01.11.2023
Tata
W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, zwłaszcza dla mnie, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten mianowicie, że jego znajomi poczęli migać się od częstych wizyt i odsuwać od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie i prawie niechętnie, gdyż wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie: burzył im ustalony porządek rzeczy. Nadąsani, wiercili się niespokojnie, starając się nie patrzeć na niego. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich zasięgiem, cicho przechodził na drugą stronę.

Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, sądząc, że już nie warto zabiegać o jego pomyślność, zdeprymowani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, nieporadnie i ukradkiem szeptali między sobą. Afektowanie ożywieni, kabotyńsko zrelaksowani, porozumiewali się ponad naszymi głowami.
Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech ostatecznych, rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że są kibicami umierania. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się, nie byli tego tacy pewni. Za to Mama i ja, z niepokojem obserwowaliśmy zachodzące w nim utraty; dla pozostałych – niezauważalne, dla nas – widoczne od razu.
Przygotowywał się do walki wymagającej odwagi. Zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, gromadził resztki sił do odbycia kolejnego etapu: szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym.
Na darmo, więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku kupić prześliczne wiązanki i gdzie nabyć wieńce. Daremnie martwili się, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, w co ubrać twarz na stypę i czy po pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski.
Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, ocierając z nich zacieki, wychodzili, by już nie wrócić.
Mama
Ni z tego, ni z owego, zaczęła słabować. Nagle zmalała i upodobniła się do wiórka. Na pytania odpowiadała bełkotliwymi monosylabami. Mimo to czepiała się życia. Przecząc biologicznym procesom, starała się nie rozczulać nad swoim stanem zdrowia. Mimo, że na jej twarzy widać było cierpienie, ignorowała prześladujące ją coraz częstsze ataki bólu. Nadrabiała miną. Zmieniała temat, kierowała moje zainteresowanie w nieważną stronę, albo nagle wychodziła z pokoju. Lub, symulując niezłe samopoczucie, snuła opowieści o nieznanych wypadkach ze swojego dzieciństwa. Lecz na własnej skórze przekonywała się, że nie wystarczy silna wola i upór, by pokonać to, co ją wyniszcza. Nadal jednak, rwała się do robienia mi śniadań i obiadów, ale widać było, że zajmuje to jej coraz więcej czasu. Była za bardzo osłabiona i gotowanie trwało. Niekiedy robiła to z przerwą na odpoczynek. W rezultacie śniadanie było o 13, a obiad o 22. Czasami następowała poprawa i wtedy siadała przy mnie, by rozmawiać i zapomnieć o chorobach. Lecz takie święta zdarzały się coraz rzadziej i często miałem przygnębiające wrażenie, że, niosąc mi tacę z jedzeniem, z trudem dochodzi do okna mojego pokoju, by zobaczyć świat.
Powoli przygasała. Poddawała się, jakby zapadała się do własnego wnętrza. Jej spojrzenia coraz częściej matowiały, blakły, nieruchomiały, rytmicznie i nieubłaganie oddalały się od mojej rzeczywistości. Nie podnosiła się z łóżka i jak przedtem ona, tak teraz ja starałem się o nią troszczyć. W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić; Było mi ciężko zaglądać jej w oczy, podczas gdy patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu. Nie dawało się nawiązać z nią porozumienia. Dawniej elokwentna, roztropna i wesoła, teraz nie poznawała mnie. Moje widzenie świata pozostawało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy.
Z minuty na minutę zastępowało jedne wrażenia, drugimi: poprzez doznania odzwierciedlone grymasem jej twarzy. Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią rozmowę. Jak gdyby, wyręczając mnie, wiodła ze mną bezdźwięczną dyskusję o przeszłości. Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc na jej twarzy wysiłek, byłem z nią zalewie duchowo. Istniała tylko w swoich przeżyciach, wśród kwiatów i pąków, podczas gdy ja znajdowałem się w zupełnie innym wszechświecie. Nie w otoczeniu kwiatów, ale w ich owocach. Nie w urojonych tęsknotach i świecie fantazji, ale w codzienności.
A kiedy zdarzało mi się ją dogonić i zrównać z nią, kryła się już w innej porze myślenia i znowu była ode mnie za daleko. Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem. Przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jestem. Będąc wyłącznie ze sobą, znajdowała się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że, siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami, pragnąłem oznajmić, że ją kocham.
