w Polsce. Wyjazdy pod byle pretekstem, meandrowanie między grupkami dyskutantów na spotkaniu n-tego politycznego znaczenia, zdawkowe wyduszenie nieuchwyconego mikrofonami zdania, ale już wyłapane kamerą poklepywania i mało wartościowe uściśnięcia prawicy, co natychmiast pędziło w świat ze spreparowanym komentarzem. Półoficjalne spotkania psim swędem sprowokowane, ale poświadczające fotografiami obecność na dziedzińcu Białego Domu, czy w Gabinecie Owalnym. Jakieś ad hoc wykonywane i nagłaśniane telefoniczne połączenia na linii Warszawa-Waszyngton.
Nie da się zaprzeczyć, że szukający wszędzie ideologicznych sojuszników Donald Trump oficjalnie udzielił w kampanii poparcia polskiemu nacjonalistycznemu populiście o niezbyt krystalicznej przeszłości, bezkrytycznemu Karolowi Nawrockiemu. Wzmocnione zostało to poparcie ciosami w Tuska i Trzaskowskiego. Pierwszego zaatakowali republikanie z Izby Reprezentantów w liście do Ursuli von der Leyen, kontrkandydata zaś osobiście próbowała zdyskredytować po przylocie do Rzeszowa sekretarz ds. bezpieczeństwa wewnętrznego Kristi Noem. Niektórzy znawcy przedmiotu poważnie zastanawiali się, czy ta wielowątkowa konserwatywna amerykańsko-polska gra wstępna nie wpłynie znacząco na jakość stosunków dyplomatycznych w przyszłości, ale po zwycięstwie protegowanego obawy znacząco stonowały. Znając nadpobudliwość Nawrockiego i Trumpa indolencję przy jego rozproszeniu w wielu kierunkach, nie zanosi się na jakiś szczytowaniem spełniony mariaż, może na bolesne rozstanie również nie, raczej na czas wypełniony sielanką obopólnych pieszczot bez wypominania kto jest kim w związku.
No ale nie tylko na polskich newralgicznych organach trzymali łapę Amerykanie próbując na rympał pomajdrować dla pożądanego przez siebie efektu. Sznurki manipulacyjnych igraszek prowadzą w różne strony.
W Europie owo majdrowanie obliczone było nie tylko na zwiększenie zależności i przejęcie odpowiedzialności, ale głównie na poważniejszy udział w finansowaniu politycznego i militarnego wysiłku. Temu służyć miały naciski na Niemcy i poparcie dla AfD. Nie bez kozery będzie tutaj podkreślenie roli Muska umieszczającego stosowne wpisy na swojej platformie X, ówcześnie jeszcze nie poróżnionego z prezydentem-pracodawcą. Ten to kosmiczny miliarder obsobaczył solidnie premiera Wielkiej Brytanii i wezwał króla Karola III do rozwiązania parlamentu. Działając w układzie podwójnym z J.D. Vance’em, ale z błogosławieństwem samego Trumpa, próbowali wpłynąć na wyniki powtórnych wyborów w Rumunii. (Powtórnych, bowiem pierwsze zostały prawomocnie unieważnione po miażdżącym zwycięstwie ultra prawicowego Georgescu i udowodnionej ingerencji Rosji). Ale tu nie pomogły nawet ukierunkowane naciski za pośrednictwem Orbana na konto nacjonalisty i prawicowego radykała, antywęgierskiego George Simiona, wygrał jego konkurent, prozachodni, stołeczny burmistrz Nikusor Dan. Rozluźniając na chwilę powagę politycznych zawiłości można by z humorem przyjąć, że Simionowi zaszkodziły bliskie konszachty z orłami PiS-u i euforyczne poparcie udzielone Nawrockiemu. A węgierski premier, pomimo zadziwienia jego nieoczekiwanym ruchem krajowych i zagranicznych kół politycznych, miał w tym swój cel – stworzenia wewnątrz wspólnej Europy antyeuropejskiego destrukcyjnego bloku. Smród w tych okolicznościach nadlatywał nie tylko zza Oceanu, ale i z Półwyspów Iberyjskiego i Apenińskiego, oraz… z jądra PiS-u.
Nie pierwsza to i nie ostatnia porażka politycznych kombinatorów. Porażka tym boleśniejsza, że zwiększająca popularność, będących dotychczas w nisko punktowanej opozycji, polityków i partii lewicowych i centrolewicowych.
