Agnieszka Wróblewska: Gdzie te szczęśliwe fabryki?4 min czytania

ursus2015-03-31.

W ramach kampanii wyborczej tygodnik „Polityka” serwuje nam artykuł pt. „Kamieni kupa” co ma obrazować stan polskiego przemysłu. Na dowód, że tak właśnie sprawy się mają w naszym przemyśle, gazeta serwuje zdjęcia ruin po fabrykach domów, czy traktorów „Ursus”. Z artykułu Rafała Wosia dowiadujemy się, że poszliśmy mylną drogą po 90 roku – były dobre fabryki, nowoczesne ośrodki badawczo-rozwojowe, a co mamy? Nic.

Myślałam, że takie objawienia w publicystyce, bardzo częste w początkowych latach 90 mamy już za sobą. Autor zgadza się wprawdzie, że mieliśmy przemysł zapóźniony technologicznie, ale nie należało go konfrontować z kapitalistyczną organizacją tylko dmuchać i chuchać na niego, żeby się utrzymał na nogach. Dmuchać i chuchać – czyli nie wymagać opłacalności produkcji, dawać tanie kredyty, zwalniać z podatków itp. Ile by to miało kosztować? Kto by miał dać na to pieniądze w kraju zadłużonym po uszy? A gdyby nawet jakiś św. Mikołaj się znalazł, to czy miał szanse sprawić, że struktury utwardzone przez pół wieku sztucznej gospodarki nierynkowej, zaczęłyby działać wydajnie i nowocześnie? Długo po przewrocie kierownictwo wielu fabryk liczyło że cały ten plan Balcerowicza się zawali i przyjmowało taktykę na przeczekanie.

W latach 90 sporo czasu spędzałam w dużych „socjalistycznych” zakładach przemysłowych, które mocno chwiały się na nogach. Kierownictwo nie radziło sobie z nową sytuacją, eksperci zachodni, kiedy zaglądali na te socjalistyczne hale z gierkowską nowoczesnością, nie mieli odwagi mówić inżynierom, że tak się już na świecie nie pracuje. Ten Ursus, pokazany w „Polityce” na zdjęciu jako ruina, bardzo długo walczył z polską transformacją. Produkcja padała, ale długi im skreślano, bo bardzo bojową „Solidarność” tam mieli, broniła starego statusu jak niepodległości. A przecież za najlepszych czasów 30 tysięcy ludzi produkowało jedynie 100 tysięcy nie najnowocześniejszych traktorów rocznie.

Terapia „szokowa” wcale nie doprowadziła do szybkiej likwidacji zakładów pracy – w drugiej połowie lat 90 ciągle państwowe były nadal huty, stocznie, kopalnie itp. Nie płaciły podatków, nie płaciły ZUS-u. A w „okrutnym” procesie prywatyzacji udział brały miliony Polaków, choć nie wszyscy rzecz jasna odnieśli jednakowe korzyści. Przy prywatyzacji kapitałowej pracownicy mieli prawo do darmowych czy prawie darmowych akcji, były wysokie odprawy, gwarancje stałej pracy przez określony czas. Wielu ludzi poprzez spółki pracownicze stało się właścicielami mieszkań, warsztatów, magazynów itp.

Ale mitem jest, przede wszystkim, że przestał istnieć polski przemysł. Jeżeli przez 25 lat po PRL eksport wzrósł w Polsce dziesięciokrotnie, to coś jednak mamy do sprzedania poza węglem i paletami drewnianymi – sporą pozycją w peerelowskim eksporcie. I jeśli kapitał zagraniczny zainwestował tu prawie 140 mld euro, to chyba nie po to, żeby te inwestycje nie dawały zysku. Prawda, że duże zakłady produkcyjne to są głównie zagraniczne spółki, ale tak wygląda   globalny świat – wielcy i bogaci mają z górki, bo stać ich na najlepsze oferty. Państwo może do pewnych granic wybierać to, co uważa za bardziej korzystne, ale w praktyce na podejmowane decyzje wpływa bardzo wiele czynników. Autor artykułu agitując za reindustralizacją kraju proponuje nakładać kary na firmy, które ograniczają produkcję. Między innymi, bo w ogóle wierzy w aktywną politykę przemysłową.

Wiara w magiczne właściwości urzędniczej opieki nad producentami i fabrykami ciągle jest wielka. Mimo że są bardzo liczne złe doświadczenia w tych eksperymentach. W 90 latach myślano, że kiedy uwolni się państwowe przedsiębiorstwa od rygorów gospodarki scentralizowanej same się dostosują do rynkowych reguł gry. Chronione przed konkurencją zewnętrzną zaczęły śmielej podnosić ceny bez podnoszenia jakości, żeby „poprawić” w ten sposób wskaźnik efektywności. Poprawa efektywności w państwowych molochach polegała na operacjach księgowych.

Zwykle lekarstwa wymyślane za biurkiem oddalonym od producentów są mało skuteczne.  Przepisy tworzy się łatwo, ale rzadko one potrafią skłonić wykonawców do racjonalnego gospodarowania. Zwłaszcza kiedy chodzi o interes skarbu państwa a nie własnego podwórka. Kierownik przedsiębiorstwa to tez człowiek i ma naturę jak każdy – postępuje racjonalnie, czyli przede wszystkim działa na korzyść własnego podwórka. Czy to będzie podmiot prywatny, czy państwowy.

Ciekawe: ile by teraz kosztowała rozbudowa państwowej biurokracji odpowiedzialnej za tworzenie nowych planów sześcioletnich dla przemysłu? I ile musiałoby czasu upłynąć do konkluzji, że „eksperyment” znowu się nie sprawdził.

Agnieszka Wróblewska

Print Friendly, PDF & Email
 

19 komentarzy

  1. Aleksy 31.03.2015
  2. MaSZ 31.03.2015
  3. slawek 31.03.2015
    • Aleksy 01.04.2015
      • slawek 02.04.2015
        • Aleksy 02.04.2015
        • slawek 04.04.2015
        • Aleksy 05.04.2015
  4. Aleksy 31.03.2015
    • slawek 06.04.2015
      • slawek 06.04.2015
        • Aleksy 06.04.2015
      • Aleksy 06.04.2015
        • slawek 07.04.2015
        • Aleksy 07.04.2015
  5. Kipi 01.04.2015
    • jagna 02.04.2015
  6. Leszek 02.04.2015
  7. Less 14.04.2015