2017-09-22.
To nie przypadek, że posąg lecącej Nike, symbolizującej zwycięstwo, nie ma głowy. Zwycięstwo z reguły nie ma głowy. Dlatego po dwudziestu siedmiu latach warto przypomnieć sobie, o co nam chodziło. Zapytać o filozofię naszej przemiany, która w swoich następstwach zmieniła mapę jednej szóstej świata. Wrócić do pytania, jakiego chcieliśmy państwa. Państwa równych praw dla wszystkich obywateli, czy państwa zemsty. Pytanie tym bardziej zasadne, gdy panie, nadrabiające radykalizmem swoje miejsce na liście Wildsteina, propagowały wręcz swoistą wojnę domową, a tchórze, którzy dali drapaka za granicę, uczyli patriotyzmu. Z drugiej strony, młodzi ludzie, którzy nigdy nawet nie rozmawiali z ofiarami komunizmu, chcą jego wzorem układać przyszłość ludzkości, i tylko, na szczęście, nie zamierzają nas likwidować w imię swej słuszności pod hasłem „Zwyciężymy”. Zwyciężają , przynajmniej na razie, tabliczki uliczne z minionego ustroju. Ale już chyba nie wierzą nawet w swój stan wojenny.
Wycofałem się po roku 1989 z życia politycznego, wracając do swego zawodu. Do tego czasu starałem się, jak potrafiłem – wobec dość powszechnego po 13 grudnia przygnębienia i niewiary w jutro – podtrzymywać ducha oporu i nadzieję. Starałem się też budzić zmysł działań praktycznych dla poprawy stanu rzeczy w tym, co się da i warto. Docierała dość szeroko moja „Gazeta Dźwiękowa” z jej tysiącami przegrań i transmisjami z Wolnej Europy, spotykałem się z tysiącami ludzi w polskich kościołach, że nie wspomnę wyprzedzającego serialu Jerzego Sztwiertni „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, miało być o tym, co można zrobić, kiedy nic nie można zrobić. I było.
Nie ja negocjowałem w Magdalence ustępstwa ze strony przeciwnej, ale przypominam, że to były jej ustępstwa, a nie wymuszone przez nas cofnięcie. Kto deklaruje, że wytargowałby więcej, że byłby skuteczniejszym negocjatorem, albo że zdołałby choć przestraszyć drugą stronę, to raczej, proszę wybaczyć, megaloman. Spóźniony. I nie mogliśmy nie przyjąć tego ustępstwa – ani świat, ani społeczeństwo nigdy by tego „stronie społecznej” rozmów nie darowali. Trzeba było brać, co się dało uzyskać. Ale poza 161 „kontraktowymi” miejscami posłów (które też trzeba było wygrać przewagą głosów) mieliśmy stu kilkunastu swoich zwolenników na listach partii władzy i w barażu 18 czerwca przegłosowaliśmy mandaty także dla nich. Społeczeństwo swoim poparciem zamieniło to w szansę na „cud polski”, pokojowe porozumienie z silniejszą stroną polskiego konfliktu i przejście do demokracji. Uzyskaliśmy 99 miejsc w senacie i praktyczną większość w sejmie – reformę Balcerowicza nasza strona przegłosowała nie 161, a 282 głosami z 460.
To oznaczało w konsekwencji dalsze zasadnicze, a niewygodne pytanie – kim być mieli w naszej demokracji ludzie byłej klasy panującej, wyrzekłszy się tego panowania. Obywatelami o tych samych prawach, co my, czy też mieliśmy ich potraktować jak bolszewicy po 1917 r. tzw. „liszeńców”, przedstawicieli obalonej burżuazji. Wybraliśmy to pierwsze rozwiązanie. Naszą filozofię budowy państwa podtrzymał na drugim końcu świata Nelson Mandela, w Republice Południowo-Afrykańskiej, bo i on jak my nie szukał odwetu na ludziach, którzy go trzymali ponad dwadzieścia lat w więzieniu. Dziś szukają za nas odwetu ludzie, którzy w tamtych latach siedzieli, ale, przepraszam, na nocniczkach.
Tu, en passant, bardzo istotny, a całkowicie przemilczany szczegół historii. Do PZPR wcielono PPS, Polską Partię Socjalistyczną, z pół milionem członków, która wtedy skupiła także, po prostu, ludzi, szukających ochrony przed bezpieką. „Jedynym skutecznym środkiem zmieniania ustroju – jak mi powiedział jeden z nich – stała się działalność konstruktywna, odbudowa kraju. Każda forma bezpośredniego protestu będzie tylko szlachetną, ale bezprzedmiotową demonstracją, wywołującą represje, a co najmniej utratę źródeł utrzymania. Pamiętaj, synu, że zostaliśmy skazani przez aliantów na nowe sto lat jak po Kongresie Wiedeńskim”. I to PPS zainicjowała kampanię nauki czytania i pisania. To ludzie PPS i inni przedwojenni fachowcy odbudowywali kraj. Nie „władza ludowa”. Wprowadzono trzech ludzi z PPS do rządu jako przesłonę polityczną. Ludzie PPS w PZPR nigdy nie uważali się za komunistów, a z latami po prostu wymarli. Adam Rapacki, najprzyzwoitszy z nich, już w roku 1970.
Mój życiorys można uważać za dość przeciętny życiorys jednego z tysięcy ich kontynuatorów. Zorganizowałem pierwsze ogólnokrakowskie Juwenalia, i kilkanaście tysięcy młodzieży wyszło bawić się – i manifestować niezgodę na stan rzeczy. Pierwsi rozwiązaliśmy ZMP, na Uniwersytecie Jagiellońskim i Politechnice, organizowałem z ramienia „Po prostu”, redakcji nam przywodzącej, pierwszy (i niestety ostatni) zjazd Rewolucyjnego Związku Młodzieży, z paroma tysiącami uczestników. Chcieliśmy „prawdziwego socjalizmu”, chcieliśmy obalić „czerwoną burżuazję”. Nawet nie padało słowo „socjaldemokracja”, bo niewiele o niej wiedzieliśmy. Jak i o demokracji. Naszego Klanu Pomidora nie aresztował mimo żądań z KW szef wojewódzkiej bezpieki, którego poznałem 40 lat później. Już po Polskim Październiku rozpędzono „Po prostu”, później byłem wielokrotnie posądzany o „socjaldemokrację”, z takim podejrzeniem rozpędzono redakcję nawet młodzieżowego magazynu „Dookoła świata” za inspirację… konstruowania przez młodzież minisamochodu miejskiego. Podobnie rozpędzano inne zespoły redakcyjne, aż w końcu „Życie i Nowoczesność”. Ten dodatek tygodniowy „Życia Warszawy” zlikwidowano za samo ukazywanie, co można i warto zrobić; no i za walkę o genialny minikomputer Jacka Karpińskiego. 6 lat później włożyłem nieco wysiłku w zawiązanie Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość (jeśli kto pamięta, co to było).
