Krzysztof Łoziński: Armia twoja mać9 min czytania

26.03.2022

Photo by 13smok on Pixabay

Krystyna Kurczab-Redlich kilka dni temu opowiadała w TVN24 o stanie morale armii rosyjskiej, o tym, że oficerowie okradają żołnierzy, że się nad nimi znęcają, a całe wojsko jest skrajnie zdemoralizowane.

Tak się składa, że z racji zawirowań życiowych i zawodu reportera wiem o tym coś więcej. Po pierwsze byłem w polskim „ludowym” wojsku, które było i tak o niebo lepsze od rosyjskiego. Obserwowałem i opisywałem wojnę ZSRR w Afganistanie i wojny czeczeńskie, opracowałem dla Amnesty International książkę „Bezprawie, przemoc, bezkarność – Federacja Rosyjska wraz z Republiką Czeczenii w dokumentach”. Byłem też konsultantem polskiego wydania „Czarnej księgi komunizmu”, wprawdzie rozdziału o Chinach, ale dobrze przestudiowałem całość. Mam więc dość obszerny obraz zagadnienia.

Zacznijmy od tego, że dzisiejsza armia rosyjska wywodzi się wprost z tradycji armii sowieckiej i z niej przejęła stosunki panujące wewnątrz wojska. Jak widać z tego, co dzieje się obecnie w Ukrainie, nic się pod tym względem nie zmieniło. Żołnierz rosyjski nadal gwałci, rabuje i kradnie. Oficer nadal pomiata żołnierzami, nie dba o nich, lekceważy ich bezpieczeństwo, okrada ich, a wysokie dowództwo całkowicie lekceważy ich życie.

Cofnijmy się do czasów końca drugiej wojny światowej. Stalin wymuszał na żołnierzach „zapał do walki” za pomocą wojsk NKWD, które strzelały żołnierzom w plecy, by ten „zapał do walki” wymusić. Pod koniec wojny, Stalin jawnie zezwolił wojsku rabować i gwałcić kobiety, jako formę nagrody dla żołnierzy za zwycięstwo. Gwałty nie tylko nie były karane, ale wręcz były zalecane. Podobnie jak zabijanie cywilów, nawet bez żadnej potrzeby.

Owszem, wypadki gwałtów i zabójstw bezbronnych ludzi zdarzały się i wojskach krajów demokratycznych (np. w Wietnamie), ale były one szeroko nagłaśniane przez media i ścigane przez prokuraturę (np. masakra w My Lai), a na pewno nie były pochwalane, czy zalecane. Zapewne widzieli państwo nie jeden amerykański film potępiający zbrodnie wojenne popełniane przez amerykańskich żołnierzy, ale nie przypominam sobie rosyjskiego filmu o gwałtach i morderstwach żołnierzy radzieckich, a przecież takich wybryków w ich wykonaniu były już nie tysiące, ale miliony. I to jest właśnie ta różnica. A już na pewno żaden wysoki dowódca wojsk, amerykańskich, brytyjskich, kanadyjskich, czy francuskich w XX wieku nie wydał na piśmie rozkazu zbijania cywilów, czy gwałcenia kobiet.

Z własnego życia, zasadniczej służby wojskowej w PRL, znam komunistyczne wojsko od środka, choć oczywiście polskie komunistyczne wojsko było o lata świetlne lepsze od sowieckiego. W wojsku, w którym byłem w latach 1968-71, prawie wszyscy kradli. Zarówno żołnierze, jak i kadra. My szeregowcy mieliśmy strasznie marny żołd i fatalne wyżywienie. Fatalne, to mało powiedziane, nienadające się do spożycia bez obrzydzenia. Smalec z robakami, czerstwy chleb, zupa głównie z wody, to nie bajka, to się zdarzało. Wojsko musiało się dożywiać w kantynach, a to kosztuje. Co było najłatwiej spieniężyć? Sorty mundurowe i paliwo. Cała okolica jednostki chodziła w wojskowych butach, bechatkach, bluzach, czapkach uszankach. Przez dziury w płocie regularnie wynoszono kanistry z benzyną lub olejem. Wykręcano nawet części z samochodowych silników, sprzedawano na lewo opony… Co kradła kadra? To samo oraz to, do czego my nie mieliśmy dostępu, np. konserwy z magazynu żywności, nawet spadochrony.

