17.08.2018.
Prosta sprawa, ludzie, którzy myślą podobnie jak ja, są z natury rzeczy bardziej inteligentni od tych, którzy myślą inaczej.
Dostawca mojego dziadka patrzył na tę kwestię od strony moralnej, czasem rekomendował kogoś mówiąc: „Panie Jasiński, ten Kowalski to porządny człowiek, on mnie bardzo szanuje”. Walcząc z przeciwnikiem politycznym nie szukamy jego najinteligentniejszych argumentów, polujemy na idiotyzmy i w końcu nawet logiczny argument obrócimy w głupstwo. Przeciwnik staje się w ten sposób zwartą masą głuptaków powodowanych przez łajdaków. My jesteśmy racjonalni i oświeceni, po drugiej stronie jest populizm i debilizm.
Czytałem bardzo ciekawy artykuł Elżbiety Misiak-Bremer „Mówić by być słyszanym”. Zaczyna się od zabawnej informacji o tym, jak to dziennikarze wybrali się w pisowską wieś, aby dowiedzieć się pod kościołem i pod sklepem, co wieś myśli. (Rzecz zabawna dla mnie, bo posiadając warsztat socjologa, po dwudziestu latach mieszkania w małym miasteczku, nie umiałbym powiedzieć co miasteczko myśli, chociaż znam połowę jego mieszkańców i jestem tu w pełni akceptowany.) Jak można było przypuszczać, dziennikarze dowiedzieli się, że wieś kocha PiS, bo PiS ją kocha, daje pieniądze, mówi zrozumiale i niczego od wsi nie chce.
Autorka pisze, że po naszej stronie zabrakło prostego języka, co natychmiast przypomniało mi opowieść Józefa Kuśmierka o wizycie na wsi jednego z warszawskich opozycjonistów przed wyborami w czerwcu 1989 r. gość mówił długo i zawile, aż w końcu ktoś się zgniewał i powiedział, panie, nie gadaj pan tyle, będziemy głosowali nawet na krowę, byle miała znaczek „Solidarności”.
Kuśmierek, nazywany latającym reporterem, który więcej czasu spędzał jeżdżąc po Polsce niż w domu, opowiadał mi tę historię we wrześniu po tych wyborach. Znał tę Polskę lepiej niż ktokolwiek inny i był pełen najgorszych przeczuć. Mówił, że wieś jest kompletnie niezorganizowana, rolnicze organizacje w rozsypce i sfrustrowane po części z powodu inteligenckiej pogardy. W czasie stanu wojennego PZPR ochoczo dawała zezwolenia na budowę kościołów, więc na wsiach zamiast komitetów rodzicielskich, zamiast ruchu spółdzielczego i samorządowego, jak grzyby po deszczu powstawały komitety budowy kościołów, te komitety doskonale blokowały parcie do samorządności na wsi, a potem niesłychanie ułatwiały dominowanie wiejskiego samorządu przez rady parafialne.
Józef Ślisz zaprosił mnie wtedy do Sejmu, mówił, że sytuacja jest trudna, bo i konflikty w organizacjach rolniczych i niechęć do dyskutowania o problemach wsi w „Solidarności” i (jak to wykrętnie określił) ze strony innych. Zaprosił mnie do Wierzchosławic na zjazd Solidarności Rolników Indywidualnych (nadal wrzesień 1989), gdzie trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest więcej księży niż ludowców oraz, że jestem tam jedynym inteligentem. Spotkanie, na którym dyskutowano o przyszłości ruchu ludowego w wolnej Polsce nie wzbudziło zainteresowania dziennikarzy, ani tym bardziej innych polityków z Komitetu Obywatelskiego Lecha Wałęsy, który wystawił Ślisza jako kandydata do Senatu. Zobaczyłem, co chciałem zobaczyć i dyplomatycznie wykręciłem się z bankietu dla wybranych gości, z których grubo ponad połowa była w sutannach. I bez tej wizyty wiedziałem, że Kuśmierek wie co mówi, z tego prostego powodu, że on nie szukał wiedzy o Polsce pod wiejskim kościołem i pod wiejskim sklepem.
Pisze Elżbieta Misiak-Bremer o zderzeniu dwóch światów, dwóch języków, że wieś nie wiedziała co to wolny rynek, trójpodział władzy, po co Trybunał Konstytucyjny, tak w ogóle nie wiedziała czego nie wie.
