Jarosław Kapsa: Urzędowy pacyfizm6 min czytania

11.02.2022

Będzie wojna, nie będzie?

Chyba tylko starsze pokolenie poważnie traktuje ten problem, świadome nieszczęść związanych ze słowem wojna. Ponieważ do tego pokolenia się zaliczam, próbowałem dociec, gdzie mam najbliższy schron, bym mógł uciec przed bombardowaniem. Wniosek tego dociekania smutny: pracownik samorządowy, a więc osoba z nieporównywalnie lepszym od przeciętnego dostępem do informacji, należy do owej, ponad 99% większości częstochowian, nie wiedzącej, co robić na wypadek wojny.

Nie sądzę, by poziom świadomości częstochowian znacząco odbiegał od średniej krajowej. Wojna to abstrakcja; podejrzewam, że nasza doktryna obronna opiera się na założeniu braku zagrożenia. Inwestujemy w armię na takiej samej zasadzie jak w kadrę skoczków narciarskich. Sukcesy ich budują image potęgi sportowej, przykrywających fakt, że w 38-milionowym narodzie zaledwie 100 osób ma odwagę i umiejętności, by zeskoczyć z Wielkiej Krokwi.

Sport to nie problem, jak nie w skokach, to w curlingu, możemy osiągać sukcesy narodowe.

Gorzej z kwestią przygotowania do wojny. Wojna, tak uczy doświadczenie, to spotęgowana, świadomie wywołana klęska żywiołowa. Obronność państwa nie zależy tylko od posiadania F-16 i czołgów, ale od samoorganizacji społeczeństwa, umiejącego, możliwie szybko, pomóc ofiarom klęski, odbudować zniszczoną infrastrukturę i przywrócić normalne funkcjonowanie gospodarki. Bez tej samoorganizacji najlepsza armia pozbawiona zostanie podstawowego wsparcia: dostaw żywności, amunicji, umundurowania, sprzętu.

Jeżeli postrzegamy wojnę, jako spotęgowaną klęskę żywiołową, to poligonem sprawdzającym nasze rzeczywiste przygotowania są katastrofy naturalne: powodzie, huragany, susze wraz z pożarami lasów itp. Nie trzeba mieć geniuszu Napoleona, by wyobrazić sobie sposób prowadzenia działań wojennych. Uderza się w najsłabszy punkt; ponieważ jesteśmy uzależnieni od dostaw energii elektrycznej, to najskuteczniejsze jest „wyłączenie prądu”. Doświadczenie z tym, takie poligonowe, mamy rok w rok; dotyczy one, zazwyczaj, prowincjonalnych terenów wiejskich.

Oglądamy zatem sceny w telewizji, tak samo dla nas odległe, jak wojna w Syrii. Czasem poczucie solidarności narodowej nakaże nam pomagać ofiarom, czasem dostrzeżemy, że klęska dotknęła osoby nam znajome lub bliskie. Ale nawet to nie zmienia przekonania: katastrofa zdarzyć się może TAM, nigdy TU; przecież Warszawy nikt i nic, nigdy, nie odetnie od prądu.

Przećwiczone były takie odcięcia energii w moich okolicach. Wnioski nie były budujące. Im bardziej nowoczesne gospodarstwo domowe, tym mniej odporne. Ogrzewanie przestaje działać, pompa nie podaje wody, bateria komórki pada po kilku godzinach, nawet brama wjazdowa, elektrycznie sterowana, nie chce się otworzyć. W kolejnych dniach bywa tylko gorzej; żywność się psuje w nieczynnej lodówce, nie ma gdzie dokupić zapasów, bo sklepy, z braku prądu, nieczynne. Można pojechać do miasta, ale na stacjach benzynowych nie działają dystrybutory, więc jak się nie ma zapasu, lepiej nie ryzykować.

Ludzie starsi są w takich wypadkach bardziej zapobiegliwi, bo pamiętają czasy, gdy „odcięcie prądu” na wsiach nie było czymś nadzwyczajnym. Też, mimo swej „miastowości”, trzymam w domu świeczki, komplet zapasowych baterii, baniak z wodą itp. zestaw „przetrwania”. Młodzi nie mają takich doświadczeń, więc się nie ubezpieczają.

