12.08.2024
1.
Pojęcie prowincji w najwcześniejszym rozumieniu (prōvincia) było pozbawione negatywnych znaczeń. Odnosiło się do „wydzielenia”, „wyznaczenia” – zakresu działania, zadań do spełnienia, terytoriów podbitych przez Rzymian i podlegających zarządcy (prokonsul, propretor). Mieszkaniec tych terytoriów to prōvinciālis, prowincjusz (określenie to też nie było nacechowane wartościująco). Jeszcze dziś termin ten oznacza jednostkę podziału terytorialnego państwa (Kanada, Włochy), także obszar kilku diecezji w Kościele rzymskokatolickim podległych prowincjałowi. W języku potocznym prowincja to miejsce oddalone od centrum politycznego, kulturalnego czy naukowego, jakim zazwyczaj jest stolica. Oddalone, czyli peryferyjne. Greckie perί mówi o tym, co „wokół”, „dookoła”, „w okolicy”; periféreia czyli „obwód”, „okrąg” – to, co zewnętrzne wobec „środka”, oddalone od „centrum”.
Rozróżnienie tego, co „centralne” i tego, co „peryferyjne” („prowincjonalne”) utrzymywało się jako coś zupełnie oczywistego. Dopiero w dwóch-trzech ostatnich stuleciach zaczęto negatywnie oceniać tę różnicę. Bohaterki „Trzech sióstr” Antona Czechowa odczuwały swą prowincjonalność jako upokorzenie i marzyły o wyjeździe do Moskwy. Zapewne nie czytały Plutarcha, który po ukończeniu platońskiej Akademii w Atenach powrócił do Cheronei, prowincjonalnego miasteczka w Beocji, gdzie się urodził. Pisał: Ja sam mieszkam w małym mieście i nie chcąc, by ono jeszcze bardziej podupadło, chętnie w nim pozostaję. Coś podobnego zauważyłem u znajomego, mieszkającego w półmilionowym Lyonie – mieście przepięknym, z wyjątkowej urody budowlami i muzeami. Podczas rozmowy co i rusz odwoływał się do dokonań artystycznych uznawanych i cenionych w Paryżu, każdego tamtejszego krytyka traktował jako wyrocznię we wszelkich sprawach, w których się wypowiadał, zamawianie potraw cieszących się uznaniem w paryskich lokalach uznawał za wyraz elementarnej ogłady. Rita Gombrowicz wspomina, że jako dwudziestolatka z Quebecu fascynowała się modnym wtedy egzystencjalizmem: my, prowincjusze, naśladowaliśmy to, co działo się w Paryżu. Na przykład kupiłam sobie czarny golf – taka była wtedy moda.
2.
Moje odczucia są odmienne, myślę, że im dalej od Paryża (Warszawy, Moskwy, Ułan-Bator), tym lepiej. A najlepiej, gdy nie zna się w ogóle tych nazw. Centra, stolice, metropolie kojarzą mi się z jałowością właściwą podmiotom stadnym. Bliska jest mi opinia Williama Somerseta Maughama, piszącego, że W wielkich miastach ludzie są jak kamienie w worku; ich krawędzie się ścierają, aż kamień staje się gładki niczym kula. Na tym właśnie polega żarłoczność miejskich molochów trawiących wszelką indywidualność i niszczących autentyzm. Paryże i Londyny – mówi Andrzej Stasiuk – są pełne ludzi, którzy snują refleksje na ich temat. Tam wszystko jest już wydotykane, opisane na tysiące sposobów. […] Miasto mi się wydaje w Polsce czymś umownym. Takim parkiem tematycznym pt. »Cywilizacja Europy Zachodniej«. Pamiętam, jak autorzy protestu przeciwko odwołaniu Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektorki Teatru Ósmego Dnia pisali o kulturalnym wyjałowieniu i „prowincjonalizacji” Poznania, który staje się niewiele znaczącą stacją kolejową między Berlinem a Warszawą. Powinni jednak pamiętać, że to właśnie prowincjonalne teatry polskie bardziej są dziś znane w Europie niż stołeczne (co oczywiście nie oznacza nobilitacji Poznania, który nie prowincją się staje, a raczej – jak przed laty pisał o swoim mieście Filip Bajon – zatęchłym mieszczańskim grajdołem). Pełnej magii wyobraźni dzieci, z którymi pracowałem podczas warsztatów w „świecie obok” – w małych miasteczkach i wsiach na Kaszubach – mogliby tylko pozazdrościć ich rówieśnicy z Trójmiasta.