Potem w listopadzie 1980 r., zaczęły się w partii tworzyć „struktury poziome”, porozumienie podstawowych organizacji partyjnych (uradziliśmy ze Zbyszkiem Iwanowem z Towimoru w celi ojca Wołoszyna w Toruniu, że zaczną robotnicy, nie inteligenci), zebrały one ponad milion ludzi (wśród nich, dla przykładu – Marka Belkę). W maju 1981 dzięki „pogotowiu partyjnemu” przyszło do KC tysiące depesz, listów, faksów przeciw czarnej sotni w KC PZPR, aż przyjechał interweniować specjalny wysłannik KC KPZR… Jesienią demonstracyjnie wyrzucono mnie z partii. Innych też. Dostałem wiadomości z wojska i poinformowałem, kogo trzeba, prymasa i Wałęsę, o bliskim zamachu stanu, z konkretną datą 13 grudnia, a choć byłem człowiekiem wiarygodnym, nikt nie chciał wierzyć – i dobrze, bo gdyby Wałęsa i prymas uwierzyli, wtedy przygotowana już Solidarność zapłaciłaby ciężkimi ofiarami. Natomiast, warto wtrącić, gdyby nie stan wojenny, to następnego tygodnia w Szczecinie odrodziła by się PPS. Piszę o tym, bo w PZPR było co najmniej setki tysięcy potencjalnych członków tej PPS. Po 13 grudnia z pół miliona ludzi, a pewnie i więcej, wyrzucono z pracy, dwa miliony złożyło legitymacje partyjne. Kiedy po 1989 r. odtwarzano partię dziedziczkę, nie miała nawet ułamka reklamowanej liczby członków pozostałych rzekomo w partii po 13 grudnia 1981 r… A PPS-u już nie miał kto reaktywować (ja już nie chciałem wracać do gry politycznej). Nie było jej przy Okrągłym Stole. Nikt jej w ogóle nie pamiętał.
Tadeusz Mazowiecki, pierwszy premier rządu niepodległej Polski, reprezentował „społeczną” stronę Okrągłego Stołu, ale chciał być premierem demokratycznego państwa wszystkich obywateli. Wybraliśmy taką drogę nie dlatego, że w dotychczasowej zimnej wojnie domowej nie dysponowaliśmy w roku 1989 żadnymi realnymi środkami nacisku, tym bardziej przemocy, której środkami w nadmiarze dysponowała druga strona – wbrew hasłom dzisiejszych odważnych, spóźnionych na barykady. I nie dlatego, że kierowała się nasza strona chrześcijańskim imperatywem wybaczenia – choć Kościół polski, a już zwłaszcza polski papież, odegrali przełomową rolę w przystosowaniu się obu stron do pokojowego finału tej „wojny”. Przede wszystkim – kierowaliśmy się zdrowym rozsądkiem, bez idei wojny domowej, nieuchronnie krwawej. Nie planowaliśmy żadnej „samoograniczającej się rewolucji”. Chcieliśmy radykalnych przemian bez rewolucji, bez przemocy. Przemian pokojowych.
Po drugiej stronie było kilkaset tysięcy ludzi ówczesnej klasy panującej, obok nich tyleż innych, którzy w taki czy inny sposób żyli z minionego ustroju czy też przy nim. W tym wielu naszych stronników, którzy – jako fachowcy – nie mogli nie zostać przy nim. A wszyscy żyliśmy w tym samym, wspólnym kraju i mieliśmy żyć nadal. Ze współobywatelami, a nie z wrogami, którzy by tylko czekali na szansę buntu. Oddając nam panowanie nad armią, milicją, tajną policją, bankami, handlem, przemysłem, administracją, zawierzyli nam na słowo, nie mogli być pewni, czy nie potraktujemy ich jak dziś chciałaby radykalna prawica. I właśnie tak, chcieliśmy – przynajmniej ja, ze swoim instynktem porozumienia – zapewnić im to „miękkie lądowanie”, bezpieczeństwo przyszłości. Tylko sowieccy prowokatorzy, jak w latach 1980-81, mogli próbować marksistowskiej wojny klasowej, chcieć wojny domowej, która by wtedy uzasadniła krwawą interwencję. Ale nawet dzisiejsza partia „pogrobowców”, partia byłego aparatu partyjnego, nie destabilizowała państwa, nie dewastowała go politycznie, nie odgrywała post-sowieckich prowokatorów z ich populizmem, cynizmem, nacjonalizmem, nienawiścią i kłamstwem. Że była klasa panująca dawała potem sobie radę w gospodarce rynkowej lepiej niż my, była opozycja, że myśmy się nie wzbogacili, wytłumaczyć łatwo – opozycja nie uczyła biznesu. Że partia byłej klasy panującej wygrała wybory w 1993 – cóż, przegraliśmy własnymi błędami… Ale pozostaje faktem, że to partia „pogrobowców” wprowadzała potem Polskę do NATO i wprowadzała do Unii Europejskiej. Czuła się już współgospodarzami naszego państwa, którego agentów wywiadu zdradził Macierewicz.
Odrzuciliśmy ducha zemsty, chcąc budować normalne, jedno państwo. I uniknęliśmy wojny domowej, o której dziś marzą nasi dzisiejsi„patrioci”.
Co do mnie samego, nie szukałem faceta, który kazał mnie zlikwidować (cóż mówić o takiej decyzji wobec Michnika, którego miano zlikwidować aż we Francji, a jeszcze i swoje lata odsiedział). Jak też dlatego nie obnosiłem po łamach prasy ambitnego i zdolnego polityka, co to po 13 grudnia podpisał pewien papier, żeby go nie internowano – choć internowano jego brata. Było jasne, że demokracja musi dopełnić sprawiedliwości wobec przestępców i zbrodniarzy, ale musi ta sama demokracja uznać prawa normalnych obywateli – wszystkich innych członków dotychczasowej klasy panującej. Stąd i gruba kreska, zamykająca przeszłość – choć byłoby, no, zręczniej, gdyby niektórzy wygadani politycy nie tylko z byłego aparatu władzy nieco mniej mądrzyli się na temat demokracji… Rosja Gorbaczowa była, niewykluczone, za pokojem w Polsce. Interesem Rosji Putina jest wewnętrzny konflikt w Polsce, możliwie głęboki, osłabiający ją, o ile da się – kompromitujący ją nawet.
Po przemianach 1989 r. przeżyliśmy z moimi kolegami po fachu dramatyczne samobójstwo naszej młodszej koleżanki, którą swego czasu rozszyfrowałem jako człowieka bezpieki i która na koniec tak zareagowała na perspektywę otworzenia archiwów. Skończyła życie honorowo, choć nikt z nas takiego od niej gestu nie wymagał, ani też nie oczekiwał; nie demaskowaliśmy jej też, kiedy odeszła. Dziś spóźnione bohaterstwo spóźnionych na barykady, których nie pamiętam z chwil trudnych, mam za coś gorszego niż za odwagę tchórzy. Grali przeciw Polsce. Podważali już nie sam ustrój państwa polskiego, które odzyskaliśmy, a jego trwałość i bezpieczeństwo.
Kaczyńscy skrzętnie ukrywali partyjność swojego ojca, utalentowanego termodynamika z Politechniki, byłego żołnierza Powstania Warszawskiego; były nasz Krzyś Skowroński, bardzo utalentowany dziennikarz, chronił to kłamstwo… Dziś dowiadujemy się, że Kaczyński próbował narzucić państwu polskiemu dyktaturę, w miejsce Trzeciej Rzeczpospolitej – państwo innej, „wolnej Polski”, bardzo radzieckie w projektowanym modelu. Modelu Rzeczpospolitej nie Czwartej, a Zerowej. Przy moich dość szerokich kontaktach nie udało mi się tego sprawdzić. Sam porządnie na niczym się nie znając, nie wzywał, by coś zrobiono, judził tylko, dzieląc Polaków, miast zachęcać do wspólnej pracy na rzecz rozwoju Polski. Nie życzę nikomu rządu, wyprowadzającego wielkich chirurgów w kajdankach od stołów operacyjnych. Ani organizującego napady na prywatne domy i mieszkania. Ostrzegałem na tych łamach przed skłonnościami do przemocy i do faszyzowania. To upodobanie do przemocy źle wróżyło. O tyle dziwne, że inteligencja, temperament i łatwość wypowiedzi predestynowały go do roli wybitnego męża stanu. Został najmniej lubianym politykiem polskim, podczas gdy sam się degradował.