Pisze Autorka, że:
„Wykształciuchy nie potrafiły tłumaczyć, nie chciały przyjąć, że ich mądrość jest nierozumiana, że kwestie dla nich oczywiste nie są oczywiste dla wszystkich tak samo.”
Zdumiało mnie troszkę, że tak mądra Autorka nie zauważyła, że te wykształciuchy przede wszystkim nie zamierzały słuchać, ani dowiadywać się, czego nie wiedzą.
Tak dotarliśmy do słowa „naród”:
„Jesteśmy my, NARÓD, wspólnotą, nie ma natomiast obywatela.Otóż to, i moim zdaniem całkiem świadomie wyeliminowanie przez PiS pojęcie obywatela, które przede wszystkim wiąże się z oświeceniem i wywodzi z rewolucji francuskiej. PiS często pokazuje, że jest to obca im tradycja. Oczywiście rewolucja francuska to skomplikowana sprawa, bo to i Robespierre, i znajdziemy tam szalejącą gilotynę, ale mówimy o pewnych ideałach i zasadzie zbudowania państwa. Obywatel, wszyscy obywatele, tworzą republikę, odpowiedzialność za wspólnotę. To jest myślenie, z którego został wyprowadzony cały współczesny porządek demokracji. PiS, (czyt. PREZES) to neguje, wprowadza w to miejsce NARÓD rozumiany w sposób etniczny, populistyczny, nawet czasami rasowy, i ten naród jest pojęciem zupełnie innym niż zbiór obywateli.”
To prawda i takie pojmowanie narodu ma już długą tradycję, która wyłoniła się z innej tradycji. Żyjemy w kraju, w którym przez stulecia był naród szlachecki i bydło robocze; w którym obywatelami było około 10 procent mężczyzn, w którym powstania o wolność zniewolonej ojczyzny dziwnie łączyły się z buntem przeciw próbom narzucenia choćby minimalnych praw obywatelskich dla warstw niższych. To było jednak dawno, teraz żądamy, żeby chłop i pochodzący przecie z chłopów mieszkaniec bloków był obywatelem i żeby te buraki przestały nam robić wiochę. My, to znaczy kto? My, inteligenci, świadomi obywatele, wiedzący co słuszne i marzący o narodzie obywateli. Nie, nie wszyscy, część inteligencji wybiera naród, jako wspólnotę związaną więzami krwi, a nie jako wspólnotę obywatelską i tu wyłania się pytanie, co ta część pragnąca obywatelskiego narodu robi (poza czekaniem na cud nad Wisłą), iżby zmienić proporcje i inkorporować do owej obywatelskiej wspólnoty jak największą rzeszę mieszkańców kraju. Czy wystarczy zmiana języka i mówienie głośno i powoli?
Gdzieś w początkach tego stulecia (to mógł być rok 2003) działacz kierownictwa PSL zapytał mnie, czy mógłbym wysondować jakie są szanse na okrągły stół rolnicy – inteligencja (przez inteligencje rozumiał środowisko „Wyborczej”). Zapytałem go, czy to jego pomysł, czy rozmawiali o tym? Okazało się, że tak mu przyszło do głowy po jednym z moich artykułów. Powiedziałem, że taka inicjatywa musiałaby być dobrze przygotowana już na etapie wstępnym, że trzeba przedyskutować najpierw o czym chcieliby rozmawiać, co ustalić, jakie tematy poruszyć i kto by w tym, po stronie rolniczej, brał udział, a dopiero potem można sondować, czy jest partner. Zgodził się, powiedział, że pomyśli i na tym się skończyło. W tym samym czasie poleciłem pewnemu socjologowi artykuł o unijnej polityce rolnej, odpowiedział obcesowo, że jego chłopy nie interesują.
Zapytałem kiedyś młodego dziennikarza z Warszawy ilu w PSL jest profesorów (było wówczas 122). Spojrzał na mnie podejrzliwie i zapytał, co to ma za znacznie, przecież to i tak ćwoki, z którymi nie można rozmawiać.
Elżbieta Misiak-Bremer pisze:
To oburzające pojęcie wykształciucha nie wzięło się znikąd. Dorn dość przebiegle odczytał nastroje ludu prostego, ale wcale nie głupiego.
Ludwik Dorn nazywany niegdyś „trzecim bliźniakiem”, a dziś zaciekły przeciwnik Kaczyńskiego, jest z wykształcenia socjologiem, a więc wykształciuchem, sam Kaczyński jest doktorem prawa, podobnie Andrzej Duda, Rafał Ziemkiewicz jest filologiem. Czy jest to zatem spór o rząd dusz między nami wykształciuchami, czy może między nami inteligentami?
