27.10.2022
Po wykładzie księdza Trzeciaka Antczak zarżnął Żyda, dwóch innych próbował, a wcześniej innego zarąbał.
Przywoływana na tych łamach w kontekście księdza-Żyda Tadeusza Pudra postać księdza-narodowca Stanisława Trzeciaka nie była na pewno postacią banalną. Był siewcą idei padających na podatny grunt. Zasiew miał obfity. Miał wyznawców. Budził skrajne emocje i do skrajnych czynów motywował. O tym jest ta opowieść.
Jego wykłady na temat zagrożenia Polski przez Żydów organizowane były przez Stronnictwo Narodowe w całym kraju, a na wolną datę w nabitym „rozkładzie jazdy” duchownego trudno było znaleźć termin. Szczęśliwie, w Łodzi udało się na 27 stycznia 1937 roku. Narodowcy wynajęli na ten cel salę koncertową niemieckiego towarzystwa śpiewaczego Gesang Verein przy Piotrkowskiej. Wykład przebiegał w entuzjastycznej atmosferze, był wielokroć przerwany oklaskami i skandowaniem haseł antyżydowskich oraz domaganiem się, aby ksiądz Trzeciak stał się wzorem dla polskiego Kościoła w dziele uwalniania Polski od Judejczyków. Wiwaty żegnały księdza wsiadającego do samochodu.
Tłuszcza ruszyła przez miasto. Na ulicy Pomorskiej wypadł z niej wysoki, ubrany w szare palto z czarnym kołnierzem i cyklistówkę na głowie wysportowany młodzieniec. Podbiegł do idących chodnikiem Żydów Kopela Czaryskiego i Fiszela Grynsztajna, uderzył każdego parę razy nożem w plecy i wrócił do szeregu. Wkrótce na ulicy Północnej zobaczył zamykającego sklep Szymona Chelemera. Z rozmachem uderzył nożem w plecy. Powtórzył jeszcze trzykrotnie. Żyd padł nieprzytomny. Został zabrany przez ambulans do szpitala. Zmarł w wyniku masywnego krwotoku, bo napastnik trafił w tętnicę płucną. Sprawca zwiał.
W mieście rozniosła się wieść ”rżną Żydów”. Prezydentujący od niedawna w mieście Mikołaj Godlewski, dokładający starań, aby Łódź uczynić bezpieczniejszą i twórca lokalnej straży miejskiej, postawił sobie za punkt honoru szybkie schwytanie bandyty, stosownie inspirując organy ścigania. Opis napastnika w dwóch miejscach był bardzo podobny. Policja szybko wzięła się do roboty, uruchamiając zasoby agentury kryminalnej i zwożąc podejrzanych na komendę.
Wśród zatrzymanych był dwudziestoczteroletni Jan Antczak – kierownik Sekcji Młodych Koła im. Chrobrego Stronnictwa Narodowego w Łodzi, od niedawna awansowany na kierownika straży porządkowej. Początkowo twierdził, że z oboma zdarzeniami po wykładzie Trzeciaka nie ma nic wspólnego, ale nie miał też żadnego alibi. Ostatecznie, dociśnięty przez śledczych i wysypany przez dwóch towarzyszy-narodowców, przyznał się.
Prasa, łącząc fakty zaczęła zastanawiać się, w jakim stopniu ksiądz Trzeciak swoim wykładem uzbroił Antczaka do ataku na Żydów. Symbolicznie podał mu nóż. Znany publicysta żydowski Jan Niemira (Samuel Jakub Imber) w piśmie „Oko w oko” napisał głośny artykuł „Patron cechu Antczaków”. Postać duchownego, wówczas pasterza dominikańskiego kościoła św. Jacka przy warszawskiej ulicy Freta, z jego zaciekle antyżydowskimi poglądami i żądaniami oczyszczenia Polski z Żydów zaczęła zwracać uwagę przedstawicielstw i dziennikarzy zagranicznych. Najprawdopodobniej także nuncjusza apostolskiego w Warszawie Fillippe Cortesi. Na pewno poczynania swego księdza śledził z uwagą warszawski arcybiskup Stanisław Gall. To on był autorem dyplomatycznego posunięcia, jakim było w czerwcu 1938 roku zastąpienie w kościele św. Jacka księdza Stanisława Trzeciaka — księdzem Tadeuszem Pudrem. Sednem decyzji był fakt, że Puder był z pochodzenia Żydem. Niedawno powrócił po studiach w Rzymie, gdzie zrobił bardzo dobre wrażenie. Poznał tam m.in. przyszłego nuncjusza w Polsce. W promowaniu młodego duchownego arcybiskup Gall był konsekwentnie odważny i niepodatny na wszelkie naciski.