Nie żyjemy w PRL. Żyjemy w niepodległym państwie członkowskim Unii Europejskiej, ale pamiętam, jak tu rzekomy narodowy apostoł katolicki zwalczał był wejście Polski do NATO i do Unii Europejskiej, jeździł do władz zwalczanej przez siebie Unii z donosami na swój kraj. Mówiło się o Unii „konzentrationlager Europa”! Dokładnie tak jak życzyć sobie mogłaby Rosja Putina. Nie dziwne? Episkopat też jakby zapomniał, że Kościołowi chrześcijan wypada nawracać, nie rządzić, wojować i potępiać. Bo rządzący nie czują się odpowiedzialni za to państwo i mogą zadecydować o każdym głupstwie jak o „reformie szkolnictwa”.
Przy bohaterstwie „opcji zerowej” jednocześnie do dziś nie wyjaśniono w pełni morderstwa na moim młodszym przyjacielu, księdzu Jerzym Popiełuszce – który ściągnął mnie był do prowadzenia „uniwersytetu parafialnego” jego pomysłu. Ciągle nie wiemy, kto zlecił tę zbrodnię, jaka była rola radzieckiej inspiracji. Nie ma odpowiedzi na pytanie, kiedy i jak zginęli dwaj oficerowie wydziału kryminalnego Komendy Głównej MO, którzy wykryli morderców – bo wiadomość o śmierci tych oficerów przyniósł Bogumił Studziński dzień wcześniej niż podano następnego dnia datę porannego wypadku samochodowego, któremu rzekomo rano ulegli…
Gdyby to ode mnie zależało, pilnowałbym zarazem, żeby oskarżycielskimi wyrokami IPNu nie poddawano dyfamacji ludzi, którzy uczciwie służą demokracji i niejednokrotnie odgrywają w niej cenne role, nie tak jak były Wolski, były Pietrzak czy były Rymkiewicz. No i żeby nie pozwalano sobie na kompletne bzdury jak wobec bohaterskiej reporterki wojny czeczeńskiej, Krysi Kurczab, nawet nie znającej przed 1989 r. ludzi opozycji! Sporo tak potraktowanych osób, jak napisał do studioopinii.pl lekarz, dr Szeluga, przypłaciło to zdrowiem, niektórzy – zawałem i życiem.
Gdyby to ode mnie zależało, nie podjęlibyśmy także postępowania sądowego wobec generałów, którzy razem z całą dotychczasową klasą panującą zgodzili się na demokrację, czyli, ujmijmy to otwarcie, dobrowolnie poddali się demokracji – nie oddali się do niewoli. Bo sądzić jeńców, tym bardziej takich, których się nie pokonało, to mało rycerskie. Zwracano też nie raz uwagę, że umożliwili oni razem pokojowe przejście do niepodległości i demokracji, czyli ów „cud polski”, którym zadziwiliśmy świat. Jeśli dopiero następne pokolenia oddadzą im tę zasługę, nam zostanie zażenowanie…
To prawda, że za wolność i niepodległość tego państwa zginęli nie ludzie panującego wtedy reżimu, a górnicy „Wujka” i inne ofiary ośmiu lat historii, które straciliśmy bezpowrotnie po roku 1981. Ale w tej wojnie uzyskaliśmy za taką cenę więcej, niż mogliśmy się spodziewać – niepodległe państwo polskie. Zapłacone krwią, nie zdobyte jednak, nie przydzielone. Nie kupione, przejęte bez przelania jednej kropli krwi. Kto tego nie docenia, niech jedzie po przydział, jeśli wie, gdzie rozdają wolność.
Ludzie, korzystający z niepodległości państwa polskiego, lżą je najrozmaitszymi epitetami. Państwo cudze lub rządzone przez siły obce zamknęłoby im usta. Ci, którzy włożyli kawał życia w odzyskanie niepodległego państwa polskiego, walczyli od dwustu lat. Z mojej tylko, bardzo przeciętnej inteligenckiej rodziny – pradziadowie w armii Księstwa Warszawskiego i w Powstaniu Listopadowym, w Powstaniu Styczniowym – starszy brat dziadka (dziadek był za młody) pod dowództwem dziadka naszej poetki, laureatki Nagrody Nobla, Wisi Szymborskiej (szukaliśmy z Wisią jego grobu), a mój ojciec w Legionach „Dziadka” Piłsudskiego. Mówił potem: „gdybym starał się o to, co straciliśmy w skutek powstania, wyszłoby, że poszedłem do Legionów walczyć nie o Polskę, a o grunta”. Tacy jak on nie walczyli jednak o „niepodległość” dla rzekomych „narodowców”, którzy jeszcze robili w pieluszki, kiedy inni ryzykowali dla niej.
Pytanie, skąd się bierze w części naszego społeczeństwa – obcość w stosunku do reszty społeczeństwa, z propagowanymi, niczym nie uzasadnionymi podziałami. Czy to choroba dziedziczna po zaborach i PRL? Czy tylko wynik prowokującej propagandy? Jak głęboko to sięga w czasie? A może to niechęć, płynąca ze starego egoizmu szlacheckiego, który doprowadził do upadku polską demokrację szlachecką? Czy też rodził taką rzeczywistość świeży indywidualizm w gospodarce rynkowej? Normalna gospodarka rynkowa potrzebuje państwa, dbającego o porządek. Sprzeczność jest tu pozorna, choć im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. Jeśli miałoby rządzić gospodarką bez Morawieckiego, to niech nas Bóg ma w swojej opiece w razie swego wolnego, Boskiego czasu…
Dlatego nie zamartwiam się tym, że nie jest to państwo idealne. Powiedziałbym, że po minionym ustroju daleko mu jeszcze do pełnej normalności. Odziedziczyliśmy po PRL niewiedzę nawet mężów stanu Polski niepodległej. Od dawna. Od zarania. Przykładowo: mogli nie wiedzieć niczego o ubezpieczeniach wzajemnych (w kraju największej niegdyś w Europie organizacji ubezpieczeń tego typu),o inaczej prowadzonych, państwowych systemach emerytalnych, o rzymskim przedziale między prawem publicznym a prywatnym, o pojęciu „osoby prawa publicznego”, o rozdziale między prawem państwa, obowiązującym wszystkich obywateli, a prywatnymi przekonaniami religijnymi, z których nie robi się prawa. Nie wiedzieli nawet o tym, że ustrój terytorialny małych województw był projektem Józefa Buzka, największego administratywisty w historii Polski, a nie Gierka. Co do mnie, chciałbym też, by Polska z swymi 500 kilometrami wybrzeża była jednak bardziej państwem morskim, nie polnym…
W dawnej Anglii urzędujący minister zasięgał rady swego odpowiednika w opozycji, ponieważ obaj czuli odpowiedzialni za stan, i rozwój kraju, i państwa. Nie ma rządów bezbłędnych. Słaby może i dostać większość, gdy inny rząd byłby jeszcze gorszy… Ale dwadzieścia parę, trzydzieści procent Polaków szczerze wierzy, zgodnie z naukami PiSu, że to nie ich państwo i że trzeba je obalić, bo nadal nie „swoi” nim rządzą. Tak podważa się podstawy państwa. Stąd aktywność niebezpiecznych wariatów. Dowodzą oni, że Polacy nie zasłużyli na własne państwo. Jako optymista, którego przyszłość usatysfakcjonowała, powiem jednak, że każdy może zmądrzeć i wielu widziałem takich, co zmądrzeli. Z obu stron.
Pytam o to wszystko jako człowiek od 50 lat komuś niewygodny – bo takie jest ryzyko mojego zawodu. Pozostaję ze swymi uwagami kłopotliwym besserwisserem. Życzę kłopotliwego uśmiechu.
Stefan Bratkowski

Wystarczy, że ludzie zapamiętali zachowanie p. Romaszewskiego domagającego się od wolnej Polski odszkodowania i wyższego stanowiska („bo będę więcej zarabiał”), albo tego jegomościa
http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/jan-rokita-chcial-pol-miliona-odszkodowania-od-panstwa-ile-dostanie/d9l6vw8
aby dostawać torsji na samą myśl o „demokratycznej opozycji z okresu PRL”.
