29.04.2024
Kiedy zapytać ni z tego ni z owego kogokolwiek o cenzurę okaże się, że niemal każdy jest przeciw? Gorzej kiedy zapytamy: dlaczego? Odpowiedzi owszem, dostaniemy, ale już nie tak szybko i nie takie oczywiste. Na ogół będą to utrwalone schematy, bez głębszej refleksji własnej i zazwyczaj odnoszące się do spraw tzw. polityki w jej przedostatnim stadium.
Przyszło mi to do głowy, kiedy w jednej z bibliotek zapytałem o pozycję zatytułowaną „Cztery wieki fraszki polskiej” pod red. A. Bruecknera, wybrane i poprzedzone wstępem J. Tuwima.
Pamiętałem ją z lat szkoły średniej, kiedy bawiliśmy się czytając fraszki ojców literatury, jak np. Mikołaja Reja
„Jeden gdy się ożenił, więc mu się sprzykrzyło
i do uja uciekał, bo mu blisko było …”
Były jeszcze bardziej „pikantne” autorstwa Kochanowskiego i wszystkich niemal naszych wielkich.
Wypada dodać, że o książkę zapytałem grubo po roku 2000.
Odpowiedź bibliotekarki warta była sceny filmowej.
– Ależ to jest wycofane!!! Przecież to oczywiste!!! – na chwilę aż straciła oddech w świątobliwym oburzeniu.
Nie chciałem, by coś jej się stało, więc nie poprosiłem o wyjaśnienie dlaczego to takie oczywiste. Książkę mam własną, więc może dlatego odpuściłem kobiecie, choć incydent jest ciekawszy, niż się z pozoru wydaje.
Sprawa przypomniała mi się kiedy wpadła mi w ręce niewielka pozycja wydana przez wrocławski „NORTOM” pt. „Wykaz książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu – 1 X 1951r.” z posłowiem Zbigniewa Żmigrodzkiego.
Sprawa cenzury w PRL wydaje nam się tak oczywista, że w zasadzie nie ma o czym mówić. Wiadomo – komuna, brak wolności słowa, bezustanne podejrzenia o spisek mający na celu obalenie ustroju i tym podobne urojenia chorej formacji politycznej nie wymagają, jak nam się czasem zdaje, specjalnych komentarzy. Wiadomo, że ktoś nie akceptowany przez wierchuszkę partyjno-państwową nie miał szans na publikacje. Polski czytelnik miał być skazany odgórnie na czytanie wyłącznie pozycji ideowo „słusznych”. Przy czym warto pamiętać datę – przed 1956 rokiem.
Dla tych, którym taki opis tamtej rzeczywistości wystarcza wspomniany wykaz będzie niejakim zaskoczeniem.
Zorientowani wiedzą, że łupem cenzury padały czasami pozycje nie mające nic wspólnego z polityką. Wystarczyło, że „niewłaściwy” był autor.
Tak było choćby z Kornelem Makuszyńskim, który w PRL pozbawiony został niemal środków do życia, ponieważ ministrem kultury był człowiek nazwiskiem Rzymowski, usunięty przed wojną z Polskiej Akademii Literatury za plagiaty, a na jego miejsce przyjęto właśnie autora „Szatana z siódmej klasy”. Teraz Rzymowski mógł się zemścić, choć przecież to nie Makuszyński był powodem jego przedwojennej kompromitacji.
Takich i podobnych spraw było wtedy wiele.
O ile we wspomnianym spisie książek wycofanych nie dziwią specjalnie pozycje traktujące o Piłsudskim, Legionach, czy sławiące polityków przedwojennych, to takie np. „Lato leśnych ludzi” Rodziewiczówny już budzi zdumienie.
Gdyby nie ten spis, niewielu wiedziałoby, że J. Brzechwa był autorem tomiku „Imię wielkości” zawierającego wiersze o Piłsudskim. Czym zasłużył sobie na „wycofanie” Z. Buczyński, autor opracowania „Uprawa marchwi pastewnej” nie potrafię wyjaśnić, a szkoda.
Łatwiej wyjaśnić wycofanie z obiegu bibliotecznego wszystkich utworów Agaty Christie. Mieszczański do bólu Hercules Poirot nie miał prawa zatruwać umysłów zdrowej części społeczeństwa (a chora powinna się z niego wyleczyć).