Pierwsza Grenlandia odrzuciła amerykańskie zakusy na przejęcie jej terytorium i objęcie opieką, doprowadzając do zwycięstwa partii Demokraci, opozycyjnego ugrupowania lansującego powolny marsz do niepodległości, mającego przed puszczeniem smrodliwego bąka przez Trumpa dosyć nikłe poparcie i żadnych szans na zwycięstwo. Demokraci pokonali rządzącą koalicję o zabarwieniu lewicowo-centro-populistycznym.
W ślady Grenlandii niebawem ruszyła Kanada, do głębi poruszona bezczelną propozycją z pogranicza bezwarunkowego żądania – zostania 51. amerykańskim stanem i restrykcjami celnymi w płynnym dotąd handlu między oboma krajami. Konserwatystów, jak grom z jasnego nieba, pokonali niemający praktycznie szans na zwycięstwo liberałowie. Niezbyt już lubiani, ale jadący tryumfalnie na fali wściekłości i dotąd tam nieznanej dumy narodowej, wygrali po raz czwarty z rzędu.
Australia, kolejny bastion konserwatywnych liberałów i nacjonalistów. Poleciało na łeb na szyję zaufanie do USA, pojawiły się ostrzeżenia kierowane do Trampa i Muska przed ingerencją w australijskie procesy wyborcze. Otwarte i nachalne manewry amerykańskich animatorów i emisariuszy, doprowadziły w konsekwencji do niewykazywanego w sondażach wyborczego zwycięstwa centrolewicowej Partii Pracy Anthony’ego Albanese. I dalszego ochłodzenia stosunków.
A wracając jeszcze do Europy nie wypada nie wspomnieć o zainteresowaniu USA, bądź jego braku w wystarczającej formie, toczącą się kolejny rok wojną w Ukrainie, gdzie agresja będąca następstwem irracjonalnego powodu wymyślonego w KGB-owskim czerepie rosyjskiego zbrodniarza, zbiera zbyt obfite żniwo, a rozsądnego końca jej, mimo raczej pozornych wysiłków w tym kierunku, nie widać. Trump i Putin przypominają dwóch impotentów przekonanych o własnych męskich możliwościach, podziwiających się wzajemnie i do siebie jakby ciągnących, ale krygujących się, w myśl zasady cnotliwej panienki: „i chciałabym, i boję się”. I cały czas ustalających kto jest w związku szorstkim, męskim partnerem, a kto partnerką, ciepłą i wyrozumiałą. Tête-à- tête trwa w najlepsze, a ludzie giną, przyroda koszmarnieje, infrastruktura zrównuje się z ziemią.
Zainteresowanie Stanów Zjednoczonych Bliskim Wschodem i Azją, szczególnie tą południowo-wschodnią, nie ma w zasadzie podłoża stricte ekspansjonistycznego, raczej wynika z przezorności, że lepiej trzymać rękę na pulsie. Szczególnie widać to w przypadku Chin zyskujących coraz większe polityczne i militarne znaczenie we wschodniej połowie globu, zwłaszcza ich zakusów, coraz bardziej widocznych, w stosunku do zbuntowanej Formozy. I obawa o odcięcie dopływu elektronicznych podzespołów, których Tajwan jest czołowym światowym producentem, a przeniesienie produkcji tychże do USA jest operacją możliwą, jednak nie z dnia na dzień. Chiny są twardym graczem. Tu flirtowania nie ma i nie będzie. Na stół wykładane muszą być konkrety, które wschodnia filozofia z jej sceptycyzmem prześwietli do szpiku i przyjmie albo odrzuci.
Na Bliskim Wschodzie skiepściło się ostatnio solidnie. Izrael właśnie pobił jeszcze ciepły ukraiński rekord typu „jak spektakularnie i skutecznie dopaść przeciwnika na jego terytorium nie ponosząc strat”, awantura wojenna o szerszym zasięgu wisi na włosku, póki co bolesna irańska riposta i dalsza wymiana piłek. Trumpoludzie, jak zwykle, udają zaskoczenie, ale głowę daję, że gotowa iść w sukurs Izraelczykom zaciśnięta jankeska pięść już wycelowana jest w perskich ludzi Proroka. W swoim również interesie. Choć na razie oglądamy bufona z podwiniętym ogonem. Niepotrzebne to nowe zagrożenie. Zapachem prochu i śmierci dodatkowo odciąga uwagę od przewlekłego konfliktu ukraińskiego. A najnowsze niebezpieczeństwo, to wtulanie się pokrzywdzonych ajatollahów w wyrozumiałe matczyne ramiona Rosji. Trudne do przewidzenia tego konsekwencje.