I niczym ich pan nie przekona. Fakty contra pańskie słowa. Co wygra?
Najpierw do autora – tak się cieszę, Stefanie, że piszesz, rzadko bo rzadko ale jednak…jak zawsze o fundamentalnych i najważniejszych sprawach.
A teraz do tekstu – to jest takie podsumowanie naszej najnowszej historii, że gdyby nie „dobra zmiana” tak wybitnego pedagoga jakim jest niewątpliwie minister Zalewska postulowałbym włączenie tego tekstu do kanonu lektur w klasie maturalnej kolejnych roczników polskiej młodzieży
Ale to tylko takie marzenie…
Dziękując za przypomnienie tamtych górnych i chmurnych miesięcy, za przypomnienie wiecu w Szczecinie (pamiętam niepokój gospodarza sali o wytrzymałość amfiteatralnie wznoszącej się podłogi – tyle było uczestników wiecu na którym zakładaliśmy co ? – Polskie Porozumienie Społeczne bo to jego skrót krył nazwę tego o co nam naprawdę chodziło, było blisko do powstania Polskiej Partii Socjalistycznej, naprawdę blisko.
To co piszesz, Stefanie w końcowych fragmentach tekstu pytając o przyczyny naszego wewnętrznego rozdarcia jest prawdziwe, te wszystkie wymienione czynniki i jeszcze zmienna technologiczna, na której oparta jest rewolucyjna zmiana sposobów komunikowania się ludzi, płynne społeczeństwo i towarzyszące mu post- prawdy. To inne czasy…
Chciałbym mieć Twój optymizm ale widać jestem na to za młody…
Dzięki Panie Stefanie za ten wspaniały tekst. To jest historia, której już nie uczą w szkole… Czy na pewno zwycięstwo z reguły nie ma głowy? Czy biedna Nike ma symbolizować polskie przemiany? Może szturm na Bastylię nie miał głowy, a potem te głowy ścinał?
.
Myślę, że polskie przemiany 1989 roku miały tęgie głowy i to po obydwu stronach barykady. Miejmy nadzieję, że młodzież niedługo będzie się o nich uczyć znowu. Tak samo o zwycięstwie obecnego obozu rządzącego, który miał też swoją głowę trolla inteligentnego i etycznego inaczej. PIS bez Kaczyńskiego by nie zaistniał. To też już historia. Ważna historia ku przestrodze.
.
Cytuję autora – kwintesencję i podwaliny tego, co obecnie z Polską wyrabia jeden chory umysł: „Bo sądzić jeńców, tym bardziej takich, których się nie pokonało, to mało rycerskie.”
To krótkie zdanie dotyczy wszystkich ludzi prezesa, którzy demontują teraz Polską demokrację: jego samego, prezydenta Dudę, Macierewicza oraz Ziobrę z ich ludźmi, bierną policję, która jeśli już to pałuje ofiary skrajnej prawicy, magister Przyłębską z jej przybocznymi, IPN, premier Szydło, ministrę edukacji, kulturalnego inaczej ministra Glińskiego, i wymienionych przez autora anty bardów Jacka Kurskiego z jego TVP, Wolskiego, Pietrzaka i Rymkiewicza, wielu innych z pożytecznymi idiotami na końcu (nie zapominając o dziennikarzach niepokornych), na których czele stoi przebijająca wszystkich bezrozumną nienawiścią i rynsztokowym językiem do nie swoich panienka prof! Pawłowiczówna.
.
Skąd ten folwark kolesiów się wziął? Dlaczego państwowymi spółkami rządzą Misiewicze? Ten kołtun trwał w zacofanym półświatku, który nadal wychodzi zza kołnieży wielu Polaków. W każdym kraju tli się taka zachowawcza i pseudo-bogobojna magma-zaraza. Kaczyński jako jej doskonały wytwór tylko pozwolił jej wyjść z zaścianków cywilizacji na światło dzienne.
.
Czyja to jest wina? Poprzedniego obozu rządzącego, jego wszystkich zaniechań pomimo ostrzeżen, (w tym samego Stefana Bratkowskiego), obozu, który rozpadł się na własne życzenie jak mydlana bańka. Który będąc teraz w opozycji pokazał całkowity brak myśli, przywództwa i celów. I tak pieniądz gorszy wyparł to nieporadne i fałszywe złoto.
.
Tylko młode pokolenie może to wszystko co się wyrabia obecnie naprawić. Pytanie, kiedy do tego dojrzeje.
>>Tylko młode pokolenie może to wszystko co się wyrabia obecnie naprawić.
Pytanie, kiedy do tego dojrzeje.<<
……. Dobre pytanie…
https://www.youtube.com/watch?v=pH0rY1gI12M
Chyba nie tylko mnie wydaje się, że jesteśmy coraz bliżej sytuacji, w której „Jedynym skutecznym środkiem zmieniania ustroju [będzie ] działalność konstruktywna […]. Każda forma bezpośredniego protestu będzie tylko szlachetną, ale bezprzedmiotową demonstracją, wywołującą represje, a co najmniej utratę źródeł utrzymania. ”
To najwyższy czas i ostatni moment na zmasowany atak – uderzenie wspomnieniami uczestników i autorów „polskiego cudu”. Opisanie go w formie przystępnej dla współczesnego czytelnika i WYDRUKOWANIE. Na ulotkach, na zakładkach, afiszach, plakatach, okładkach podręczników, pocztówkach, które rozdaje się w kawiarniach, zawieszkach …
Uważam, że ten tekst powinien się ukazać w wersji drukowanej. I to nie w gazecie takiej czy innej. Ten tekst powinien dotrzeć do tamtej strony, do każdego domu.
Jedyny problem, to ten, że oni, w odwecie, zrobią to samo, na większą skalę. Ale przecież już robią, więc właściwie nie mamy nic do stracenia. Nie bronić się, to oddać bitwę walkowerem.
Finansowanie? Np. zbiórka publiczna, a potem dystrybucja do skrzynek. Koszty do udźwignięcia.
Co Państwo o tym myślą?
Przykładowy koszt druku (a przecież chodzi o inne nakłady, o miliony, pewnie znalazłby się tańszy wykonawca):
opcja 1 – 10.000 > https://caffeprint.eu/produkt/1828-gazetka-a5-8-stron-offset-70g-
opcja 2 – 50.000 > https://caffeprint.eu/produkt/3118-foldery-2-x-a4-420-x-297-mm-90g
Kolportaż bezadresowy > http://wtmedia.com.pl/oferta/kolportaz.html
Myślę, że najwyższy czas wziąć spraw w swoje ręce.
No, ale na początku konieczna jest zgoda autora.
Kto to ma zrobić? My. Każdy coś. Można i tak, że na początek każdy wydrukuje ile może, i rozprowadzi gdzie może.
Należy to zrobić.
Autor się zgadza. Ale sam nie zadziała.
Świetnie! Dziękuję,
sprawdzę jak na ten pomysł zareagują znajomi (zrzutka na pierwszą transzę pokaże czy jesteśmy gotowi do poświęceń ;).
Potem zdam relację.
Ps. tekst jest sformatowany na użytek SO. Czy można go ściągnąć/dostać w wordzie, albo w openoffice?
Oczywiście. Ale jeśli pan go zaznaczy w całości i przeklei do Worda czy OO, to też będzie dobrze. Ale jeśli pan woli, sam to zrobię.
Nie potrafię się pozbyć tych widocznych na zdjęciu szarych paseczków. Chyba, że usuwam każdy oddzielnie. Kiedyś pomagał „notatnik” Windowsa, a teraz już nie. Dlatego zależało mi na oryginale.