Przypomnijmy: znany był z tego, że potrafił postawić się nawet Piłsudskiemu, kiedy przekonany był, iż tak trzeba. Zapłacił urzędem Biskupa Polowego Wojska Polskiego.
Powróćmy do Antczaka. W czasie śledztwa prowadzący zwrócił uwagę na podobieństwo ataku z 27 stycznia z innym, z 6 września poprzedniego roku. Tego dnia Polska Partia Socjalistyczna i kilka związków zawodowych zorganizowały w Łodzi demonstrację upamiętniającą „Krwawą Środę” z 15 sierpnia 1905 roku, kiedy to w kilku polskich miastach doszło do skoordynowanych zamachów przeciwko szczególnie znienawidzonym carskim urzędnikom i oficerom. Zginęło ich ponad osiemdziesięciu, ale odwet był krwawy i tragiczny. We wrześniu 1936 roku, u zbiegu łódzkich ulic Narutowicza i Kilińskiego pochód socjalistyczno-związkowy starł się z kontrdemonstracją narodowców. Doszło wtedy do pamiętnego incydentu, kiedy kilkunastoosobowa banda rzuciła się w pościg za dwoma Żydami, którzy próbowali dogonić tramwaj. Na czele gnał młodzian z toporem w ręce, rycząc „bij Żyda!”. Trzydziestosiedmioletni Szmul Gelhorn potknął się i upadł przed bramą kamienicy przy Narutowicza 53. Opadła go tłuszcza. Pięćdziesięcioczteroletni Jakub Glicensztajn, właściciel popularnej w mieście firmy przewozowej uciekał dalej. Facet z toporem miał więcej sił. Dogonił i z tyłu uderzył w głowę. Żyd padł, a narodowiec dobił kolejnymi ciosami leżącego na torach tramwajowych. Potem uciekł. Nikt nie zapamiętał, jak wyglądał. Sprawę umorzono.
Teraz jednak śledczy kojarzył fakty. Zaciekłość pościgu oraz niewątpliwie dobrą kondycję i fizyczną sprawność napastnika. Postanowił go docisnąć. Antczak najpierw konsekwentnie zaprzeczał, ale wreszcie „pękł”. Stało się tak wtedy, kiedy jego sąsiadka, Leokadia Smoluch, po kolejnym przesłuchaniu, przyznała, że Antczak, w dniu zamieszek, przyniósł jej siekierę i kazał umyć, bo jak wyznał… zarąbał Żyda. Początkowo Smoluchowa kręciła, żeby dać sąsiadowi alibi. Kiedy policja przestraszyła ją, że pójdzie siedzieć za pomoc w zbrodni, opowiedziała jak było. Aktywista-narodowiec – przyznał się.
Proces Jana Antczaka rozpoczął się w łódzkim sądzie okręgowym 21 maja 1937 roku o dziewiątej rano. Był widowiskiem, które obserwowała cała Polska. Budził też zainteresowanie zagranicy. Po pierwsze dlatego, że oskarżony otwarcie i z przekonaniem eksponował swoje antysemickie motywy zbrodni. Po drugie, ze względu na postać jego ideowego przewodnika, księdza Stanisława Trzeciaka, którego profetyczne poświęcenie zwalczaniu żydowskiego zła oraz prohitlerowskie poglądy sięgały już poza Polskę. Łączyła ich duchowa więź mistrzowsko-uczniowska.
Oskarżony przybył ubrany w modny garnitur z kraciastą chustką w górnej kieszonce, którą często teatralnym gestem ocierał czoło i usta. Miał wybrylantynowane włosy, wypielęgnowane dłonie i paznokcie. Powitał zebranych na sali członków rodziny, znajomych i towarzyszy partyjnych hitlerowskim pozdrowieniem uniesionej ręki i szerokim uśmiechem. Siedząca obok, oskarżona o utrudnianie śledztwa, Smoluchowa wydawała się mniej pewna siebie.