W Korei Południowej odbyły się przedterminowe wybory prezydenckie po awanturze wywołanej przez splamionego niekonstytucyjnymi decyzjami i ostatecznie usuniętego ze stanowiska poprzedniego prezydenta. Konserwatywny kandydat zdecydowanie przegrał na korzyść liberała z Partii Demokratycznej Li Dze Mjunga. Ten błyskawicznie mianował premiera ze swojej partii. Obaj muszą szybko zregenerować psychikę obywateli po działaniach poprzednika i katastrofalnymi dla kraju celnymi obostrzeniami Trumpa, ich przyjaciela skądinąd.
Bardziej skomplikowana i nieprzewidywalna sytuacja jest na Filipinach, gdzie od lat o władzę rywalizują między sobą głównie dwa klany: Marcosa i Duterte. Niedawno odbyły się tam wybory uzupełniające do 24. osobowego senatu. A każde wybory w tym kraju to walka podjazdowa na kruczki prawne i rozmaite pozaprawne ruchy oraz strategiczne roszady nawet wewnątrz obu rodzin w celu osiągnięcia wymaganej przewagi elektoratu. I chociaż do głosu coraz bardziej dochodzi niezależny od klanów elektorat reformatorski, to i tak na dwoje na ogół babka wróżyła. Wszystkie te zagrywki istotne są w kontekście wyborów prezydenckich w ’28 roku. Zwycięstwo stronnictwa Duterte oznacza polepszenie osłabionych stosunków z Chinami i gotowością na prochińskie ustępstwa, Marcosa zaś, kierunek prozachodni i osłabiające Chiny zacieśnianie więzi z USA, Australią i Nową Zelandią. Stany Zjednoczone mają tu nad czym głowę łamać.
Trump rozmienia się coraz bardziej na drobne, wygląda jakby tracił panowanie nad kierownicą na własnym, solidnie objeżdżonym autodromie. Wtyka nos w szpary we drzwiach sąsiadów, jak żądny wrażeń podglądacz podniecony możliwością przyłapania gospodarzy in flagranti i ochotą do publicznego wysmagania wiarołomców jako pełnoprawny i solidny obywatel. Pamięć mu szwankuje. Wymazał w niej swoje przekręty i określone paragrafami winy. Nie jest też błyskotliwy, choć za takiego chciałby być uważany. I nie grzeszy bystrością umysłu, korzystając z różnej wartości podpowiedzi prezydenckiego sztabu. Wszyscy oni zadufani we własną nieomylność i przezorność, wierzący w ekumeniczną miłość do władzy pochodzącej z woli narodu, przyczynili się do powstania protestów w aglomeracji Los Angeles dopuszczając do ich eskalacji i przerzutów do blisko dwóch tysięcy amerykańskich miast. Ich po fakcie antidotum: doraźnie – Gwardia Narodowa, niechętnie tolerowana przez władze lokalne, uderzeniowo – oddziały Marines wysłane wolą Prezydenta, przy kategorycznym sprzeciwie lokalsów, czego też zabrania tzw. Ustawa o Powstaniu uchwalona w 1878 roku, zakazująca użycia sił federalnych do egzekwowania prawa na terytorium Stanów Zjednoczonych bez wyraźnego upoważnienia Kongresu (…). W tym samym czasie niezrażony krajowymi problemami Trump organizuje igrzyska w postaci parady wojskowej w Waszyngtonie, rzeczy nie widzianej w tamtym miejscu od ponad trzydziestu lat, czym wygenerował dodatkowe protesty w całych Stanach. Publiczne demonstrowanie siły militarnej zarezerwowane było do tej pory dla autokratów trzymających w karności własnych obywateli, a także w celu odstraszania ewentualnych nieprzyjaciół. Trump, jak mały dowódca ołowianych żołnierzyków, uznał widocznie, że nie ma się czego ani obawiać, ani wstydzić. Również tego, że wszyscy mogą uznać, iż defilująca przed jego obliczem pierwsza armia świata posłużyć może do podpompowania jego ego do rozmiarów monumentu Kim Ir Sena w Pjongjangu.