Podobny los spotkał Vinnetou Karola Maya, którego wszystkie utwory zostały wycofane z bibliotek.
Z oczywistych względów usunięto wszystkie wydania „Dywizjonu 303” Fiedlera, a także inną jego książkę „Dziękuję ci, kapitanie”.
Gustaw Morcinek mimo że na ogół przychylnie widziany przez nową władzę (z wzajemnością) zaliczył wycofanie kilku swoich utworów, co także trudniejsze jest do wyjaśnienia. Tak jednak działo się z wieloma autorami, którzy tworzyli przed wojną. Nawet Michał Rusinek, autor komunistycznego mitu o „czerwonych kosynierach” w Gdyni musiał przełknąć wycofanie jego książki wydanej przed wojną we Lwowie „Polska zaczęła się od Gdyni”.
Książeczki dla dzieci Szelburg – Ostrowskiej (Zarembiny) też nie do końca podobały się nowej władzy, więc je wycofano na dłuższy czas, w co dziś niektórym trudno uwierzyć.
Największe zdumienie budzą jednak wykazane w spisie pozycje na pozór wspierające nowy ustrój, nową władzę itd. Co mogło być przyczyna ich wycofania?
W przypadku „Manifestu komunistycznego” Marksa i Engelsa wyd. 17 z roku 1946 czynnikiem, który na to wpłynął, mógł być zamieszczony w wydaniu komentarz J. Maliniaka, bo cóż innego?
Takie pozycje jak Alter W. „Socjalizm walczący”, Barski T. „Akcja kominternu” (fakty i dokumenty ze wschodu z 1920-1936), Brona W. „Worek ludowych Judaszów czyli grabarzy Polski Ludowej”, Gomułka Władysław „Dzieje walki i myśli”, Gomułka – Wiesław – wszystkie utwory, Kliszko Zenon – wszystkie utwory, (dwaj ostatni ze względu na rozgrywki wewnątrz partii komunistycznej, często bardziej bezwzględne, niż z prawdziwymi przeciwnikami), Osóbka Morawski E., Gomułka W., „Naród chce spokoju i przepędzi precz podżegaczy wojennych”, Małcużyński K., „Norymberga. Niemcy1946”, Próchnik A., „Kobieta w polskim ruchu socjalistycznym” i mnóstwo, mnóstwo podobnych.
Szczególną pozycję dającą do myślenia są duże ilości nie udostępnianych bajek i książeczek dla dzieci. Tu sprawa jest prostsza. Gatunek literacki odznaczający się jasno sformułowanymi morałami musiał być postrzegany jako ew. zagrożenie ze strony ludzi umiejących „niewłaściwie” ów morał zinterpretować. Nowy ustrój chcąc wychować nowego, socjalistycznego człowieka musiał szczególną uwagę zwracać właśnie na to co serwuje się najmłodszemu czytelnikowi.
Stąd w spisie „wycofańców” wszystkie niemal utwory braci Grimm.
Broszurka ma 80 stron, ale pozwalają one na niezwykłą wprost podróż po ledwie minionej historii Polski. Mało tego, nie kończy się owa podróż wraz z „wyprowadzeniem sztandaru”. Pytaniem, które narzuca się samo jest: co dalej? Co zrobiono z bibliotekami po upadku komuny?
Odpowiedź znajdujemy w posłowiu Z. Żmigrodzkiego. Pozwolę sobie na cytat: „… spodziewano się jednak, że resort kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego zajmie się natychmiast szeroko zakrojoną akcją wspomagania bibliotek, aby jak najwięcej tytułów „literatury nieobecnej” – nie tylko na półkach bibliotecznych, ale i w świadomości społeczeństwa – można było w Polsce przeczytać.
Spotkał nas gorzki zawód …”
Dalej prof. Żmigrodzki porusza jeszcze jeden temat, z wagi którego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Chodzi o „ciąg dalszy” przygody z cenzurą, a ściślej odpowiedź na pytanie: czy dziś ona wciąż istnieje?
Spróbujmy się sami zastanowić. Mamy cenzurę czy nie?
Jasne, że każdy zaraz się żachnie: no skąd?! Cenzury nie ma, mamy wolność słowa!
Na pewno?
Oczywiście, formalnie rzecz biorąc mamy wolność słowa. Nie ma urzędu, który by nam tę wolność ograniczał.
Tylko czy do tego potrzebny jest aż urząd?