Miałem niedawno zabawną przepychankę na Facebooku Piotra Ibrahima Kalwasa. Kalwas wrzucił link do artykułu o filozoficznym idolu Putina. Iwan Aleksandrowicz Iljin był związany z białą gwardią, popierał włoski faszyzm i niemiecki nazizm, po wojnie pisał o błędach i wyrażał nadzieję, że lepszą wersję tego wspaniałego systemu wypracują w Hiszpanii i Portugalii. (Moja sympatia do Sołżenicyna zagasła kiedy pojechał w odwiedziny do Hiszpanii generała Franco, w artykule dowodem na to, że Iljin jest idolem Putina było poświęcenie całych sześciu minut w filmie na piętnastolecie rządów Putina i opowieść o tym jak wiele trudu zadał sobie, aby sprowadzić jego prochy do Rosji.) We wprowadzeniu Kalwas pisał: „Tradycjonalizm, kryptofaszyzm, nacjonalizm i religijny irracjonalizm. Nienawiść i strach przed wolnością. Społeczeństwo zamknięte – marzenie antydemokratów świata…” W odpowiedzi wpisałem:
No i problem, bo lud to kupi, a inteligent będzie przemawiał do ludu niezrozumiałym językiem, ale za to z nutą wyższości i pogardy. I tak toczy się błędne koło tragiczne dla wszystkich. Pytanie, czy winić Putina (Kaczyńskiego, Orbana, o Erdoganie i Chomeinim nie wspominając) czy siebie. No siebie to chyba, nie, przecież jestem taki śliczny i idylliczny.
Ściągnąłem na siebie gromy. Kalwas napisał, że jakoś nie czuje się winny, że nie wie jak odróżnić lud od buraka i chama i opisując koszmarną bandę Polaków na maltańskiej plaży stwierdził: To obce mi plemię chamów i debili. Nie pochylam się nad nimi, nie “próbuję zrozumieć”, nie wykonuję już żadnych paternalistycznych wyciągnięć ręki inteligencika do “człeka prostego” 🙂
Pomyślałem, że ze wszech miar słusznie, bo przecie nic by z tego nie wyszło, ani (prawdopodobnie) nie mogłoby wyjść. Odpowiedziałem, że tu się różnimy, bo inteligentem to ja chciałem być gdzieś do dwudziestego roku życia, a potem miałem ambicję, żeby zostać fachowcem. (Skłamałem, bo uświadomiłem sobie później wbijaną od dziecka w głowę ojcowską definicję inteligenta, iż jest to człowiek, który myśli, że myśli więcej niż myśli.) Lenin był inteligentem, Putin jest inteligentem (samo pojęcie inteligencji jako warstwy społecznej zapożyczyliśmy od Rosjan). Czy konieczne jest poczucie winy? Może nie winy, ale świadomość, gdzie ustawicznie strzelamy sobie w stopę, bo przecież wcale nie jest nam z tym dobrze, że mieszkamy w swoich krajach jak na emigracji.
Czasami uciekamy od tego suwerena za dziesiąte morze, czasami udajemy się na wewnętrzną emigrację w naszym inteligenckim getcie. Najbardziej oburzyłem tym przypisaniem do inteligencji Lenina i Putina, wywołując gwałtowny protest, że „Lenin i Putin to też inteligenci….? Na tej samej zasadzie Picasso i Hitler to malarze”.
Próbowałem wyjaśniać, że historia inteligencji jako warstwy społecznej w Europie Wschodniej jest dość dobrze zbadana i opisana, że tocząca się na ten temat od grubo ponad stu lat dyskusja jest fascynująca, że kiedy flirtujący z nacjonalizmem inteligent prawi o wykształciuchach, nie przestaje być klasycznym dziecięciem tej warstwy i wykształciuchem właśnie.
Ta warstwa zaczęła się wyłaniać tuż przed rewolucją przemysłową w czasach mniej znanej rewolucji agrarnej, która nie tylko wyrzucała do miast masy spauperyzowanych i pozbawionych jakichkolwiek kwalifikacji chłopów, ale i masy spauperyzowanej, ale mającej jakieś wykształcenie szlachty. Ta szlachta w Rosji czy w Polsce tym różniła się od zubożałego ziemiaństwa w Anglii czy w Szwecji, że za żadne skarby nie chciała się parać ani handlem ani rzemiosłem, że szukając dla siebie miejsca w tym nowym świecie postanowiła zostać arystokracją ducha i awangardą narodu.