Okazuje się, że pomaga FB. Wystarczy stworzyć notatkę.
Szare paseczki to tzw. spacja nierozdzielająca. Można się ich pozbyć hurtem, zaznaczając jedną z nich a następnie używając „znajdź i zamień” zamienić je wszystkie na zwykłą spację jednym poleceniem.
@TETRYK56
Dziękuję, warto pytać, te spacje były moją zmorą.
@BM
Co się stało z moim komentarzem sprzed kilku dni? Był na podglądzie, a teraz go nie widzę.
Stan na dziś:
planuję broszurę A6, 16 stron. Projekt w toku, zbiórka środków również.
Nakład będzie zależał od tego ile zbiorę.
Jest nam potrzebny biogram autora, jeśli jest taka możliwość, jakieś ilustracje.
Warto rozważyć ISBN i zrzutkę założoną przez np. SO. Ale to temat na potem.
Odpowiedziałem na pański mail
Pana Stefana Bratkowskiego słuchałem, studentem będąc, w kościele akademickim w Toruniu u schyłku lat 70. Teddyego, oplutego potem przez IPN, znałem osobiście. Inny dziś kościół, inni dziś księża, tylko Pan Stefan ten sam. „Najdłuższą wojnę…” polecam do obejrzenia młodym pisiakom. Bez powodzenia. Rozumiem ich, bo ich znam. Serial intelektualnie jest dla nich za trudny. A może bardziej boją się tzw. dysonansu poznawczego, boją się czegoś, co ich wyrwie ze znanego i przyjemnego?
Też zastanawiam się, skąd ta erupcja zjawisk, nad którymi tu dyskutujemy i które nas przerażają. Na dziś jestem przekonany, że kaczyzm, katokaczyzm, katobolszewizm (czy jak to zwał, a nazw tego zjawiska jest bez liku) jest doskonałym wcieleniem polskości, z którą walczył Norwid:
„Poobracanych w przeszłość niepojętą
A uwielbioną – spotkałem niemało,
W ostrogi rdzawe utrafiałem piętą
W ścieżkach, gdzie zbitych kul sporo padało.
Nieraz obyczaj stary zawadziłem
Z wyszczerzonemi na jutrznie zębami,
Odziewający się na głowę pyłem,
By noc przedłużyć, nie zerwać ze snami”.
Jemu się nie udało, PPS-owi się nie udało, Mrożkowi się nie udało, Gombrowiczowi się nie udało i tylu innym. Może koncepcja memu kulturowego Richarda Dawkinsa przyniosłaby odpowiedź na pytanie, dlaczego u nas replikują się uparcie memy częstochowsko-sarmacko-endeckie, a inne błąkają się na obrzeżach puli memetycznej. Tak więc uważam (za Gombrowiczem), że ucieczki od gęby Polaka-swojaka nie ma.
Co nie znaczy, że nie jestem gotów wspomóc pomysłu PAT-a. Swego czasu Pan Łukaszewski podał namiary na wspomożenie jego inicjatywy, com też uczynił wpłacając słuszną kwotę (mam nadzieję, że dotarła). Teraz wspomógłbym słuszniej.
Oczywiście, że dotarła. Miałem wrażenie, że dziękowałem, jeśli podziękowanie nie dotarło to przepraszam i niniejszym je powtarzam 🙂 Także dla p. Szczypińskiego. To była pierwsza sprawa jaką robiłem z obcymi ludźmi, więc głowa zaprzątnięta itd.
Teraz szykujemy coś nowego, ale …
Moje marzenie od lat – lekcje historii dla grup wielopokoleniowych napotykają trudności. Jakie? Oczywiście sam włączę się w nie ze wszystkich sił, ale mam problem z innymi. Nauczyciele historii ze szkół nie bardzo chcą w to wchodzić. Nawet ich trochę rozumiem, będzie o tym w najbliższym tekście.
Szkoła, w której mam wykłady dla seniorów odmawia udostępnienia sali, bo jest mocno kościółkowa, a naszego pomysłu nikt nie „firmuje”, więc jest z definicji podejrzany. Łachudry szerzące polityczną propagandę z ramienia IPN (nie będący jego pracownikami) nie mają z tym problemów. Szkoda, bo i sale duże i wyposażone w internet. W ogóle problemy „techniczne”, których z serca nie cierpię załatwiać, zajmują większość czasu przygotowań 🙂
Próbuję jeszcze znaleźć nauczycieli jęz. polskiego chętnych do współpracy. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, ruszymy z tymi lekcjami pod koniec października, o czym powiadomię.
Wiem, że to wszystko jest na niewielką skalę, ale wierzę, że to jedyna droga. Gdyby tak w każdym większym ośrodku….
Tymczasem czytam na fb ogłoszenie o lektoratach dla seniorów, m.in. jęz. angielskiego. I komentarze „a po co to komu? Na zmywak chcą staruchy jechać?”
To sposób rozumowania naszej „lepiej wykształconej młodzieży”, który może nam się nie podobać, ale na który nie wolno zamykać oczu i uszu.
Co do tekstu p. Stefana to on nie trafi do tej młodzieży z powodów, o których napisałem wyżej w pierwszym komentarzu. Pozostanie naszym westchnieniem za latami aktywności i wielkiej wiary w to co się robi.
Przy tej skali wzajemnych niechęci nawet Ewangelia nie trafia do wszystkich wierzących, a co dopiero tekst, nawet najmądrzejszego człowieka.
Słowo daję – milczał Pan za długo!
Pozdrowienia!
„Moje marzenie od lat – lekcje historii dla grup wielopokoleniowych napotykają trudności. Jakie? Oczywiście sam włączę się w nie ze wszystkich sił, ale mam problem z innymi.”
To konkretne marzenie jest ambitne i bardzo dziś potrzebne. Niestety może być ponad Pana możliwości, bo w takiej formie wymaga ogromnego zaangażowania w sprawy organizacyjne: lokal, wykładowcy, nagłośnienie, sprzęt, informacja, inni ….
To mnóstwo pracy, koszty i żadnej pewności, że kogoś zainteresuje, że zainteresuje tych, których powinno. Można się napracować, można proponować coś znakomitego, ale jeśli nie pojawi się Doda, przyjedzie kilka osób.
Roosevelt podpowiada jak ominąć ten problem: „Rób co możesz, tam gdzie jesteś, z tego co masz”.
Ja dodałabym, żeby podchodzić do tego ekonomicznie, czyli „minimalnym kosztem, maksymalny rezultat, albo określony rezultat przy minimalnym koszcie”.
Dlaczego to ważne? Żeby się nie wystrzelać, bo inny zrobią wszystko, żeby nam przeszkodzić, utrudnić, albo nie zrobią nic, żeby pomóc. Będzie wielu takich, którzy zadeklarują pomoc, a potem się wycofają bez uprzedzenia, albo podejdą do sprawy jak marzyciele, bez oglądania się na rzeczywistość.
Tylko jeśli każdy jego element będzie miał Pan pod kontrolą, zrealizuje Pan swoje marzenie. To musi być bezkosztowe lub niskokosztowe (Pan może się angażować, innym trzeba płacić), więc warto pomyśleć gdzie można to robić za darmo.
Informacja musi się rozchodzić „przy okazji”. Może takie lekcje powinny być dodatkiem do czyjegoś programu. KONIECZNIE podane w neutralnym (mylącym) opakowaniu np. „historia Polski dla maturzystów”. Pod żadnym pozorem nie wolno ujawnić prawdziwych motywów.
Inni muszą odnieść korzyści tu i teraz. Taką korzyścią może być biuletyn, który utrwali ich wkład. Wydawany z numerem ISBN, żeby mogli to sobie wpisać do CV. Byłby to też trwały ślad (Zbiórka na „zrzutka.pl’).