Rozprawa dochodziła do skutku po czterech miesiącach od aresztowania Antczaka. On sam przyznawał się do zabójstwa dwóch i usiłowania zabójstwa dwóch kolejnych Żydów. Jego obrona z adwokatem-narodowcem Pawłem Szwajdlerem czyniła jednak wszystko, aby trafił nie na salę rozpraw, a na długą obserwację w zakładzie psychiatrycznym. Mecenas ponowił wniosek tuż po rozpoczęciu rozprawy, ale prokurator Alfred Dreszer od razu przedłożył trzy opinie biegłych-psychiatrów, że Antczak może brać udział w sprawie. Tak też zdecydował sędzia Eugeniusz Wiśniewski.
Mając na uwadze zainteresowanie procesem starał się dokładać staranności w ustalaniu przebiegu faktycznego obu zbrodni, ich motywów oraz ogólnego klimatu społecznego, jaki mógł na nie wpływać.
Portretując postać Antczaka, świadkowie-narodowcy zwracali uwagę na jego „gwałtowny charakter”, „zbytni radykalizm” i „ostrość w nerwach”. Bojowiec partyjny ze Stronnictwa Narodowego Fryderyk Sznajder, także członek Stronnictwa Narodowego, przekonywała, że Antczak brał się do bicia z byle powodu. Bił kolegów, bił żonę. Wkładał rękawicę bokserską i walił w brzuch. Miał czasami taki pusty śmiech. Brał się za brzuch i śmiał się bez końca. Raz pogryzł kolegę partyjnego, innym razem się odgrażał. Mówili, że jest nienormalny.
Sznajder odmalowywał nerwowego i pomieszanego gościa, któremu niewiele trzeba. Szwaldler kiwał głową ze smutkiem.
W przedmiocie „pochodu socjalistycznego”, kiedy pognał za idącym do tramwaju Glicenszatjnem, Antczak wyjaśniał. Swołocz wznosiła okrzyki wymierzone w rząd i armię. Tego nie dało się słuchać, bo aż flaki wywracało. Chciał zapobiec dalszemu lżeniu i znieważaniu władz ojczyzny więc rzucił się z pięściami na demonstrantów. Na pytanie sędziego, czy na wszystkich na raz, odrzekł, że tylko na Żydów.
– A skąd oskarżony wiedział, że napastuje Żyda? – zapytał sędzia.
– To się od razu widzi! My wiemy! – krzyczał Antczak.
– Ale jak doszło do zabicia Glicensztajna? Przecież on nie chodził z pochodem.
– Wiem, że nie chodził, ale on jest Żyd! Żydzi strzelali do nas i on mógł strzelać! Wolałem jego unieszkodliwić, zamiast żeby on mnie zabił.
– A po tym, gdy go już oskarżony uderzył i leżał na szynach, czy też była obawa, że będzie strzelał?
– Był ranny, ale mógł jeszcze strzelać, mógł mieć rewolwer – wywodził narodowiec.
Obrońca Szwajdler zapytał, czy Żydzi, którzy wznosili antypaństwowe okrzyki, mogliby zniszczyć Polskę.
– O tak, bezwzględnie! – odparł natychmiast.
Prokurator, komentując, dla porządku stwierdził, że zabity, broni nie miał, ani nie do narodowców nikt nie strzelał.
Sędzia Wiśniewski dopytywał o drugie zabójstwo sklepikarza Chelemera. Antczak odpowiadał. Na Pomorskiej, jak wracał z wykładu Trzeciaka, spotkał dwóch Żydów: młodszego i starszego. Ten widok go zdenerwował. Walił z „byka” i nożem. Na Północnej zauważył Żyda Chelemera, co go też zdenerwowało. Walnął go parę razy nożem w plecy. Wyjaśnił, że zrobił to bez zastanowienia, bo był zdenerwowany. Żydzi go denerwują. Noż był fiński, kupiony, jak zapewnił, do samoobrony. Jak wrócił do domu, umył nóż i ukrył w koszyku pod papierami.
– W jaki sposób zadał pan cios ofierze? – pytał sędzia.
– Zwyczajnie. Przytrzymałem Żyda i go dźgałem nożem.
– Skąd pan wiedział, że to Żyd?
– To się od razu poznaje – odparł dumnie – To się czuje nawet!
Sędzia Wiśniewski chciał wiedzieć, co konkretnie wyprowadziło z równowagi Antczaka.
– Byłem zdenerwowany i przejęty tym, co słyszałem na odczycie księdza Trzeciaka. Tam wszystko o Żydach było tak dokładnie podane, były cytaty i dowody. Co chcieć więcej?
– Oskarżony słyszał chyba, że ksiądz Trzeciak nie przyzwalał napadać na Żydów? – pytał dalej Wiśniewski.