Taki jest właśnie Prezydent Donald Trump, manipulator, facet z przerysowanym poczuciem własnej wartości.
Taka jest Great America, kraj, gdzie zaspokajane są rozkoszne potrzeby władczych impotentów.
„HANDS OFF!!”, „NO KINGS!!” – tacy są wzburzeni polityką trumpogangu Amerykanie.
GOD SAVE…
WaszeR d. Londyński
Dobrze robi taki przegląd tego co na świecie – na tym tle te nasze polskie problemy to „mały pikuś”. Pytanie czy jednak do ludzi dotrze ta oczywista prawda, przypuszczam, że wątpię….
Bardzo ciekawe spojrzenie perspektywą wielu miejsc na świecie, gdzie szybciej lub wolniej widać skutki skręcania na prawo, w tym przede wszystkim skutki prezydentury Trumpa. Z tych i wielu innych rozważań dość łatwo daje się wychwycić tendencję, że skręt w polityczne prawo (jak umownie nazywamy współczesny populizm) przynosi raczej zaskakujące rezultaty. Prezydenturze Trumpa towarzyszą raczej kontrakcje w wielu krajach które Autor dość prezyzyjnie referuje. W wielu miejscach skutkiem tej amerykańskiej katastrofy (trudno tę prezydenturę traktować inaczej) jest rewitalizacja lub wzrost popularności nurtów liberalnych czy szerzej – demokratycznych. Per analogiam warto przypomnieć, że rządom PiSu w komitywie z klerem towarzyszył proces dechrystianizacji społeczeństwa polskiego w najszybszym tempie po 1989 r. Przy okazji tych rządów, słusznie minionych, pamioętam gorszące sceny jak ambasador USA Mosbacher publicznie rugała pisowskich oficjeli wszędzie tam, gdzie próbowali naruszać interesy USA oraz …Izraela.
*
Co do wyniku polskich wyborów przydenckich oraz ich zwycięzcy popieranym przez Ciemnogrodzką byłbym osrtrożny. Rozpoczęty proces ponownego przeliczania kart wyborczych jeszcze jakis czas potrwa a do jego końca warto się wstrzymać z werdyktem.
*
NIezaleźnie od tego jaki świat wyłoni się po prezydenturze MAGA okaże się ona dość skuteczną sczepionką przeciw niekompetencji i głupocie. Przynajmniej na jakiś czas.
A ja to myślę, że werdykt już zapadł i jest nieodwracalny. Dzięki nonszalanctwu bloku Trzaskowskiego, a zwłaszcza jego dyrygentowi Tuskowi, który wbrew opiniom wielkim ………. nie był i nie jest.
A co do Trumpa.
Uśmiałem się wczesnym nadranem trafiając na nie pozbawiony sensu artykulik, w którym pokrótce jak to Putin z Netanjahu robią Trumpa w trąbę, a w rzeczywistości to Trump wykiwał sam siebie. Wklejam link:
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/other/putin-i-netanjahu-graj%C4%85-na-nosie-trumpowi-prezydent-usa-wykiwa%C5%82-sam-siebie/ar-AA1H6RG0?cmp_prftch=2&ocid=msedgdhp&pc=U531&cvid=083c92ecd625490189a283d609119af9&ei=28
„A ja to myślę, że werdykt już zapadł i jest nieodwracalny.” Ja też jestem tego zdania, przy czym prawdopodobnie mam zupełnie inny scenariusz przebiegu wydarzeń. Ale nie uprzedzajmy faktów…
*
Artykuł o Trumpie dobrze ilustruje jego główną cechę – przeraźliwą niekompetencję !
To jednak działa skoro pokazał się wpis Slawka. Ciekawe dlaczego dwa moje wcześniejsze gdzieś przepadły. Internet jest jak tajemniczy, raz tak a raz inaczej
Panie Zbigniewie – często pojawianie się lub nie komentarzy zależy od … szybkości naszego internetu. Akismet, czyli program antyspamowy ma określony (krótki) czas na akceptację naszego komentarza. Jeżeli transmisja internetowa jest wolna, Akismet nie zdąży „przeczytać” naszego wpisu i nie może go zaakceptować. Czasami dotyczy to właśnie zadziwiająco krótkich komentarzy. Zauważyłem, że kiedy korzystam z łącza światłowodowego Akismet „puszcza” dużo dłuższe wpisy, niż kiedy pracuję na dość powolnym łączu radiowym.