I tu dochodzimy do tego co najważniejsze – to forma i treść. To zwięzłość i wygląd. Tekst pana Bratkowskiego zamyka 27 lat w małych kapsułkach. To takie „pigułki historii”. Potrzebuję więcej takich tekstów, np. o udziale Polski w obaleniu muru berlińskiego. Ja ich nie napiszę. Liczę na autorów SO.
Mamy epidemię „wirusa umysłu”, potrzebne jest antidotum, najlepiej szczepionka w postaci „pigułek historii najnowszej”. Jak w każdej kuracji pierwsze dawki powinny być uderzeniowe. Dlatego szukam dobrego tytułu serii (chcę żeby to była seria). Pomysłów ilustracji. Wersji dla najmłodszych. Wersji w krzyżówkach, kolorowankach, rebusach, łamigłówkach. Każdego pomysłu, bez zobowiązania, że go wykorzystam. Na pewno rozważę.
Przygotuję to w wersji pdf i udostępnię (do pobrania) wraz z listą potencjalnych drukarni i kolporterów. Reszta będzie zależała od każdego z nas. Każdy będzie mógł sam wybrać odpowiednią dla siebie formę wsparcia tego projektu.
Niezależnie od tego, wydam na własny (może znajomych, zobaczymy) koszt jakiś nakład.
„Wydaje się, ze kraj ten jest nierozerwalnie związany z niekończącą się serią katastrof i kryzysów, które – w sposób paradoksalny – stają się źródłem jego bujnego życia. Polska znajduje się bez przerwy na krawędzi upadku. Ale jakimś sposobem zawsze udaje jej się stanąć na nogi” – Norman Davis.
Słowa te trafnie charakteryzują Polskę, jednak równie dobrze oddają kondycję nigdy nietrzeźwiejącego menela, który trwa w permanentnym stanie skrajnego upojenia, uniemożliwiającego nawet samodzielne leżenie na trotuarze. Wiecznie gotów kogoś bić, to znów obcałowywać, by przy okazji obrzygać. Wciąż uczepiony nogawki albo rękawa zdjętego obrzydzeniem przechodnia, próbującego wyminąć przeszkodę szerokim łukiem. Ni to stan jawy, ni delirycznego snu, ot, po prostu polska rzeczywistość. Nie śmiem poprawiać tak wybitnego znawcy Polski i Polaków jak Norman Davis. Jako, za przeproszeniem, Polak dorzucę jedynie, iż moim skromnym zdaniem tragedia mego kraju nie polega na tym, że wciąż balansuje na krawędzi upadku. To wszak można bez cienia przesady rzec o całej ludzkości. Szkopuł w tym, że ów polski menel wciąż się jakimś cudem dźwiga z poziomu gruntu, nie mogąc ostatecznie upaść i roztrzaskać łba raz, a porządnie, tak, aby nie było już czego zbierać. Tym samym, nadal słaniając się na rachitycznych nóżkach, podcinanych na przemian kolejnymi napadami nudności i bogoojczyźnianej pijackiej gorączki, przedłuża jeno swą mękę. Zatacza się na arenie dziejów niczym zionące wódką i nieczystościami zombie, w swym zygzakowatym marszu donikąd krążąc po zaklętej pętli niemocy. Bardzo możliwe, iż ów polski upiór nie jest zdolny skonać, gdyż to właśnie bagienna mara, bezgłowa jak zastygła w kamiennym nielocie Nike, która kolorowo śnić też nie umie, bo gdy głowy brak, to i myśl żadna czoła już nie marszczy. Nie sposób wytrzeźwieć, ale i chlać dalej się nie da, nawet wlewając mitotwórczy bełt polskości wprost w pustkę po zgubionym czerepie. Idźcież do cholery z tym przeklętym krajem. Komu on potrzebny i na co? Niby na szczycie, lecz wciąż w niebycie. Im bardziej Polska Polską się staje, tym trudniej odróżnić tu wychodek od salonu. Miliony wybyły stąd na dobre z całym swym życiem i dobrze się mają nie tylko bez wolnej Polski, ale bez Polski w ogóle.
„Dajcie Polakom rządzić, a sami się wykończą”.
Czyż nie tak właśnie? Jeśli duch Bismarcka tchnie jeszcze gdzieś w eterze, to pewnikiem rechocze niczym opętany. Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Gombrowicz, Mrożek. Ci o Polsce potrafili długo, pięknie i z przytupem. Nawet Szopen wdzięcznie plimpilimkał o ojczyźnie. Z dala łatwiej, mniej straszno. Dopiero za granicą grunt pewny pod stopami uchwycić można, codzienność przeżywając wśród trzeźwych pragmatyków, zaś Polski doświadczając jeno za pośrednictwem amortyzujących artystycznych fantasmagorii. Polska najlepiej się prezentuje na papierze, płótnie, wśród ulotnych dźwięków. Rzeczywistość śmierdzi, przytłacza, niewoli. Wżera się w skórę niczym nieusuwalny brud, z którego nawet na obczyźnie człowiek się bezskutecznie oskrobuje, chwytając nadziei, że swojskiego nadwiślańskiego smrodu na dzieci nie przeniesie. Świat jednak chromoli polskie szajby nawet w wydaniu artystycznym. Dlatego krajanie Normana Davisa odnieśli zdecydowanie większe sukcesy niż on w popularyzacji opowieści o krainach permanentnie grzęznących w tarapatach. Wystarczy wspomnieć choćby Krainę Czarów Carrolla, Nibylandię Barriego, Śródziemie Tolkiena, Narnię Lewisa, Świat Dysku Pratchetta, czy Hogwart pani Rowling. Losy tych wszystkich niby-światów wraz z całą ich egzotyczną menażerią, zajmują świat znacznie bardziej niż Polska. Nasz kraj nie byłby jednak nasz, gdyby i tu nie wytworzył jakiejś osobliwości. Polska, choć nie cieszy się politycznym wzięciem porównywalnym z najlichszą nawet króliczą norą czy piracką wyspą, jest obecnie zarządzana przez utopistów, konstruktorów idei Międzymorza, podniecającej wyobraźnię znacznej części autochtonów. Żeby było jeszcze ciekawiej, zdecydowana większość Polaków całkowicie odpuszcza sobie jakikolwiek kontakt ze słowem pisanym, stąd pewnie tkwią w błogim przeświadczeniu, że czarownik Kaczyński posiada patent na czapkę niewidkę i nawet jeżeli czar polityki „dobrej zmiany” pryśnie, to on po prostu schowa Polskę tam, gdzie już więcej nikt jej żadnej krzywdy wyrządzić nie zdoła. Na przykład pod amerykańskim parasolem rakietowym, bo pod nim to już na pewno los się do Polaków uśmiechnie. Waszyngton uwielbia skubać kretynów i ma w tym spore doświadczenie.
„Odległości z Warszawy do Moskwy i z Warszawy do Brukseli są identyczne. Znak mówi, że Polska nie jest ani na wschodzie, ani na zachodzie. Polska jest centrum cywilizacji europejskiej. Wniosła rzeczywiście wiele w kształtowanie się tej cywilizacji. Czyni to również dzisiaj w sposób znaczący, nie godząc się na uciemiężenie”.