Uczeń Floriana Znanieckiego, Józef Chałasiński przedstawił bodaj najbardziej wnikliwą analizę tej warstwy społecznej w książce Społeczna genealogia inteligencji polskiej. Od zarania istotą tej warstwy było poczucie wyższości właśnie, pogardliwy stosunek do nauki, romantyzm, pogarda dla wszelkiej fachowości.
„Szlachecko-inteligenckie getto – pisał – cierpiało na poczucie upośledzenia, czuło swoją degradację, i głodne było wielkości. Pozytywistyczne hasła „pracy organicznej” nie mogły tego głodu zaspokoić. Szlachecko-inteligenckie środowisko ekonomicznych pariasów było arystokracją ducha i miało arystokratyczne aspiracje. Pragnęło arystokratycznej wizji, wielkiej i wzniosłej – ale nie wymagającej poświęcenia i ofiary z własnej pozycji społecznej i własnych praw do wielkości.”
Chałasiński pisze, że rozwijne wśród ”ludzi bezdomnych”, antyszlacheckie i ludowo-demokratyczne idee nie zmieniały i nie mogły niczego zmieniać. Inteligencja na rozwój masowej oświaty, na rozwój intelektualnego potencjału narodu, na awans społeczny wykształciuchów z ludu patrzy niechętnie, bo to zagraża jej pozycji “prawdziwych Europejczyków”. W drugim wydaniu cytuje „Tygodnik Powszechny” lamentujący iż „nie wolno kosztem wartości inteligencji powiększać jej ilości”. Ten lęk przed rozmyciem się w tłumie masowo kształconych fachowców jest zdaniem Chałasińskiego charakterystyczny dla ludzi chorych na punkcie swojej wielkości. Wejście do getta jest strzeżone, tu nie kocha się wybitnych indywidualności. „Jest to solidarność ludzi jałowych i małych”, tu nie zdobywa się sławy tylko dobrą reputację. „Ludzi sławnych getto chętnie zaprasza do siebie wtedy, kiedy sławę zdobyli za granicą. Takie sławy getto chętnie nobilituje i uznaje za swoje wielkości.”
Ilekroć czytam pieśni pochwalne o inteligencji, zamiast definicji tego, o czym mowa, nieodmiennie słyszę wiązkę nazwisk ludzi, którzy rzekomo są ich wzorami osobowymi, przy równoczesnej zabawnej zgoła ucieczce od wszystkiego, co kłopotliwe. Wystarczy jednak chwila namysłu, żeby zauważyć, że ci których prezentuje się jako przykłady grupowego etosu, to jednostki osamotnione i odrzucane przez ową warstwę inteligencką.
Dlaczego nie możemy się wybić na demokrację? Czasem obserwuję dyskusje wśród hinduskich ateistów, gdzie jak diabeł z pudełka ciągle wyskakuje problem kast i braminów, problem lekceważenia potencjału intelektualnego narodu w imię troski o zachowanie tradycji i kultury. Powtarzają się zdumiewające analogie, a więc opowieści, że ktoś miał kolegów braminów na studiach i że to byli fajni ludzie, kto inny, że przecież literatura, sztuka Indii to głównie produkt braminów, na takie argumenty pada pytanie, ilu znasz braminów, którzy zrezygnowali ze spadku i odcięli się od swojej kasty, a jeszcze inny proponuje eksperyment z próbą wynajęcia mieszkania w dzielnicy braminów i zapewnia, że po trzech próbach będzie efekt szybkiej ucieczki w obawie przed wpadnięciem w depresję. W poważnych analizach pojawiają się twierdzenia, że w chwili obecnej system kastowy jest w Indiach największym i najgroźniejszym balastem na drodze do demokracji i szybkiego rozwoju.
W naszych sporach o kształt Polski od czasu do czasu pojawia się hasło „wymiany elit”. Przekładając to hasło na zwykły język oznacza ono zamiar stworzenia sobie nowej inteligencji, nowej arystokracji ducha zgodnego z nową władzą. To robili komuniści, to robi Kaczyński. Porzucenie idei elit w postaci warstwy inteligenckiej i zastąpienie owych „elit” kultem fachowości (który głosił Tadeusz Kotarbiński), kultem dobrej roboty, mogłoby wreszcie otworzyć drogę również do społeczeństwa obywatelskiego. Kompetentny mechanik, kompetentny wyspecjalizowany dziennikarz, kompetentny lekarz, kompetentny konstytucjonalista to dużo więcej niż kompetentny inteligent. Istnieje obawa, że jedyna rzecz, którą inteligencja wpoiła ludowi, to pogarda dla fachowości. Dumna ignorancja pozwala bredzić o wszystkim bez troski o fakty i bez niepokoju, że nasza ekspertyza jest zawsze ograniczona i niepewna.
