08.04.2023

…te wszystkie katolickie Święta. Jako ateista. Te dni wolne od pracy i żonę, która wtedy szaleje.
Wiadomo, że te kobiety, które przed świętami nie umyją okien, idą do piekła. Moja żona nie pójdzie.
No i rozpoczyna się gotowanie. Tak, jakby na co dzień nikt nic nie jadł. Koszmarne ilości, obżarstwo przy stole i zawsze potem pytanie „A co zrobić z tym, co zostało”? I tydzień-dwa zjadania tego, co zostało, nawet jak zostało zamrożone lub zawekowane.
Przed każdymi świętami ale i na co dzień jestem mistrzem w:
- Obieraniu czosnku (żona mówi: „obierz dwa ząbki” – to ja wiem i obieram cztery – zawsze tak jest). A 2-3 całe główki czosnku? Jak się trafi na takie, gdzie skórki-łupinki łatwo odchodzą to OK. A jak odchodzą słabo i trzeba skrobać paznokciami?
- Obieraniu ziemniaków – spokojnie mógłbym obierać codziennie dla kompanii wojska. Bez problemu, bo to mnie uspokaja i nie muszę podczas obierania myśleć o czymkolwiek (PiS). Takie 2-3 kilogramy niebywale uspokajają. Mniej lubię młode ziemniaki. Każdy trzeba pod bieżącą wodą zmywakiem oskrobać z ziemi i skórki. A one są takie małe i ręce drętwieją, jak je trzeba mocno skrobiąc trzymać. Ale są cholernie smaczne, szczególnie ze zsiadłym mlekiem lub śledziami z cebulką (żona mistrzynią tych śledzi). A jak jest barszcz ukraiński, to nie dość, że muszę te ugotowane buraki obrać ze skórki, to jeszcze muszę je pokroić w talarki. Tak gdzieś 2-3 kg. „Żeby barszcz miał smak i kolor”.
O obieraniu marchewek czy pietruszek nie ma, co mówić. To banał. Tłuczenie czosnku, przypraw w moździerzu – to też banał. Męczący, ale musi być, jak to nazwać? „Miazga, błotko”? Bez jakichkolwiek, nawet najmniejszych, widocznych kawałeczków. I tak zawsze ona, na końcu musi sama chwilę potłuc. Żebym nie był taki mądry, że „już gotowe”.
Czasami jest mięsko (przepraszam, bo od kilku tygodni już praktycznie je odstawiłem). Tzw. bitki – 20 sztuk dla Gości. Każdy plasterek trzeba solidnie ubić. Ubijam i widzę, że z każdego kawałka robi się taka wielka „bitka”. Jak w restauracjach (pamiętam), gdy dostawałem wielki imponujący kotlet. A był taki cienki jak ubite przeze mnie „bitki”.
Teraz rozumiem sukces marketingu i złudzenie optyczne.
Ale oczywiście żona ogląda każdy „ubity-utłuczony” przeze mnie kawałek i oczywiście musi jeszcze kilka razy po nim postukać. To tak jak znak wodny na banknotach. Jak sama nie postuka-dostuka, to obojętne jak dobrze te cholerne „bitki” ubiłem, to bez jej postukania są słabe.
Normalne, że ja robię raz w tygodniu zakupy do domu. Raz w tygodniu, bo trzeba oszczędzać benzynę (do naszego miasta Biskupiec jest w jedną i w drugą stronę 18 km). Wolę je robić sam. Nie tłumaczę dlaczego.
Żonaci rozumieją.
Po zakupach zwykle jest „zjebka”, że kupiłem czy majonez, czy chrzan, czy makaron, czy cokolwiek innego, niż to, co żona (w sensie firmy, która to coś produkuje) lubi. Ale się wycwaniłem: komórką robię zdjęcia tych produktów i w sklepach szukam identycznych. Pomaga, a jak nie umiem ich znaleźć, to łączę się z żoną na wideo i pokazuje jej, co jest, a czego nie ma. To słabo wystarcza, bo zwykle słyszę: „Podejdź do pani z obsługi i spytaj się, co i jak”.
I … .cholera… Żona 7/10 ma rację. Skąd one są takie mądre? Tak czy inaczej (patrz wyżej) zawsze jakaś „zjebka” jest. Taka karma.
Oprócz tego żona nie jest w XXI wieku, tylko już w wieku XXII.
Ma w domu „samo sprzątającą się kuchnię”. Gotując i szalejąc w niej czasami wychodzi na chwilę przerwy. Po tej chwili wraca i widzi, że cała kuchnia jest wylizana. Żadne resztki nie leżą w zlewie. Garnki, patelnie po smażeniu (o k…a), blat itd. są czyściutkie i lśniące.
I znów idzie do garów. Brudzi wszędzie. Idzie na kolejną przerwę. Wraca po chwili i kuchnia znów lśni. I nic nie musiała czyścić/sprzątać.
„Samoczyszcząca się kuchnia”…
Taką nabyła z wyposażeniem w dniu Naszego Ślubu.
XXII wiek.
Kobiety rządzą.
P.S
A jak już położyłem się spać (ja skowronek a żona sowa), to po północy, już śpiąc, słyszę: „Walterku!!! Nóż jest tępy”. Zgadnijcie, co dalej?
P.S II
To tak w największym skrócie.
Łączę się w bólu! 😆