Tere-fere. Okrągłe farmazony. Wybaczmy mu jednak, bo to był tylko amerykański aktor, któremu o Polsce nie pozwalali zapomnieć skrzętni buchalterzy, odnotowujący ilość dolarów wpompowanych w tubylczą opozycję, doraźnie użyteczną lecz po wszystkim zbędną. Tu bajał o uciemiężonych, zaś za jego kadencji CIA, tradycyjnie zresztą, aktywnie wspierała najdziksze prawicowe dyktatury, nie wahając się przy okazji czerpać zysków nawet z handlu ludźmi i narkotykami. Organiczna i infantylnie krnąbrna opozycyjność „Solidarności”, jak każdy polski eksperyment, w końcu wymknęła się spod kontroli, stąd u nas mnogość rozmaitych „solidarności”, zdecydowanie przez małe „s”. Solidarnie bierzemy w dyplomatyczny kuper. Solidarnie budujemy autostrady do nieba, a nawet całkowicie zbędne stadiony futbolowe. Solidarnie wspieramy WOŚP Owsiaka, chociaż niby każdy rozumie, że nawet największa ogólnonarodowa ściepa nie zastąpi nowoczesnego i racjonalnie zarządzanego systemu powszechnej opieki zdrowotnej. Solidarnie ponosimy konsekwencje wyboru większości, która olała wybory i mniejszości, która się do urn jednak pofatygowała. Solidarnie mamy w tyle los tych, co mają gorzej od nas (o dziwo są tacy), dlatego polski imigrant to w polskiej świadomości zło absolutnie konieczne, natomiast reszta niech spada na niemiecki zasiłek, choć, bądźmy szczerzy, i tam często tworzy niemiłą konkurencję. Długo by jeszcze można o polskich odmianach solidarności, bo tu solidarność niejedno ma imię. Gdyby kto pytał, to ja nadal nie mogę się doliczyć moich stu milionów.
„Wprowadzenie komunizmu w Polsce byłoby podobne do nałożenia siodła na krowę”.
To oczywiście prawda, jednak komunizm jest jak chrześcijaństwo, w teorii cudownie uniwersalne siodło i wędzidło w jednym, w praktyce nie do zniesienia nawet dla pochowanego za klasztornymi murami narowistego kleru. Komunizm nigdy się w Polsce nie skończył, bo go tu nigdy nie było, podobnie zresztą jak nigdzie indziej. Natomiast komunizm jako figura retoryczna był, jest i długo jeszcze będzie Polakom potrzebny. Trąca czułą strunę polskiego mitu założycielskiego. Aktualna wersja mitologicznego założenia RP nr IV podpowiada, że gdyby nie ZSRR i zdrada Zachodu, bylibyśmy… no właśnie. Może gdzieś byśmy byli, a może wcale by nas nie było. Jesteśmy i coś trzeba z nami począć. Niemal trzydzieści lat polskiego sobiepaństwa to chyba dosyć, by porzucić złudzenie, iż potrafimy samodzielnie o siebie zadbać. Członkostwo w UE to ostatnia i, jak pokazuje rozwój wypadków, nader krucha kotwica utrzymująca Polskę w orbicie oddziaływania rzeczywistości. Bez tego punktu zaczepienia szybko zdryfujemy ku mieliźnie wsobnie zafiksowanego skansenu jakiejś kolejnej wersji Nibylandii. UE nie istnieje bez Rosji i jej surowcowego oraz militarnego zaplecza. W drugą stronę to już wcale nie jest takie oczywiste. Rozpad UE nie byłby dla Rosji specjalnym problemem. Rosja jest duża i ma dużo surowców, dlatego potrzebuje dużej i nowoczesnej armii, wspartej nielichym arsenałem nuklearnym. Polska jest mała i mało znacząca, więc jej armia zawsze będzie jedynie skromną przystawką dla rosyjskiego niedźwiedzia, a niedźwiedź już dawno się obudził. Najcenniejsze co Polska mogłaby ofiarować UE jako swój wkład w jej umacnianie, to ostentacyjny, nachalny proeuropejski serwilizm, którego integralną częścią powinna być polityka szeroko otwartych drzwi. Otwartych na wszystkie możliwe strony (ze szczególnym uwzględnieniem Rosji), zarówno w sensie kulturalnym jak i ekonomicznym. Naginać, obchodzić, a jeśli trzeba łamać wszelkie sankcje ekonomiczne, dokładnie tak, jak to robiły i robią np. Niemcy i Francja, pomimo rozlicznych ograniczeń zawsze zdolne ubić jakiś interes z Rosją. W razie wpadki posypywać łeb popiołem, płacić kary i dalej robić swoje. Handlować na potęgę również z mniejszymi sąsiadami, nawet ze zrewoltowaną za amerykańskie pieniądze Ukrainą, byle nie wychylać się w kwestiach, na które i tak nie mamy wpływu. Cóż nas może obchodzić taka czy inna forma podległości lub niepodległości np. Kijowa lub Mińska? W polityce nie istnieje bezwarunkowa niepodległość. Każda forma państwowej niepodległości jest warunkowa. Polska nie ma żadnych szans na prowadzenie polityki całkowicie niezależnej od Moskwy, Paryża i Berlina. U klamek politycznych salonów tych trzech stolic powinni zawsze wisieć jacyś polscy dyplomaci, zaś z ich ust miast pacierza nie powinno schodzić pytanie: co jeszcze możemy dla państwa zrobić i za ile? Problem w tym, iż póki co nie ma komu wisieć u naprawdę ważnych klamek, nikt też polskich wisielców dyplomatycznych nie oczekuje. Warszawa nie ma nic ważnego do powiedzenia Europie. Polska pragnie wywyższenia i zarazem izolacji. Chce łatwych pieniędzy, za które bujać się będzie po kolorowych wodach politycznych miazmatów, upstrzonych śmierdzilukrem pustosłowia: Bóg, Honor, Ojczyzna. Który? Zeus? Thor? Jahwe? Latający Potwór Spaghetti? Ile kilometrów autostrad wybudowali do tej pory bogowie? Ile postawili nowoczesnych szpitali, oczyszczalni, bibliotek, teatrów? Bóg rozwiąże problemy energetyczne kraju ciskając piorunami? Cóż to za kuriozalne poczucie honoru podpowiada Polakom, by np. biedzić się, rzecz oczywista zawsze ku chwale rosnącej w siłę ojczyzny, nad zmywakiem w Londynie? Jakiej ojczyzny? Gdzie ona jest?
Dla polskiego mlodego pokolenia trzeba zrobic komputerowy film z angielskim tekstem,
pisze to zupelnie powaznie. To bedzie mialo najwieksza sile oddzialywania.
TADEUSZ KWIATKOWSKI nawołuje, by:
„Handlować na potęgę … ”
*
Może i tak, ale czy wypada handlować wszystkim? Nawet relikwiami?
goo.gl/61qYad
Takie relikwie: goo.gl/61qYad „chodzą” jak najbardziej! Wszystko zależy od możliwości nabywcy. Można wszakże oferować całą kulę ziemską, bo przecież po niej chodził ten &@$#%€£{=!
@ANDRZEJ POKONOS
Można. Z jednego 500+ na dwie wystarczy.
goo.gl/oDZcTz
@Tadeusz Kwiatkowski
Bardzo dobrze się czyta Pana komentarz, ale muszę zaprotestować. Nie dlatego, że nie ma Pan racji, tylko by nie dopuścić myśli, że ją Pan ma.
Rzeczywistość nie jest czymś obiektywnym. Jest tak, jak myślimy, że jest. Wystarczy trochę propagandy i zmieniamy punkt widzenia. Tam gdzie widzieliśmy „zieloną wyspę” widzimy „Polskę w ruinie”.
Łatwo nami manipulować, bo jesteśmy zakompleksieni i jako osoby i jako naród. W związku z czym mamy „zbyt wiele oczekiwań, a za mało szacunku do tego co już się osiągnęło. Bez wdzięczności i docenienia tego co mamy, nigdy nie zaznamy prawdziwego spełnienia.”
My Polacy wstydzimy się cenić to, co mamy, i wciąż porównujemy się do innych.
Zamiast „robić swoje, po swojemu” „jesteśmy pawiem narodów, i papugą”.
Albo przeciwnie, „niech na całym świecie wojna, byle…”
A potem tracimy każdy kolejny „złoty róg”, wszystko przez zagapienie, zaniechanie, przez naiwność, niewdzięczność i kompleksy.