Weźmy choćby coś co pełza po naszych ścieżkach od lat kilkudziesięciu: tzw. poprawność polityczna. Jak ona działa? Dlaczego większość z nas jej ulega? Czy jest ona nową „jedynie słuszną opcją”, „jedyną prawdą” we współczesnym świecie i każde wyjście poza nią może skończyć się źle dla wychodzącego?
Odpowiedzmy sobie na te pytania, naprawdę warto.
Przykładów mamy sporo. Ot, choćby coraz bardziej idiotyczne spory o listy lektur szkolnych. Argumentacja przy tych sporach jest wręcz żenująca. Mam wrażenie, że tym ludziom chodzi po głowach wszystko tylko nie chęć poszerzenia wiedzy ucznia.
Np. „W pustyni i w puszczy” – pozycja bliska już oficjalnego „zakazania”, a to z powodu rasizmu obecnego na jej stronach. Normalne? No nie bardzo, bo nie czytając skąd uczeń ma się dowiedzieć, jak traktowano osoby innych ras, wyznań itd.? Z wystąpień niedouczonych polityków?
A nie lepiej dać mu tę lekturę (pełną zresztą niezwykle ciekawych wątków historyczno – politycznych) z zastrzeżeniem, że to nauczyciel jest zobowiązany do wyjaśnienia wszystkich kwestii. No, chyba, że nie potrafi. Wtedy zapytam: jakim cudem on pracuje w szkole?
Przykładów poprawności politycznej krępującej nasze słowa i działania w codziennym życiu jest tak wiele, że czasem trącą one wręcz absurdem. Kiedy prof. Bralczyk zapodał, że ongiś „ministra” oznaczało służącą – rozpętała się histeria. A przecież to prawda, więc jak? W imię czego mamy fałszować historię (w tym historię języka)? Wystarczy przecież dowiedzieć się kim jest np. minister w kościele ewangelickim. Ale po co, prawda? Lepiej od razu w krzyk.
Czy nie mamy więc do czynienia po prostu z odmianą cenzury? I to tej najgorszej, bo na siłę wpajanej samemu sobie w imię … no właśnie – czego?
Czy w takich warunkach można liczyć na rzeczową i uczciwą dyskusję na jakikolwiek temat, skoro musimy poruszać się trasach wyznaczonych nam przez nieformalnego, ale przecież silnego i pływowego cenzora?
Można też założyć, że cenzor siedzi po trochu w każdym z nas. Każdy z nas ma tematy czy kierunki myślenia, które wolałby, by nie istniały. Przyczyna? Nie wiem, strach, wygodnictwo, brak kwalifikacji, by poruszać się po nieograniczonej przestrzeni intelektualnej?
Odpowiedzieć musi każdy sam sobie. Nie zawiadamiając „cenzora”.
Jerzy Łukaszewski
Dziękuję za poruszenie tematu „na czasie”. Dzisiaj wypaczonego przez poprawnościowych purystów. Podobnie jak fałszowanie Historii przyczynia się do wesołej znajomości naszych dziejów, tak wprowadzanie zakazu istnienia niewygodnych lektur, pomaga niszczyć literaturę. Ale chciałbym zwrócić uwagę na problem słowotwórczej redukcji. Oraz na szkodliwy wpływ braku cenzury na zubożenie języka. Pilnie potrzebna jest szeroka dyskusja w sprawie: cenzura, a rozpasana wolność słowa.
Święta racja. Postępujące ubóstwo językowe idące w parze z wolnością słowa? To coś jak wysychanie pól podczas ulewnych deszczów. A jednak.
No więc co tak naprawdę się dzieje?
Temat do roztrząśnięcia, jak najbardziej.
To trudny temat. Bo trudno tu odróżnić sytuację przyczynowo-skutkową od czasowej równoległości dwu procesów.
*
Bonan tagon, karoj geknaboj ! (Dzień dobry, drodzy chłopcy i dziewczęta) W wieku dwunastu lat zetknąłem się z Esperanto.. Ale – w przeciwieństwie do Einsteina – nie uznałem tego za idealny język międzynarodowy. Jako dzieciak przekorny, postanowiłem stworzyć Interlinguę z wyłącznie świńskich słów, bo przecież je się tak łatwo zapamiętuje. A sami wiecie, że już chyba od piątej klasy powszechniaka wymyślaliśmy nasze “tajne”, uczniowskie języki. Z kolei z tego właśnie zrodziła się w latach ’50-tych “Gra półsłówek” (Sra półgłówek). Co bawiła nas chyba przez dziesięć następnych lat: – “pradziadek przy saniach”, chór wujów, cicha lipa i wiele innych, co mi jednak przez te 70 lat osiadły na dnie bajora mojej pamięci.