W wojsku sowieckim było jeszcze gorzej. Żołnierz sowiecki miał pięcioletnią służbę w zasadzie bez przepustek i urlopów. W wojsku (także polskim) kwitła przemoc ze strony kadry, wręcz znęcanie się nad żołnierzami (Komenda: „maski włóż, biegiem marsz, kopania śpiew”, meldowanie się do pieca, froterowanie korytarza szczoteczką do zębów…), a także wobec młodych żołnierzy ze strony starszych roczników (tzw. fala, za moich czasów zwana „głupolstwem”). W polskim wojsku to się dawno skończyło, w rosyjskim nie, tylko nazywa się „dziedowszczyna”. Takie wojsko jest wręcz wylęgarnią psychopatów.

W mojej książce „Życie pod wiatr” znajdziecie państwo rozdział „Zabawa w Atomice” o tzw. testach jądrowych w czasie pokoju. Odpalono w ramach tych testów ponad 2,5 tysiąca bomb atomowych, najwięcej w ZSRR. Sowieci urządzali ćwiczenia wojskowe z użyciem atomówek. Wojsko miało przeżyć wybuch jądrowy w okopach, a później: „Urrraaa!!!” i do ataku przez skażony teren. W ramach takich ćwiczeń zginęły tysiące sowieckich żołnierzy. I było to cynicznie zaplanowane. Żołnierzy traktowano jak części zamienne przy testowaniu jakiejś maszyny. Np. szeregowiec Żukow dostał rozkaz pojechania gazikiem do epicentrum po wybuchu i zmierzenia promieniowania. Pojechał, odczytał wskazania licznika, zameldował przez radio i umarł. „– No i ch…” – powiedział dowódca. Innemu żołnierzowi kazano karabin położyć pod siebie, „by się lufa nie wygięła od temperatury (wybuchu jądrowego)”. A co z nim? A „ch… z nim”.

Nie wiadomo, ilu żołnierzy sowieckich zginęło w Afganistanie. Oficjalna liczba 14,5 tysiąca jest zaniżona co najmniej dziesięciokrotnie. W każdym razie strumień konwojów z ładunkami „gruz 200” (cynkowymi zalutowanymi trumnami) płynął do ojczyzny obficie. Zastanawiało mnie skąd wojska Ahmeda Szach Masuda miały armaty i nawet czołgi, nie mówiąc już o wielkich ilościach kałaszy, makarowów itp. Kupili od Rosjan za heroinę i hasz. Jakie musi być morale wojska, które wrogowi na wojnie sprzedaje broń?

Opisywałem przypadki tego procederu. Np.: oficer wyprowadził własnego żołnierza na step, strzelił mu w głowę i napisał raport: „zdezerterował z dużą ilością broni”, a po kilku dniach drugi: „dezerter popełnił samobójstwo”. A po co to wszystko? Bo oficer musiał rozliczyć się z broni, którą przecież sprzedał Tadżykom za haszysz. Albo: do Moskwy szedł meldunek, że była potyczka i zginęło „bohatersko” pięciu żołnierzy. Kumpel oficera w Moskwie przedstawiał ich do pośmiertnego odznaczenia. Oczywiście żadnej potyczki nie było, ale helikopter z pięcioma ładunkami „gruz 200” poleciał do Moskwy, ale w środku nie było zwłok, tylko heroina, bo handlujący narkotykami oficerowie w sztabie złożyli zamówienie. Przy okazji wojska Masuda wzbogaciły się o kilka armat albo sporą ilość amunicji.

