10.09.2025
Pojechałem do Redakcji, w której niegdyś byłem zatrudniony. Już od wejścia dostrzegłem, że nie tyle się rozwinęła, co rozrosła. Dawniej mieściła się na jednym piętrze, a teraz obejmowała cały budynek. Na dole, jak przystało na porządną firmę, znajdował się sekretariat z korkowymi żaluzjami i pokój Naczelnego, przed którego marsowe oblicze nie można się było dostać inaczej, niż bez powodu. O tym, czy powód jest wystarczająco zbędny, decydowała sekretarka, pulchna lampucera o badawczym wejrzeniu.
Gdy mnie zauważyła, jej w zasadzie szczery uśmiech wynagrodził mi czas spędzony na wygnaniu, toteż bez zbędnej zwłoki wysłałem ku niej przepraszające dowody zaległej sympatii. Gorliwie i zaciekle podkreślałem, że tak wtedy, jak teraz, nadal darzę szacunkiem firmę, którą opuściłem z własnej i nie przymuszonej głupoty.
Pomyślałem wtedy, iż są takie chwile w życiu każdego człowieka, że nachodzą go refleksje i niewczesne żale. I te skruchy, czy pokuty sprawiają, że chce otrzymać rozgrzeszenie ze świństw, których nie popełnił.
Poczucie winy za zrobienie komuś krzywdy, jest jego przeklętym świadectwem ekspiacyjnym, dokumentem potwierdzającym fakt, że potrafił zbłądzić z klasą, toteż ani trochę nie czułem się lawirantem spisanym na straty, ale – spryciarzem, który odzyskał wiarygodność, któremu puszczono w niepamięć młodzieńcze wybryki.
Z powodzeniem tłumaczyłem więc sobie, że moja kara już się zakończyła, mogę wrócić do pracy i znowu jestem w stanie wyguzdrać się z poczucia winy, na które to numery skazałem się dobrowolnie, nie szczędząc sobie słów potępienia, gdy, przed kilkuosobowym gronem drani wtajemniczonych w moją aferę, złożyłem samokrytykę.
*
Wyprany i w zupełności odrestaurowany z poprzednich wzruszeń, idąc groźnym korytarzem w kierunku drzwi Naczelnego żywiłem nadzieję, że i on też się zmienił. Uległem jednak złudzeniom, ponieważ zmienił tylko kanapę; nowa miała baldachim, a w miejscu na kosz z podaniami, tkwił reprezentacyjny konfesjonał z pozytywką i ergonomiczny klęcznik dla szarży.
Przepraszał za bałagan i zachęcał, bym ułożył się dywaniku. Nastało w nas odprężające zbratanie, puściły nam nerwy, poczęliśmy być wylewni i szaleńczo rozgadani. Nie wiedzieć kiedy, połączyło nas wzajemne narzekanie, czyli obustronne podnoszenie na duchu.
Tłumaczył mi, że musiał mnie wylać, ale miał wtedy na utrzymaniu liczną rodzinę i przeciekający dach. Utrzymywał, że i tak ze mnie szczęściarz, ponieważ zachowałem coś w rodzaju twarzy. Całował mnie głośno i z rozmachem; tak mocno, by nawet w sekretariacie wiedziano o tym, że zostałem przywrócony do sortowania śmieci, a w stronę sekretarki krzyknął, by na jednej nodze przyniosła nam kawę i ze dwie lufy.

Marek Jastrząb
Pisarz
Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”. Drukował także w wielu innych czasopismach swoje opowiadania, felietony, eseje, recenzje teatralne i oceny książek. Jego prozatorskie miniatury były wielokrotnie emitowane w Polskim Radiu w Bydgoszczy.
źródła obrazu
- jastrzab: BM