*
Dygresja: Kiedy piszę te słowa, RMF classic, co je sobie po cichu nastawiam przy robocie, jako tło, wrzuciło mi nagle wypadek na szosie. Wojskowy samochód w rowie, kilku rannych. Pogoda bez mgły, sucha szosa. Z dna pamięci wynurza się w sekundę sytuacja z 1945 roku. Bo Julek, mój ojciec, dyrektor filii banku w Otwocku ma swojego służbowego Willisa. I kilku wyższych oficerów WP prosi (zmusza go?) do podwózki. Na szosie spotykają z przeciwka Studebackera (trochę większy, na 12 osób), meandrującego po szosie, pełnego pijanych ruskich. Ojciec włącza napęd na 4 i jedzie dalej prosto. Po zderzeniu oni zostają na szosie. Ruscy w rowie, jeden umarł. Więc dochodzenie, w rodzinie lęk rodziców, który zapamiętuję. Jak wiemy, wojska w różnych krajach zatrudniają cywilów jako wartowników. Może u nas opłaciło by się zatrudnić ich też jako kierowców.
*
Jeszcze coś miałem ale mi uciekło przez tę dygresję. Do zobaczenia, karoj geknaboj !
To znakomity tekst o ponadczasowej “poprawności politycznej” . Co z tym zrobić? zostają stare formy – drugi obieg, takie strony jak nasza, przekaz bezpośredni od człowieka do człowieka. Prawda jest jednak taka, że nowe pokolenia nie będą czytać a oglądać. pytanie tylko co?
W sumie bardzo pesymistyczna wizja przyszłego świata i jego ludzi.
A może przesadzam, może nie będzie tak źle?
On to widział już wtedy ?
Ciekawe opowiadanie o cenzurze, z wyraźnym znakiem zapytania o czasy obecne. Uporządkowanie dyskusji wymagałoby rozgraniczenia szeregu kategorii związanych z cenzurą, w tym m.in:: cenzura z urzędu, cenzura wewnątrz-mediów, cenzura wynikająca z poprawności politycznej, autocenzura jako emanacja wszystkich wspomnianych rodzajów cenzury. Zgadzając się a Autorem co do meritum rozważań warto wspomnieć o ostatnich 8 latach. Wolność słowa według rządzących Kaczyńców polegała na zupełnym odrzuceniu poprawności politycznej, rozumianej jako minimum szacunku dla przeciwników politycznych. To skutkowało celowym i świadomym promowaniem i rozpowszechnianiem kłamstw, chamstwa, prymitywizmu i prostactwa w dyskursie publicznym, przenoszącym się na życie prywatne.
*
Nawiązując do wątku podniesionego przez Marka Jastrzębia “…szkodliwy wpływ braku cenzury na zubożenie języka…”. Z pewnością to jeden z czynników mających taki wpływ. Wydaje się jednak, że znacznie ważniejszy dla ubożenia polszczyzny jest masowy proces zastępowania komunikacji słownej (prasa, literatura, etc.) komunikacją symboliczną, pozawerbalną (obraz tv, filmowy, memiczny, itp.). Być może jednak, na zasadzie przekory, przywrócenie urzędu cenzorskiego mogłby co najmniej zastopować proces ubożenia języka i redukcji wielu wyrażeń ?
Goląc włosy łonowe z codziennej mowy rodaków (Ziomali) ?
Zastawiłem kiedyś jedną, u nas na parkingu. Bo przywiozłem coś do domu, a ona stała przy samej furtce do mojego ogródka. Byłem w zasięgu głosu, zanim zdołałem przebiec te 10 metrów i odsunąć samochód, usłyszałem od młodej, przystojnej pani coś o mojej matce, i że mi się we łbie popier…
Nie wzbogacało to może naszego języka, bo rozpoznałem kalki z rosyjskiego, ale sytuacja zaskoczyła mnie, bo właśnie, po pięciu latach nieobecności wróciłem z Niemiec, gdzie coś takiego nie mogło mi się zdarzyć.