Te narodowe (i osobiste) aspiracje i ambicje zamieniają się w dwie wykluczające się postawy:
Ludzie nowocześni naśladują Zachód i deprecjonują własny lokalny potencjał („cudze chwalicie, swego nie znacie”)
Konserwatyści odwrotnie, odrzucają wszystko co cudze. Robią to, co K.P. Tetmajer opisał dawno temu:
„My o jedno tylko modły
Szlemy k niebu z naszej chaty:
By nam buty śmierdzieć mogły,
Jak śmierdziały przed stu laty!”
i dalej
„Zdrowa dusza – zdrowe ciało!
Niechaj śmierdzi, jak śmierdziało,
Byle tylko narodowo!
Wolę polskie gówno w polu
Niźli fiołki w Neapolu!”
https://www.wykop.pl/wpis/17880021/patryota-kazimierz-przerwa-tetmajer-1898-rozum-wie/
Dlatego!
Potrzebne są pozytywne historie. Dobrze napisane.
Ktoś to wreszcie powinien zrobić.
Nie jest problemem brak pozytywnych historii, problemem jest niskie poczucie własnej wartości ( i wielkie ego), ono nie pozwala naszemu sortowi doceniać własnych osiągnięć. Biadolimy, skupiamy się na tym czego nam brakuje. Tracimy czas i energię na „bezkrytyczną samoocenę”, a tymczasem „patrioci” robią sobie wychodek z naszego podwórka.
Nie wolno nam pozwolić narzucić sobie narracji przeciwników. Choćby dlatego, że zaszkodzi wszystkim.
Warto pamiętać, że „na początku było Słowo, a Słowo ciałem się stało”.
Słowa, to w tej chwili jedyna nasza broń. Ale:
„Ponad wszystkie wasze uroki —
Ty! poezjo, i ty, wymowo —
Jeden wiecznie będzie wysoki:
* * * * * * * * * * * * * * * *
Odpowiednie dać rzeczy słowo!”
Więc drodzy Państwo, którzy pamiętacie, rozumiecie i macie odpowiednie umiejętności, potrzebne są Wasze słowa.
Pełne mocy, pozytywne wspomnienia ubrane w odpowiednie słowa.
A my coś z tym zrobimy.
@PAT
„Więc drodzy Państwo, którzy pamiętacie, rozumiecie i macie odpowiednie umiejętności, potrzebne są Wasze słowa. Pełne mocy, pozytywne wspomnienia ubrane w odpowiednie słowa. A my coś z tym zrobimy”.
W pełni popieram i zgadzam się w całej rozciągłości, a żeby samemu krytykowanym przez siebie pustosłowiem nie odstraszać, proszę w wolnej chwili zerknąć na mój komentarz do: „Kino moralnego niepokoju – czy niemoralnej konsumpcji?” Zbigniewa Szczypińskiego. Nie żebym tam skrobnął coś naprawdę odkrywczego, po prostu organicznie nie trawię koncepcji „czarnej dziury” PRL-u. Dlatego właśnie zdecydowałem się na wypowiedź pod wpisem pana Bratkowskiego. On zachowuje zdrowy rozsądek, a to pozwala mu głośno mówić o tym, co nam się jednak udało pomiędzy rokiem 1945 a 1989. Wbrew „antykomunistycznemu” delirium, dobrego było całkiem sporo i o tym dorobku zapominać nam nie wolno, właśnie w imię prawdziwie dobrej zmiany.
Zerknęłam, ale odpowiem kiedy indziej, bo jednak nie o PRL teraz mi chodzi. Choć tak, my kochamy żyć w przekonaniu, że u nas jest gorzej, najgorzej, że „gdzie indziej trawa jest zieleńsza”. Karmimy tą frustracją siebie i innych, a potem dziwimy się, że zaliczamy tyle porażek.
Chłodny, lekko cierpki, nie pozbawiony jednak optymizmu, racjonalizm.
Czy racjonalizm może być inny?
Chyba nie.
Większość spraw jest zazwyczaj bardziej skomplikowanych niż byśmy chcieli. Niby to oczywiste, a ciągle liczymy na proste recepty, popadając w zwykły infantylizm, i to z własnego wyboru.
Ideały to w zasadzie marzenia, czasami przekuwane w dążenia. Z daleka wszystko zawsze wydaje się być prostsze, gładsze – odległość i upływ czasu zacierają szczegóły. Z bliska każda materia ma swoją szorstkość … i stawia opór. Warto o tym pamiętać i przypominać innym.
Upór, zdecydowanie i cierpliwość decydują o małych zwycięstwach, nigdy emocje. Ogłaszane duże zwycięstwa zawsze są podejrzane, nasuwają skojarzenia z fałszem prostackiej, często przy tym nachalnej, propagady. To taka kulturowa tradycja mitologizowania historii. Nigdy nie było inaczej. Na znaczącej rangi wydarzenia zazwyczaj składa się wiele złożonych okoliczności, oklaski zaś często zbiera „przecinających wstęgę” – stawiający przysłowiową „kropkę na i”. Mamy słabość do uproszczeń, uogólnień, zapominając przy tym, że to zwykłe kłamstwa.
Żyjemy wśród ludzi i dla ludzi, tych (nam) bliższych, ale także tych dalszych, chociażby z konieczności. Oczekując współpracy, jesteśmy ciągle zmuszani zawierać kompromisy, uwzględniając ułomności sytuacji, jak i zwykłe ludzkie ułomności.
To też niby oczywiste, jednak nie dla wszystkich.
Jest rodzaj ułomności odpornej na taki paradygmat myślenia.
Jeszcze inaczej, o tekście Stefana Bratkowskiego …i racjonalności.
Dziennikarstwo to nie moja dziedzina, jednak właśnie tak sobie wyobrażam rzetelność dziennikarską. Może dlatego , że rzetelność to metoda pewnej odpowiedzialności w postępowaniu i wyrażaniu opinii, a nie rodzaj specjalizacji.
Musi się odwoływać się mocnej zasady racjonalności, którą zdefiniował Kazimierz Ajdukiewicz . To wyklucza populistyczną pogoń za sensacją, redukuje do minimum stronniczość. Opisywana wtedy rzeczywistość zyskuje wtedy szorstkość autentyczności. Można ją też rozumieć jako zachowanie zasady miary rzeczy, wynikające jakby wprost z intuicyjnego poczucia przyzwoistości. Zasadę mocnej zasady racjonalności przyjmuje się jako jedno z ważniejszych kryteriów naukowości – warunku koniecznego zachowania rzetelności w nauce, która znajduje odwołania zarówno do racjonalności, jak i intuicji.
Ajdukiewicz (cytat przeze mnie mocno skrócony) tak to ujmuje:
„Otóż racjonalna postawa wobec przyjmowanych twierdzeń wymaga tego, aby stanowczość, z jaką je głosimy, stanowczość dająca się mierzyć wielkością ryzyka, które w imię tych twierdzeń gotowi jesteśmy wziąć na siebie, była proporcjonalna do stopnia ich uzasadnienia. (…) Takiej racjonalnej postawy wymaga naukowa cenzura od wygłaszania twierdzeń, aby je uznać za godne opublikowania, (…)”
Dzisiaj mija 9 lat funkcjonowania STUDIA OPINII w Sieci.
Proszę przyjąć moje SZCZERE GRATULACJE.
TEKST godny rocznicy, skłaniający do refleksji o fundamentalnym znaczeniu. Przynajmniej dla mnie.
Muszę przyznać, że pełen uznania jestem też dla zaangażowania i wyjątkowych kompetencji Redaktora Bogdana Misia.
Przy okazji chciałbym wyrazić wdzięczność prof. Stanisławowi Obirkowi, który zwrócił moją uwagę na SO.