Chwilowo walczymy z PiS-em i szukamy strategii na szybki sukces. Ja takiej strategii nie mam. Wiem natomiast, że jak długo nie będziemy cenili fachowości i kultury, niezależnie od przynależności do tej czy innej kasty, jesteśmy na straconej pozycji. Czekanie na obywatela Polaka jest chwilowo czekaniem na Godota. Suweren maszeruje z transparentem „Śmierć wrogom ojczyzny”, a my zaczynamy się domyślać, że może mieć nas, inteligentów na myśli. Odzyskanie (a raczej pozyskanie) wsi, małego miasta, mieszkańców blokowisk, wymaga uczenia się trudnej sztuki słuchania i partnerstwa. Mówienie (nawet najwyraźniejsze), co mają myśleć, prawdopodobnie przyniesie ograniczone rezultaty.
P.S. W roku 1992 Wydawnictwo Naukowe PWN wydało moją książkę o historii reform w rolnictwie w Europie Zachodniej, Ameryce, Japonii i Korei Południowej, pisałem tam również o znaczeniu tych reform dla rozwoju gospodarczego i społecznego. PSL rozdało ją swoim posłom. Mówiono mi później, że Leszek Balcerowicz powiedział, że Koraszewski buntuje chłopów, a ówczesny sekretarz generalny Unii Wolności, Bronisław Komorowski, że prawdopodobnie przecieram sobie drogę do synekury w PSL. Komorowski przeskoczył do PO i załapał się na fotel prezydencki, a ja po przejściu na emeryturę wróciłem do Polski i osiadłem w małym miasteczku, gdzie zająłem się między innymi przygotowywaniem gimnazjalnej młodzieży do studiów w wielkich miastach i na spotkanie z inteligencją.
Andrzej Koraszewski
“DOŚWIADCZONY, KOMPETENTNY, RZETELNY INTELIGENT POSZUKUJE ROZWIĄZANIA”
To prawda, bez osób kompetentnych i rzetelnych (co na jedno wychodzi) , nie może być mowy o budowie społeczeństwa obywatelskiego. To są wręcz fundamenty, podstawowe zasady budowy jakiejkolwiek struktury, niczym odpowiedzialny podział ról w roju.
Banał?
… ale też prawda.
Inteligent zaś to (pogardliwie określany) typowy wykształciuch, który nie widzi możliwości zamykania się w klatce zawodowych wymogów.
Co nie znaczy, że nie wie, co to kompetencja. Kompetencja i inteligencja nie muszą być w opozycji, prawda?
Cytowany tytuł też na to wskazuje.
Osobiście, wolę pozostać przy takiej wersji.
Analizę doceniam.
Kompetencja i inteligencja z pewnością nie są w opozycji, zgoła przeciwnie, mowa jednak o przynależności do kasty określającej się jako inteligencja, a to już jakby osobna sprawa. Mamy inteligencję katolicką, kilka inteligencji lewicowych, inteligencję narodowo-antydemokratyczną i kilka innych. Człowiek, który określa się jako inteligent stosuje jakieś tajemnicze kryteria pozwalające na określenie, kto inteligentem nie jest. Więc Dorn potrzebował pogardliwego pojęcia “wykształciuchy”, żeby powiedzieć, że on przez inteligencję rozumie coś innego niż antypisowskich humanistów, on nie degradował inteligencji jako kasty, on mówił “inteligencja to my” . inteligencja ateistyczna czasami odmawia inteligenckości inteligencji katolickiej, a humanistyczna inteligencja antypisowska dostaje szału, kiedy ktoś uznaje, że Kaczyński to typowy inteligent. Tak więc, to nie wykształcenie i kompetencja decydują o zaliczeniu do inteligencji, a kryteria środowiskowe. Posiadający wyższe wykształcenie rolnik nie jest inteligentem, nie jest inteligentem wiejski nauczyciel, a już z pewnością nie pani fryzjerka, mimo fascynacji literaturą literaturą południowo-amerykańską i niesamowitej znajomości tej literatury (autentyczny przypadek). Tu właśnie jest pies pogrzebany, posiadanie inteligencji jako kasty pozwala na ignorowanie inteligencji jako cechy umysłu.