Niezależnie od tego, czy prowincjonalność, lokalność, swojskość, inność, tutejszość ocenia się pozytywnie, czy też negatywnie – określenia te wyznaczały strukturę świata niejednolitego, zróżnicowanego wewnętrznie, przepełnionego napięciami będącymi znakami życia. Sławomir Mrożek („Małe listy”) zauważa, że każdy człowiek, z prowincji czy nie, jest prowincją. Obszar każdej pojedynczej świadomości jest prowincją. Mrożek pisze o filmie „Amarcord” Federico Felliniego jako o dziele artysty ukształtowanego przez prowincję, który z tej prowincji się wyzwolił i zatęsknił do niej. Tą prowincją jest Rimini; „amarcord” w tamtejszym dialekcie znaczy „pamiętam”. Prowincja jest szkołą tęsknoty. Najlepszą i nigdy niezapomnianą. Właściwa prowincji tęsknota za Wielkim Światem to, zdaniem Mrożka, wyraz tęsknoty za transcendencją, dążność do przekroczenia siebie i swego miejsca: My tu, a tam Wielki Świat. Gdzie? Wszędzie tam, gdzie nie my. A kiedy już dokona się owo przekroczenie, niemal natychmiast rodzi się tęsknota za tym, co opuszczone, co przyobleka się w kształt symbolicznego Raju utraconego.
Użyłem przed chwilą czasu przeszłego – „wyznaczały” – ponieważ odmienności te zanikają, giną na naszych oczach. Spłaszcza je kultura popularna i jej potężne narzędzie, jakim są media nowej generacji. Pisane u schyłku życia teksty Stanisława Lema, odwołujące się do pesymistycznych prognoz Witkacego, mówią o nieuchronnej uniformizacji – zglajchszaltowaniu i niwelacji. Pamiętam przygnębiającą książkę Bogusława Dziadzi pt. „Naznaczeni popkulturą. Media elektroniczne i przemiany prowincji”. Autor – socjolog i medioznawca z Uniwersytetu Śląskiego – skutki tytułowego „naznaczenia” dostrzega tam, gdzie docierają media elektroniczne, media drugiej generacji (Web 2.0) – czyli właściwie wszędzie. Mottem swej rozprawy czyni, przytoczony przed chwilą przeze mnie, fragment „Małych listów” Mrożka, mówiący o tym, że człowiek z samej istoty jest bytem „osobnym”, „wydzielonym”, czyli „prowincjonalnym”. Dalsze rozważania dezaktualizują tę wypowiedź, pokazują, że popkultura unifikuje swych odbiorców w stopniu wcześniej nie spotykanym. Owszem, zanika dzięki temu negatywny sens takich wyrażeń, jak „prowincja” czy „prowincjonalizm”. Ale zanika jednocześnie coś stokroć ważniejszego – tożsamość składników budujących rzeczywistość wielobarwną, żywą. Rozmywają się wszystkie w marnej uniwersalności.
3.
W czasach mojej PRL-owskiej młodości słowo „prowincja” było nacechowane pejoratywnie i odnosiło się do świata zacofanego, obskurnego, nie dającego mieszkańcom jakichkolwiek możliwości rozwojowych. Życiowe perspektywy wyłaniały się wraz z „ucieczką” ze wsi, bardziej jeszcze z małego miasteczka. – Zabierz mnie z Łomży, z Mławy, Ełku, Grójca – śpiewała Maryla Rodowicz. Po wolnorynkowym przełomie przez pewien czas odnosiłem wrażenie odwrócenia kierunków. Wydawało mi się, że teraz ludzie, którzy dorobili się w mieście, chcą wracać i wracają na wieś. Widzę dziś, że było to myślenie życzeniowe, związane najpewniej z moim dwunastoletnim wiejskim dzieciństwem (jeszcze dziś jest dla mnie Rajem utraconym). Nie potrafiłem, nie chciałem dostrzec, jak nowobogaccy osadnicy przemieniali podlaskie bądź kaszubskie wioski w tandetne wille i pałacyki. Kilka lat temu „Rzeczpospolita” („Zamożni przenoszą się na prowincję”) pisała o ucieczce z miast ludzi majętnych. Oni nie poszukują na wsi lokalnego kolorytu, który chcieliby zgłębiać i rozwijać, lecz zadowalają się możliwą gdziekolwiek ciszą i spokojem w domu z ogródkiem.