– Tak. Słuchałem uważnie, ale się nie przekonałem.
– Przecież Żydzi byli spokojni.
– Oni wszyscy są spokojni. Ale grandy stroją.
– Jakie grandy?
– Krzyczą przeciwko państwu i religii.
– Może oni krzyczeli, ale to oskarżony – działał.
– Oni by też działali. Ale na szczęście my się nie dajemy. Oni też zabijają.
– Ale przecież oskarżony nie był powołany do wymierzenia sprawiedliwości? Czy oskarżony nie zastanowił się, że morduje ludzi?
– Cóż miałem robić z wrogiem, który nie chce się wynosić i nie chce być grzeczny? Oni by mnie zamordowali.
Sędzia nie mogąc nadążyć za Antczakiem, dopytywał. Jak go mieli chcieć zamordować, kiedy go nie gonili, tylko uciekali? Z kolei on się ich bał, ale przed nimi nie uciekał, tylko gonił ich. Dlaczego?
Oskarżony nie potrafił odpowiedzieć. Na pytania oskarżycieli posiłkowych odpowiadania pryncypialnie odmówił „to są Żydy”. W rzeczy samej adwokaci reprezentujący rodziny pomordowanych też byli Żydami.
– Czy oskarżony żałuje swoich czynów? – mecenas Wachtel nadal nie odpuszczał.
Antczak milczał.
– Czy słyszy pan pytanie? – włączył się sędzia.
– Z Żydem nie gadam…
Wiśniewski upomniał obrońców Antczaka, a ci zareagowali oświadczeniem, że ich klient odmawia odpowiadania na wszelkie pytania oskarżycieli posiłkowych.
Nastąpiła przerwa obiadowa. Po niej nastąpiła seria pytań do trzech biegłych lekarzy zajmujących się oceną stanu psychicznego oskarżonego. Na czele zespołu stał profesor Władysław Dzierżyński, wybitny neurolog i psychiatra o renomie międzynarodowej. Jeden z twórców systemu opieki medycznej w niepodległej Polsce i organizator medycyny wojskowej w randze pułkownika. Jego rodzonym bratem był Feliks Dzierżyński organizator terroru rewolucji bolszewickiej i twórca podwalin Związku Sowieckiego, którego profesor był śmiertelnym wrogiem. Zasadniczym problemem, jaki sąd chciał rozstrzygnąć było pytanie, czy ktoś, kto dopuszcza się takich zbrodni jak Antczak jest normalny. W takim sensie, że wie, co robi, rozpoznaje skutki swoich czynów i może dokonywać wyboru czy się ich dopuszczać, czy od nich powstrzymać. Obrona była żywo zainteresowana drogą na pseudologiczne skróty. Jeżeli ktoś robi takie straszne rzeczy, nie może być normalny. A jak jest nienormalny, nie może odpowiadać prawnie. Wydali diagnozę, że oskarżony cierpi na psychopatię konstytucjonalną, która przejawia się zaburzeniami socjalizacji i rozpoznawania norm społecznych, w osłabieniu instynktu samozachowawczego (czego dowodem próba samobójcza w wojsku), w fanatyzmie przekonań religijnych i politycznych oraz agresywnym reagowaniu na sytuacje niezgodne z oczekiwaniami. Cała ta zaburzona struktura osobowości nie pozbawia go jednak zdolności rozpoznawania czynów i świadomości tego, co robi. Skutkiem czego, także odpowiedzialności za działania. Na pytanie sędziego Wiśniewskiego, w czym najpełniej dysfunkcja Antczaka znajduje wyraz, profesor Dzierżyński odparł bez wahania: TO TYPOWY KOMPLEKS JUDOFOBII.
W rzeczy samej fiksacja tego łódzkiego narodowca na Żydach i przypisywanej im roli prowadzenia świata do zniszczenia i zguby, po uprzednim nad nim zapanowaniu, miała charakter ostrej patologii. Nie tylko jednak nic z tym nie robił, ale wręcz w tym stanie czuł się dobrze, a nawet w nim spełniał. Zastępy Antczaków były w Polsce liczne.