“…humanistyczna inteligencja antypisowska dostaje szału, kiedy ktoś uznaje, że Kaczyński to typowy inteligent.” — Po niedawnej dyskusji w SO o inteligencji jako warstwie społecznej ja już więcej się na ten temat nie wypowiadam, ale jeśli o mnie chodzi, przyznam szczerze, że owszem, dostaję szału, kiedy słyszę, że Kaczyński to typowy inteligent.
Nie mogę być innego zdania. Towarzyszę pani w szale.
“(…) o przynależności do kasty określającej się jako inteligencja, a to już jakby osobna sprawa. Mamy inteligencję katolicką, kilka inteligencji lewicowych,(…) “
Okopany na sygnalizowanej wcześniej pozycji śmiem zauważyć, że kastowość jest równie absurdalną klasyfikacją dla inteligencji, jak wykształciuchy. Samo pojęcie inteligencji jest przecież nieostre. W naturalnej konsekwencji, mowa o inteligenckiej warstwie musi być jedynie umowna. Kto tego nie rozumie, to już wyłącznie jego problem.
Ogólna sprawność intelektualna, inteligencja emocjonalna, inteligencja duchowa, to jedynie jej formalne aspekty, kulturowo już akceptowane. Kreatywność, wrażliwość, umiejętność współodczuwania, jak i zrozumienia, to tylko jej objawy.
Co ciekawe, te cechy zazwyczaj dość rzadko występują razem.
Te zjawiska, do których Pan się odwołuje, dość realistycznie ilustrując przykładami (powtórzę: doceniam trafność spostrzeżeń), to rodzaj odmiany pretensjonalizmu, pomieszanie chęci dominacji ze strojeniem się w pawie pióra, jak słabość do tytulatury, jak słabość do posiadania jakiejkolwiek władzy; na pewno to objawy nieprzepartej chęci udawania inteligenta, ale czy objawy bycia inteligentnym?
Na to pytanie odpowiedź – wbrew pozorom – nie jest jednoznaczna.
Prostackie metody adaptacji środowiskowej to też przecież przejaw inteligencji.
Przez “inteligencję” rozumiem wyłącznie twórców (i niektórych popularyzatorów, np. najlepszych nauczycieli): szeroko rozumianej nauki i kultury wysokiej oraz słowa pisanego ; bo pop-kultury już na ogół nie, a w każdym razie dużo, dużo rzadziej. Z reguły są to ludzie bardzo wysoko wykształceni i na ogół wywodzący się spośród podobnych sobie od – powiedzmy – kilku pokoleń. Wykluczam z tej warstwy jednakże wszelkich dogmatyków religijnych i ideologicznych, muszą to być ‘LUDZIE WĄTPIĄCY” i raczej nie uznający (przynajmniej w swojej specjalności) żadnych autorytetów. Ale jedno i drugie ma sens tylko statystyczny, nie jest warunkiem koniecznym. Nie jest więc inteligentem (a w każdym razie funkcja go nie definiuje w ten sposób) żaden urzędnik, żaden manager największego nawet przedsiębiorstwa, żaden polityk; owszem, każdy z nich może niekiedybyć inteligentem; na ogół jednak wręcz wyraźnie nie jest. Niezbywalną dla mnie cechą inteligenta jest też pasja zmieniania otaczającego świata na lepsze, ciągnięcia swoich współobywateli intelektualnie w górę.
Rzecz jasna, ta definicja jest też nieostra: znałem wspaniałych twórców dobrej nauki, których bez wątpienia określiłbym jako bucowatych idiotów… Inteligencja ma też wspólne interesy, także bytowe i polityczne. I – jeśli kogoś interesuje moje zdanie na ten temat – szukam partii politycznej, które wyraźnie powie, że te interesy uwzględni jako priorytet; bo zainwestowanie w tych ludzi zaowocuje dobrobytem pozostałych znacznie efektywnej, niż skupianie się na tzw. “zwykłych ludziach pracy”. Jak to lubi powtarzać Ernest za Martinem: tak sądzę, i inaczej nie mogę.
Niezbywalną dla mnie cechą inteligenta jest też pasja zmieniania otaczającego świata na lepsze, ciągnięcia swoich współobywateli intelektualnie w górę.
Dla mnie jest to istota inteligenckości.