Skończyła się wojna w Afganistanie. Wojska wycofano do Uzbekistanu i Tadżykistanu (sowieckiego). Niektóre jednostki po prostu w step i tam zostawiono bez żadnego zaopatrzenia. A „żryjta co chceta”. Bo żołnierz zbędny, więc „na ch… go karmić?” Podobnie było po rozpadzie ZSRR i po pierwszej wojnie czeczeńskiej. Gdy rozpadał się ZSRR całe jednostki w dalekich rejonach kraju po prostu porzucono, bez jedzenia, bez żołdu. Całe pododdziały zamieniły się w bandy rabujące okolicę. Wybór mieli prosty. Albo ukradną, albo zginą z głodu. Były też przypadki, że przeniesiono cały garnizon w inne miejsce, a zostało osiedle podoficerskie z samymi kobietami i dziećmi. Zostały bez środków do życia, bo wojsko było wcześniej jedynym pracodawcą. Te kobiety prostytuowały się na drodze, by przeżyć.

W czasie pierwszej wojny czeczeńskiej pijany głównodowodzący Paweł Graczow wydał rozkaz ataku na Grozny pułkowi czołgów bez żadnej osłony piechoty. Same czołgi w walczącym mieście są w zasadzie bezbronne i nie trzeba być generałem, by to wiedzieć. Tych młodych żołnierzy Czeczeni po prostu wystrzelali jak kaczki. Masakra spowodowana tym, że minister obrony się upił w Sylwestra.

Gdy opracowywałem wspomnianą książkę o Rosji, dostałem od kolegów z „Memoriału” zdjęcia pierwszej wojny czeczeńskiej. Są po prostu straszne. Zwłoki kobiety zgwałconej wielokrotnie, której żołnierze rosyjscy na koniec wbili w pochwę szczapę drewna i zmarła z wykrwawienia. Zwłoki bojownika czeczeńskiego, któremu żołnierze specnazu wycięli bagnetem serce i położyli na klatce piersiowej. Trawnik z kawałkami porozrywanych ciał i krewni zabitych starający się z tych kawałków poskładać swoich bliskich, by ich pochować. Jak już pisałem, ta armia jest po prostu wylęgarnią psychopatów, dopuszczających się niebywałego okrucieństwa. Więc nie dziwmy się, że gdy ktoś w schronie pod teatrem w Mariupolu nieopatrznie zdradził przez telefon, że jest tam ok. tysiąca osób, i przechwycił tę informację rosyjski wywiad, pół godziny później spadła tam bomba i, jak dziś podano, zginęło ponad 300 osób.

Przypomnę jeszcze dwa przypadki „uwalniania” zakładników przez specnaz: w teatrze w Moskwie i w szkole w Biesłanie. W Moskwie terroryści czeczeńscy wzięli jako zakładników całą widownię teatru. „Wyzwoliciele” ze specnazu walnęli po prostu do środka gaz bojowy i zabili wszystkich – terrorystów i zakładników. Lekarzom uniemożliwiono ratowanie zagazowanych Rosjan z widowni, odmawiając im ujawniania jakiego gazu użyto, „bo to tajemnica wojskowa”. W Biesłanie „uwalniano” dzieci szkolne strzelając z broni maszynowej w budynek szkoły. Oddano nawet strzał w ten budynek z działa czołgowego. W obu przypadkach „wyzwoliciele” byli dla zakładników groźniejsi od terrorystów.

No i czemu się dziwić, skoro sam ataman Putin polecił FSB wysadzić pięć budynków mieszkalnych we własnym kraju, razem z mieszkańcami, by zwalić na Czeczenów i mieć pretekst do kolejnej wojny? Wysadzono tylko cztery, bo w przypadku piątego, sami mieszkańcy złapali funkcjonariuszy FSB w trakcie podkładania bomby.

I czemu się dziwić, że wojska rosyjskie pod Kijowem utknęły bez paliwa i żywności, bo jedno i drugie dawno ukradli i sprzedali. Cóż, jaki kraj, takie ma wojsko.

Krzysztof Łoziński

Emeryt

Ur. 16 lipca 1948 r., aktywista wydarzeń marca 68. Były działacz opozycji antykomunistycznej z lat 1968-1989, wielokrotnie represjonowany i dwukrotnie za tę działalność więziony.

Członek Honorowy KOD i NSZZ „Solidarność”

Autor o sobie

Print Friendly, PDF & Email