Wszyscy czekali na mowy końcowe. Oskarżyciel posiłkowy, adwokat Lederman przywołał swoje wieloletnie doświadczenie procesowe, w tym ze zbrodniarzami oskarżonymi o morderstwa. Kiedy o nich mówili przed sądem, w ogromnej większości przypadków, wywoływało to jakąś refleksję i reakcję emocjonalną: ściszali głos, spuszczali wzrok, wyrażali skruchę. Dziś pierwszy raz widzi mordercę opowiadającego o swej krwawej zbrodni zupełnie spokojnie. Jego narodowi towarzysze partyjni mówią, że jest ostry i wybuchowy, że drapie i gryzie, niewiele trzeba, aby bił, że jest po prostu nienormalny. Więc – pytanie: „Jak takiego nienormalnego zrobiliście komendantem swojej straży porządkowej? Jak taki chodzący czynnik anarchii mógł utrzymywać ład i porządek?”. Dalej adwokat zwracał uwagę na charakter obrażeń zadanych przez zbrodniarza. Wszystkie potężnym ostrym narzędziem: toporem lub nożem myśliwskim. Wszystkie z tyłu. W głowę, kark i plecy uciekającego lub już powalonego na ziemię. Tak się obchodził z tymi, których się bał i ich gonił? Podnoszono, że jest psychopatą i dlatego nie umie panować nad sobą, nie wie, co czyni. Może więc nie powinien odpowiadać? Nie! Ten człowiek doskonale wie, co robi, panuje nad sobą i świetnie potrafi się maskować. Podczas przesłuchania po morderstwie Glicensztajna potrafił wyprowadzić w pole doświadczonego policjanta kryminalnego kłamiąc jak z nut, że był zupełnie gdzie indziej.
Prokurator Dreszer zwracał uwagę na planowy charakter działania narodowca. Wybierał się na zgromadzenia publiczne, które w jego pojęciu wiązały się z Żydami i miały potwierdzać ich zgubny wpływ na polskie otoczenie. Zabierał ze sobą narzędzia, które mogły służyć zbrodni w skuteczny i poręczny dlań sposób. To nie był kastet, pałka, gazrurka. To był topór i nóż do polowania. Od uderzenia jednym czy drugim ofiara miała paść i już nie wstać. Kim były ofiary? Przypadkowi przechodnie, zwykli nieznani ludzie. Może poza jedną cechą wyróżniającą. Zawsze Żydzi. Skupia się tylko na tym, jak najszybciej dotrzeć do ofiary i jak najszybciej zabić. Robi to z łatwością. Ta łatwość zabijania jest zastanawiająca. Jest okolicznością, która określa zbrodniczą psychikę oskarżonego. Podobnie jak to, że interesuje go tylko zabijanie Żydów. Po prostu łatwość zabijania Żydów. W żadnym jednak razie nie zwalnia go to z rozumienia swoich czynów, kierowania nimi i odpowiedzialności za nie. Każdy morderca, który zabija z zimną krwią jest psychopatą. To jest właśnie ta choroba. Jeśli chodzi o odpowiedzialność karną jest ona pewna i niezbita.
Obrona oparła swą linię na wywodzie, że istotnie jest ciężkim psychopatą, a zatem osobą chorą, czemu sam nie musi być winien. Proces pokazuje odbicie Antczaka w krzywym zwierciadle przypisując nagromadzenie w nim zła, podczas kiedy do czynów, które popełnił popchnęła go tylko nienawiść do Żydów – wywodził aplikant Zabrocki. Z kolei adwokat Szwajdler eksponował aspekt społeczny. Antczak wychowywał się w Łodzi, która jest „miastem frontowym walki z żydostwem w Polsce”. O ile w całym kraju panuje ogólny stan podniecenia w sprawie Żydów, o tyle w Łodzi to wszystko widać jak w soczewce. Czyny Antczaka płyną z tych właśnie prądów, które wstrząsają całym społeczeństwem polskim, a pośród nich dominuje nienawiść do Żydów. Podzielił się także partyjną refleksją działacza Stronnictwa Narodowego.
– Dawniej tylko nasze stronnictwo miało monopol na sprawy żydowskie, dziś stało się to kwestią ogólną – mówił adwokat – Antczak wszystko, co robił, robił w afekcie, bo kwestia żydowska jest kwestią najbardziej palącą i wszystkich już zajmującą, powodująca klimat podniecenia.
Biorąc to pod uwagę oraz chorobę oskarżonego mecenas prosi o łagodny wymiar kary.
Antczak i Smoluchowa prosili o to samo. On z wysoko podniesioną głową, ona z płaczem i najwyraźniej roztrzęsiona.