Mylenie inteligencji jako cechy umysłu z inteligencją jako warstwą społeczną w Europie Wschodniej to dość częsta zabawa, ale raczej mało inteligentna. Wyłanianie się i trwanie warstwy inteligenckiej jest historycznym zjawiskiem i dostarcza zaliczającym się do tej warstwy sporo dobrego samopoczucia. Stanisław Ossowski, który doskonale znał badania socjologiczne nad tą warstwą jak i dyskusje wokół tego pojęcia, zalecając nam Chałasińskiego jako lekturę obowiązkową, równocześnie mówił, że warto używać pozytywistycznej definicji inteligencji jako “szeroko pojętej warstwy nauczycielskiej”. Ogromnie mi to odpowiadało, chociaż z czasem doszedłem do wniosku, że to ładnie brzmi, ale nic nie daje (Ossowski chyba miał wrażenie, że nigdy się nie odczepimy od idei bycia taką lepszą warstwą i że z socjotechnicznego punktu widzenia lepiej nadać jej taką treść, która zmniejszy ładunek pogardy i zwiększy nacisk na zadania.) Oczywiście dyskusja, kto jest, a kto nie jest inteligentem jako żywo przypomina filmowy żart, z dyrektorem, który żonie pomaga przez telefon przebierać truskawki. Jeśli nie kryterium wykształcenia i nie zawód, to pozostaje widzi mi się. Mając w pamięci historię sporów o inteligencję w Polsce i w Rosji ze zdumieniem czytałem książkę brytyjskiego historyka Johna Careya “The Intellectuals and the Masses: Pride and Prejudice Among the Literary Intelligentsia, 1880-1939”. Oczywiście Carey nie znał naszych badań i sporów, więc duże podobieństwa opisywanych zjawisk nie tyle zdumiewają, co wskazują na podobne tendencje zachowań społecznych. (Przezabawny był Jerzy Giedroyc, który mówił, że on się z Chałasińskim nim całkiem zgadza, ale przyznaje mu rację.)
Jak już dyskutujemy na temat semantyki, to czym się różni “inteligent wg BM” od “intelektualisty”? IMHO, nazywanie kogoś inteligentem, czy intelektualistą, powinniśmy zostawić tylko w formie komplementów- “O, prawdziwy z ciebie intelektualista”. Natomiast w momencie jakiejkolwiek analizy socjologicznej powinniśmy używać wyrazów dobrze zdefiniowanych.
@HAZELHARD,
Poniekąd “dyskutujemy na temat semantyki”, a przynajmniej tak to można postrzegać.
Termin inteligencji ma wiele odniesień historyczno-kulturowych, i to bardziej byłych (stan szlachecki w okresie transformacji społecznych, wybrane zawody w drobnomieszczaństwie) niż aktualnych. Z czasem relacje między klasami się zmieniały, a i klasy zmieniały swoją wcześniejszą pozycję i charakter, co prowokowało do redefinicji tego pojęcia, i (w efekcie) dość dużej interpretacyjnej swobody.
Z tego względu zasadna wydaje się propozycja, żeby pojęcie inteligenta traktować bardziej symbolicznie, jako subiektywny wyróżnik – powiedzmy komplement, podobnie jak niektóre czyny określamy szlachetnymi, choć z historycznym szlachectwem nie mają wiele wspólnego.
.
Pragnę jednak zauważyć, że to nie zamyka dyskusji.
Całkiem niezależnie od klasyfikacji zjawiska różnic klasowych doczekaliśmy się definicji inteligencji według kategorii szczególnych cech osobistych i powiązanych z nimi umiejętności. W tym zakresie próba namysłu nad uogólnioną definicją może mieć sens.
Kierunek proponowany przez BM wydaje się być interesujący.
Chyba warto pójść tym tropem.
Traktuję to jako dość udaną wstępną próbę syntetycznej klasyfikacji w bezpośrednim odniesieniu do form aktywności na gruncie społecznym.
W takim ujęciu mówimy o inteligencji już raczej jako o zjawisku kulturowym/kulturowotwórczym, nie fizycznie wyróżnianej warstwie. Jak chwilę pomyśleć, to miano inteligenta możemy przypisywać wyłącznie indywidualistom, których jedynie określony cel może na jakiś czas jednoczyć.
.
O własnej propozycji, a właściwie modyfikacji, już w bezpośrednim odniesieniu do wpisu BM.
@BM
>>Przez „inteligencję” rozumiem wyłącznie twórców (i niektórych popularyzatorów,(…) muszą to być ‚LUDZIE WĄTPIĄCY (…) cechą inteligenta jest też pasja zmieniania (…) na lepsze <<
.