Chcąc czuć się bezpieczni jako zbiorowość, powinniśmy prowadzić zarówno działania długofalowe, jak i bieżące. Do pierwszych należy polityka energetyczna państwa; bezpieczeństwo wymaga preferowania energetyki rozproszonej, uzupełnianej lokalnymi magazynami energii i sieciami dystrybucji. Taka zmiana przynieść może korzyści za kilkanaście lat, dlatego równie ważne są działania bieżące, kryjące się za fasadą tzw. Obrony Cywilnej. Tu, niestety, mogę przytoczyć opinię NIK, ze stycznia 2019 r., po kontroli prowadzonej na poziomie centralnym, w 5 województwach oraz w wybranych powiatach i gminach:

W Polsce nie funkcjonuje skuteczny system ochrony ludności. Organy odpowiedzialne za realizację zadań z zakresu zarządzania kryzysowego oraz obrony cywilnej nie stworzyły adekwatnych do występujących zagrożeń struktur, nie wdrożyły skutecznych procedur oraz nie zapewniły niezbędnych zasobów, umożliwiających właściwe zarządzanie w przypadku wystąpienia sytuacji kryzysowych. Dostrzegając zaangażowanie i gotowość niesienia pomocy w razie wystąpienia różnego rodzaju katastrof przez funkcjonariuszy straży pożarnych, Policji, żołnierzy oraz zwykłych obywateli, NIK zwraca uwagę, iż nieprzygotowanie odpowiednich planów i procedur oraz niezapewnienie warunków do odpowiedniej koordynacji działań, może obniżać skuteczność działań służb odpowiedzialnych za ochronę ludności, zwłaszcza w razie wystąpienia sytuacji kryzysowej.

Nie widzę, by zmieniło się na lepsze. Polska paranoja traktuje wnioski z raportu NIK jako opinie opozycji politycznej. Rząd, nawet mając świadomość, że zagrożenia są realne, nie dostrzega żadnych powodów, by „uginać” się przed „opozycją”. Lepiej zmienić prezesa NIK, niż przyjąć do wiadomości, że huragany, powodzie, pożary się zdarzają, zdarzać się będą – skutkiem zmian klimatycznych – coraz częściej; może także zdarzyć się spotęgowane nieszczęście – wojna.

Skoro zaś obrona cywilna nie działa, to nie możemy mówić o bezpieczeństwie obywateli. Twarz wójta Poczesnej i prezydenta Warszawy ozdobi ten sam wyraz zdziwienia, gdy ich spytamy o plany i procedury na wypadek odcięcia ich gmin od prądu. Formalnie pewnie takie istnieją, ale nikt ich nie zna. Formalnie w Warszawie jest wydział zarządzania kryzysowego, a w Poczesnej pracownik odpowiedzialny za tę sferę.

Być może także są magazyny z zapasami „kryzysowymi”, ale nie wiadomo, czy owe zapasy odpowiadają potrzebom. Jest tak, jak w moim mieście: schrony są, bo zostały z czasów stalinowskich, ale gdzie i kto ma do nich klucz – tego prawie nikt nie wie.

Nieodpowiedzialność zrzucić można na zmiany kulturowe, na świadomościowe „rozbrojenie”, będące pochodną tego, że już trzecie pokolenie dorosłych obywateli Polski nie zaznało nieszczęścia wojny. Nie jest to tłumaczenie, bo jednocześnie każde pokolenie doświadczyło katastrofalnej klęski żywiołowej. Bezradność, ratowana spontaniczną improwizacją, była wytłumaczalna w czasie „powodzi stulecia” 1997 r. Ale przy następnych klęskach nie można tłumaczyć się zaskoczeniem; ujawniały się zaniechania i nieodpowiedzialność. Jest to uboczny koszt systemu – scentralizowanego państwa opiekuńczego.

Wójt i prezydent nie mają nawet świadomości własnej odpowiedzialności za życie, zdrowie i dobytek mieszkańców. Od tego jest jakiś minister, jakiś organ w centrum, aktywność na poziomie samorządu sprowadza się do wykonywania dyrektyw i zarządzeń góry. Jeśli na skutek odcięcia prądu w Szpitalu Bródnowskim straci życie kilkuset pacjentów, prezydent Warszawy „umyje ręce”: przecież zgodnie z dyrektywą „góry” kupił do szpitala agregat prądotwórczy, a to, że akurat był on w chwili krytycznej popsuty, to widać siłą wyższa. System centralnego sterowania ubezwłasnowolnia, skłania do biernego oczekiwania na „rozkazy góry”.

Powszechna klęska żywiołowa, zwłaszcza gdy ma postać wojny, wymaga umiejętności samoorganizacji.

To trudne w atmosferze wyuczonej bierności, ale nie niemożliwe. W sytuacjach ekstremalnych prawie zawsze ujawniał się lokalny lider: sołtys, wójt, szef OSP, nauczyciel, proboszcz; umiejący skrzyknąć ludzi i pokierować akcją ratunkową. Naszym wspólnym problemem jest, by nie było to tylko improwizowane „poruszeństwo”, lecz zaplanowane i przećwiczone działania, by każdy, jakby co, wiedział co robić.

Polska jest bezpieczna, a rząd sam się obroni…

Takimi bajkami karmiono już wielu ludzi w wielu państwach, a potem, było jak było… Polska będzie bezpieczna tylko wtedy, gdy jej obywatele będą umieć o to zadbać.

Jarosław Kapsa