O zubożeniu środków wyrażania uczuć można bez końca i mamy z nim do czynienia od lat. Oczywiście, są tego różne przyczyny, a jedną z nich jest konstatacja J. Słowackiego, że Polska, to paw Europy. Snobowanie się na inny język, rozmaite rusycyzmy lub germanizmy, a teraz angielskie łamańce, nagminne wprowadzanie w słowny krwiobieg tek zwanych skrótowców, dążenie do powrotu do pisma obrazkowego, to proces, który za chwilę będzie nie do powstrzymania, jeśli nie powiemy won z zachwaszczaniem i przystrzyganiem polszczyzny!
Na pewno nie zrobimy tego “odchudzając” bez mózgu szkolny program nauczania, jak to robią nasi politycy. Szkolnictwo wymaga radykalnej reformy, ale najpierw odpowiedzi na pytanie: czego my od niego chcemy? Jakich absolwentów potrzebujemy?
I wolałbym, by w tej dyskusji nie brali udziału politycy z ich chorą skłonnością do populizmów i wysiłkami, by przypodobać się wyborcom. Politykom zostawiłbym starania o finansową stronę edukacji i rozliczałbym z tych starań bezwzględnie.
Myślę, że doskonale cię rozumiem. Po śmierci Mirona Białoszewskiego (którego miałem szczęście znać osobiście, a nawet nagrać jego publiczny-prywatny występ), jesteś jedyny, co tak drąży możliwości semantyczne i ekspresyjne naszej mowy. Więc im dalej ten walec się toczy i równa w dół, tym bardziej twoja praca leci w ciemnotę zewnętrzną. Gdzie nikt nie potrafi już odróżnić glindów od Poezji, ani Tak, Tak, od Nie, Nie. (też Jezus)
Na szczęście politycy nie pchają się ze swoimi złotymi myślami, bo to żaden splendor gadać do tych, co nie ryczą z uciechy. Idą tylko tam, gdzie kupa ludzi pije im z dzióbków bzdury. W kasacji niewygodnych lektur chodzi o odchudzanie samodzielnego poznawania prawdy.
witaj Pierwszego maja, drogi Jurku. Nie wiem, czy Ty też, bo ja też pamiętam ten dzień jako zawsze słoneczny i ciepły. Jak dziś. Ale coś jest nie tak w naszym tu i teraz “interfejsiu”. W ten sposób moja wczorajsza odzywka do M.J. wygląda skierowana do ciebie. Może nasz Admin coś na to poradzi ?
I jeszcze coś. Już wtedy, jak mi na pochodzie sprzedawali bułkę z kiełbasą i butelkę piwa (10zł), bywałem artystą. Marzyło mi się, by nagle Pochodowi zajechała ulicę sotnia Kozaków i zaczęła płazować
szablami “demonstrantów”. Bo ta, totalnie zakłamana demonstracja, mogła być zdemaskowana przez właśnie taki “performens”. Oczywiście żadnej szansy dla trzeźwego członka peerelowskiej młodzieży.
Witaj drugiego i każdego kolejnego maja 🙂 Pochody ! majowe pamiętam m.in. z tego, że organizatorzy (miasto czy KM PZPR – nie wiem) po każdym ponoć nie mogli doliczyć się wydanych “szturmówek”. Zawsze część znikała 🙂
Oficjalnie też nie wolno było o tym mówić, sąsiad – funkcjonariusz zdradzał ten sekret po pijaku sąsiadom.
Też rodzaj cenzury, nie? 🙂
Ojciec natychmiast przypominał sobie sytuację z czasów wojny, gdy pracował na kolei i zawsze po jakimś święcie ginęły te wielkie flagi hitlerowskie. W końcu zagroził wszystkim obozami jeśli nie zdradzą tajemnicy owych zniknięć. No to wysłali do niego mojego ojca jako znającego najlepiej niemiecki,, a ten mu wytłumaczył, że te frykasy, które co miesiąc wysyła żonie, a które mu przynoszą pracownicy, nie wzięły się znikąd, lecz są kupowane na wsi właśnie za owe flagi, które świetnie nadają się na poszwy i powłoki 🙂
Na co dziś by się nadawały? 🙂
Wyjaśniam:: obozami groził komendant stacji, Niemiec. Kolejarze dostarczali mu “perełki spożywcze”, które wysyłał żonie.