W zasadzie się zgadzam, ale dorzucę swoje subiektywne ALE:
każdy przejaw twórczości wiąże się z pasją tworzenia, niekoniecznie jednak na lepsze – wystarczy, że inaczej.
Często wystarcza sama oryginalność podejścia i zwykła (wytrwała) konsekwencja, by mieć szansę uzyskać efekt dość spójnego utworu/koncepcji/dzieła. To dość ogólna reguła, i to bez względu na pole kreacji. Równie dobrze można ją odnieść do twórczości naukowej , jak i artystycznej. Na wszelki wypadek się zastrzegam: nie dotyczy to epigońskiej “twórczości” czeladników na tzw. rynku sztuki, ani zastępów naukowych wyrobników, pracujących jak trybiki w wielkiej machinie usystematyzowanych, żmudnych badań. W tej klasyfikacji nie każdy utytułowany artysta czy naukowiec musi być uznany za twórcę.
.
Czy twórcy to ludzie wątpiący? – chyba raczej świadomi (często jedynie podświadomie) paradygmatu względności, ciągle poszukujący, i przez to – z konieczności – otwarci na odmienne poglądy. Świadomość różnorodności i swoboda skojarzeń to także furtka dla poczucia humoru.
W ocenie inteligencji poczucie humoru chyba bym stawiał zaraz obok kreatywności.
.
Jerzy Vetulani podkreślał, że podstawową cechą wyróżniającą człowieka w świecie zwierząt jest kreatywność.
To istotne, ale też dość bezwzględne kryterium. Z rozwinięciem tej myśli wskazane jest uważać, by nikogo przy okazji nie urazić.
Myśl prosta i genialna, nigdy jednak nie będzie zbyt popularna.
.
W tym już kontekście zyskujemy prawo twierdzenia, że to inteligencja raczej służy kreatywności. Inteligencja przekuta w akt kreatywności zyskuje cechy wymierności.
Twórcy STAJĄ SIĘ przez swoje dzieła – inaczej: jesteśmy tylko TYM, co tworzymy.
.
Samo nazwanie kogoś twórcą, podobnie jak określenie kogoś inteligentnym, NICZEGO istotnego nie wnosi, i w tym zawężonym kontekście propozycja Hazelharda ponownie staje się atrakcyjna 🙂
Propozycja Bogdana Misia jest kusząca, ma wszelako jeden feler – inteligent jest jak plakietka “Solidarności” to się przypina, tego się nie praktykuje. Prędzej kategoria ludzi, o której Bogdan pisze zrezygnuje z określania się jako inteligenci niż zrobią to księża, biskupi, dziennikarze telewizyjni i filozofowie w rodzaju Legutki.
>>… inteligent jest jak plakietka (…) to się przypina, tego się nie praktykuje.<<
.
Można tak to ująć.
Gdy już mówimy o “plakietkowaniu”, jako metodzie wyróżniania bez konieczności pokrycia w faktach czy kompetencjach, to warto zauważyć, że ma u nas głęboką tradycję.
Byliśmy i jesteśmy papugą Europy. Pozowanie jako naśladowanie z nazwy, bez analogii w treści, przybiera najczęściej karykaturalne postaci,
i TO jest dość powszechnie akceptowane.
To taka pozerska kultura.
Olga Lipińska doskonale wpisała się w te klimaty. Poszło to pod szyldem kabaretu, bo to było niby żartem, nie serio.
.
My nie mieliśmy Oświecenia, my mieliśmy “oświecenie katolickie”.
To też mamy “Inteligencję katolicką”, oczywiście oświeconą na modłę religijną. To taka kultura.
To u nas normalność.
To przede wszystkim ma brzmieć dumnie.
W tych oparach samo-nabzdyczenia “czarne może być białe”, a to już jazda bez trzymanki.
Mamy wojsko malowane, uzbrojone “po zęby” w narodową dumę.
Mamy opozycję, która udaje, że jest w opozycji.
Mamy chrześcijańskich biskupów, zionących z nienawiści, bo właśnie tak okazuje się miłość do bliźniego.
.
Ciągle wystarczy nadęta etykietka.
Czy to zakłamanie? To musi być czystą prawdą, bo sprawdza się doskonale.
Wszystko zgodnie z tradycją.
.
Etykieta inteligenta przy tym, to rzeczywiście dość abstrakcyjna i wątpliwa ozdoba.