Leszek Kołakowski znacznie wcześniej zauważył nieodwracalność takich zmian: Nie ma już wsi rozumianej jako świat osobistych kontaktów, cyklicznego obiegu materiałów (brak odpadów!), naturalnego (cyklicznego) rytmu życia, rodzinnego domu, wielopokoleniowej rodziny, szczęśliwego dzieciństwa.
Więc tak, nadal szuka się życiowych szans w wielkich miastach. Wieloletnia praca w Studiu Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni pozwoliła mi zobaczyć, że świeżo upieczeni aktorzy wciąż marzą o przeniesieniu się z tego ćwierćmilionowego (!) miasta do stwarzającej większe szanse (seriale, reklamy) Warszawy.
W poruszającym tekście („Wyjechać czy zostać”, „Plus-Minus” nr 186) Magdalena Okraska odwołuje się do własnych doświadczeń (większość życia spędziła w małych miastach i na wsi). Pisze: Ogromna większość miejscowości, gdzie mieszkałam i mieszkam, ma jedną wspólną cechę – wyjeżdża się z nich. Wyjazd do któregoś z trzech, czterech wielkich miast, najlepiej do stolicy, jest nadal świadectwem sukcesu. Małe miasta (autorka wspomina o Zawierciu i Cieszynie) z roku na rok wyludniają się. Widoczną w PRL-u deglomerację (przenoszenie zakładów i instytucji z myślą o powstawaniu nowych, żywych ośrodków) po transformacji zastąpiło „zwijanie” i likwidacja. Wyprzedaż zakładów za bezcen ciągnęła za sobą wiele skutków gospodarczych i społecznych: koniec kolei i PKS-ów, a także zmierzch kin, domów kultury, bywało że i mieszkań zakładowych.
Andrzej C. Leszczyński
To wszystko prawda, prawda materialna przetworzona przez wrażliwość autora. Rzeczywistość jest jeszcze bardziej brutalna (rzeczywistość skrzeczy).
Do tych zarysowanych zaszłości trzeba dołożyć wizję przyszłości w której królować będzie tylko popkultura i życie wirtualne a nie rzeczywiste. Świat przyszłości to świat wielkich miast – takich jakie są już w Chinach czy Afryce, miasta po 10, 20 milionów a nawet więcej mieszkańców, świat powszechnej kontroli elektronicznej odzierającej człowieka z jego prywatności. To ponura perspektywa ale nieuchronna gdy to ludzie ludziom gotują taki los
‘Prowincjonalność’ podniósł do rangi literackiej poeta znany w Polsce (i świecie) Janusz Szuber (1947-2020). Polecam jego tomiki: ‘Gorzkie prowincje’ (1996) i ‘Mojość’ (2005). Dla pewnej grupy ludzi to świat ważniejszy niż metropolie, którego nie muszą i nie chcą naśladować, mając świadomość że zanika…
Tak, dziękuję za przywołanie znakomitego poety. Myślę też o “biograficznej” poezji Piotra Szewca…
Wszyscy jesteśmy cudzoziemcami. Prawie wszędzie.
Ucieczka na prowincję nie uratowała filozofa, Seneki, przed morderczym kaprysem jego ucznia, Kaliguli.
@ Zbigniew : – Był Polis, potem Megalopolis, potem Nekropolis. Grzebiemy w tych wykopaliskach do dziś, w Azji, Meksyku i Egipcie. A nie ma jedzenia wirtualnego. Więc wykończy nas zwyczajnie logistyka transportu?
Jak dla mnie, raczej polityka, bo nowa da się wprowadzić tylko drogą rewolucji, a nie udało nam się dorobić nowych rewolucjonistów, główkujących lepiej niż my i potrafiących pokonać bez wyludnienia globu dotychczasową ochronę władz. A one, to nieuchronna zguba (nie za długa). O cześć wam panowie magnaci ! Zginiecie razem z nami.. Może nawet bez jakichś atomowych grzybów..