Lecz nie zdążyłem. Była już tak przezroczysta i zobojętniała na to, co działo się wokół niej, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, odczułem ulgę. Ale choć wiedziałem, że śmierć była dla niej wyzwoleniem, to jeszcze przez długi czas nie potrafiłem pogodzić się z jej odejściem. Uporać z tym, że nie zdążyłem jej poznać tak, jakbym chciał. Obwiniałem się za to, że nie zdołałem wykorzystać chwil, gdy mogliśmy ze sobą rozmawiać. I stwierdzałem po niewczasie, że pewne rzeczy działy się albo za szybko dla niej, albo zbyt późno dla mnie, gdyż, kiedy przychodziły, to już nie było dla nich odpowiedniej pory.
Pocieszałem się myślą, że to, co wydawało mi się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nowej i nieznanej drogi. Dotarło, więc do mnie, że ci, z którymi chciałem dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ja. Czułem się, więc zaskoczony faktem, że czas obecny kłóci się z moim wczorajszym. I zatrwożyło mnie to, gdyż uświadomiłem sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci teraz.
Szachista
Choć znaliśmy się od lat, jeszcze z budy, choć był moim rówieśnikiem, facetem wzrostu mniej więcej niesporego, subtelnym do granic wytrzymałości, to przecież mówił, myślał i zachowywał się, jak człowiek starej daty.
Przychodził do mnie co środę, pogrywał ze mną w szachy, wędrował po planszy misternymi figurkami ze słoniowej kości, rzeźbiarskimi robotami człowieka o zapomnianym zawodzie artysty, figurkami z czasu domu pełnego ludzi, narzekał na drożyznę i narowiste żylaki, podekscytowany czymkolwiek, sąsiadami za żywopłotem, napadowymi odwiedzinami rodzinki.
Jego przewrażliwienie było niebezpieczne. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i czym się skończy, niedostrzegalnym westchnieniem, wzrokiem pełnym wyrzutu, czy namiętnym wybuchem prowokującym do rozmowy o nieokreślonych parametrach. Najniewinniejszy motyw mógł ulec rozwinięciu, mógł przerodzić się w atak.
Należało przy nim trzymać się na szpic, nie trajkotać, gdy na głos rozważał następny, desperacki manewr, obronę konia i tak spisanego na konserwy, taktykę do przewidzenia przez początkującego, pilnować języka, by nie palnąć czegoś do żałowania, do wykreślania z pamięci, nie sprzeciwiać mu się, gdy pomylił pola, wieżę z gońcem lub hetmana z królikiem, co najwyżej powiedzieć mimochodem, patrząc na wierzchołki drzew, na drogę przed domem, suchą jak pieprz i pustą od lat, markując wycieranie nosa, że błądzenie jest rzeczą ludzką.
Należało, bez popędzania i daremnych komentarzy, poddać się losowi, płynąć z jego prądem, znosić przeciągłe chwile namysłu, wahliwe borykania się z kuszącymi ewentualnościami, jego śmieszne i denerwujące bębnienie cybuchem o blat w trakcie wykonywania posunięcia, w momencie chwytania byka za rogi, w przełomowym raz kozie śmierć, w okamgnieniu zastanawiania się nad ruchem, na którego wykonanie każdy dobry szachista, a nie grajek od święta, przeznaczyłby pół sekundy myślenia, podczas gdy on przewlekał go, celebrował go przez minut bodaj pięć. Należało ścierpieć jego nerwowe wiercenie dodatkowej dziury w porciętach, manifestacyjne chwianie się to w przód, to do tyłu, zafrasowane drapanie po wypłowiałej czaszce, rozpraszające łomotanie byle czym o byle co i zacieranie wątrobianych rąk. Należało, ze skrzętną uwagą, słuchać jego łacińskich przysłów i udawać, że są odpowiednie do sytuacji na szachownicy.
Ale choć irytował mnie powolnością najprostszych poruszeń, niezmiennie dwie, partia i rewanż, te nasze nawykowe pojedynki, były niepisanym, a uświęconym sposobem dawania świadectwa o tym, co przeszło, sentymentalnym, ckliwym być może, dawaniem jednak trwałym i należącym wyłącznie do nas.
*
Gdy byłem obok niego, wydawało mi się, że już bym nie potrafił się z nim nie spotykać, już nie mógłbym sam uporać się ze swoim opuszczeniem, ze swoją pustką w milczącym domu, ze swoim obsesyjnym, niemęskim patrzeniem na fotografie w albumie, już bym nie umiał obojętnie przejść z dużego pokoju do kuchni wiedząc, że w środę rozmawiałem z nim, żartowałem, że wszystko jest na medal, a w piątek zawiozą mnie na jego pogrzeb.