Krótko przed dziewiątą wieczorem, po półgodzinnej naradzie, sąd ogłosił wyrok. Orzekł, że oskarżony Antczak jest winny zabójstwa Glicensztajna i Chelemera oraz usiłowania zabójstwa Grynsztajna i Czaryskiego. Sąd wymierzył karę: sześć lat za zabójstwo Glicensztajna, 10 lat za zabójstwo Chelemera oraz po pięć lat za dwa usiłowania zabójstwa. Karę łączną orzekł na 12 lat więzienia i przyznał po złotówce odszkodowania dla rodzin zamordowanych oraz zasądził 600 złotych kosztów sądowych. Smoluchowa za pomoc zabójcy i utrudnianie postępowania skazana została na pięć miesięcy aresztu w zawieszeniu na trzy lata.
W uzasadnieniu ustnym sędzia Wiśniewski uznał winę we wszystkich aspektach za udowodnioną. Przyjął jednak, że oskarżony zamordował Gilcensztajna w afekcie, dlatego też zastosował łagodniejszy wymiar kary. Pozostałe zbrodnie uznał za dokonane z premedytacją.
Zgromadzeni na sali uznali, że Antczak został potraktowany ku ogólnemu zaskoczeniu wyjątkowo łagodnie. Zapewne był to wynik wcześniejszej narady sędziego z przewodniczącym Wydziału Karnego Sądu Okręgowego.
Morderca wyrok przyjął spokojnie. Wychodząc z sali, podniósł rękę w pożegnalnym geście hitlerowskiego pozdrowienia.
Opinia publiczna dobrze zapamiętała rozpoznanie: kompleks judeofobii wystawione przez profesora Władysława Dzierżyńskiego. Odnosząc je nie tylko do Antczaka, ale do szerokich gremiów antyżydowsko zorientowanego społeczeństwa. Aplikant Zabrocki mniej elegancko nazwał tę chorobę „prądem nienawiści wstrząsającym całym społeczeństwem”, a adwokat Szwajdler „najbardziej palącą kwestią powodującą klimat podniecenia”. O ile wybitny psychiatra dostrzegał przyczyny w samym społeczeństwie, o tyle już obrońcy Antczaka – wśród Żydów, którzy tak swoich polskich sąsiadów irytowali.
Paradoksalnie Jan Antczak przeżył wszystkich. Swego patrona księdza Stanisława Trzeciaka, zastrzelonego w sierpniu 1944 roku przez niemieckiego szeregowca. Swego sądowego diagnostę profesora Władysława Dzierżyńskiego rozstrzelanego przez hitlerowców w egzekucji w Zgierzu pod Łodzią w marcu 1942 roku. Także – zwalczanego przez Trzeciaka – księdza Tadeusza Pudra, którego staranował ciężarówką czerwonoarmista w środku Warszawy w styczniu 1945 roku.
Narodowca-nożownika, wzór klinicznego przypadku antysemity widziano podobno w Łodzi po wojnie. Dalsze jego losy nie są znane.
Waldemar Piasecki
Nowy Jork
Dziś postaci w rodzaju księdza Trzeciaka są na najwyższych stnowiskach w ONZ, kierują organizacjami obrony praw człowieka, zajmują ważne stanowiska w niegdyś szacownych partiach politycznych. Większość przyzwoitych ludzi woli tego nie zauważać.
Trochę się zastanawiam jak wielu czytelników tego wstrząsającego artykułu o historii jest świadomych tego co dziś dzieje się w ONZ. Komisja Rady Praw Czlowieka ONZ opublikowała tak skandalicznie antyizraelski raport, że nawet Unia Europejska zaprotetowała. Albania, Australia, Austria, Bułgaria, Kanada, Czechy, Niemcy, Gwatemala, Włochy, Liberia, Wyspy Marshalla, Mikronezja, Holandia, Wielka Brytania i Urugwaj zabrały głos się w obronie Izraela wraz z Unią Europejską, która wydała oświadczenie przeciwko COI. Był to rzadki przejaw silnego poparcia wielu krajów w ONZ, w tym zwłaszcza Australii, której rząd w tym miesiącu unieważnił wcześniejsze uznanie zachodniej Jerozolimy za stolicę Izraela. Warto zwrócić uwagę, że kilka krajów unijnych zaprotestowało osobna. Kto w Polsce zauważy, że nie ma wśród tych krajów Polski? Czy to ksiądz Trzeciuak się kłania, czy tylko brak zainteresowania narastaniem l;udobójczego antysemityzmu i zagłuszanie sumienia okrzykami “Nigdy więcej”?