12.10.2020
Mam wrażenie, że już zdążyliśmy się przyzwyczaić do kolejnych „sensacyjnych doniesień” na temat pedofilii w Kościele i do przeświadczenia, że z tym „nie da się nic zrobić”. Myślę, że niesłusznie. Da się zrobić i to wiele, tylko trzeba chcieć.

Widzę, że coraz więcej ludzi naprawdę chce coś zrobić i robi. Do tych bieżących i polskich spraw chciałbym wprowadzić perspektywę historyczną, bo to właśnie poznanie przeszłości pozwala lepiej rozumieć teraźniejszość. Może nam w tym pomóc książka amerykańskiej historyczki Dyan Elliot, opublikowana w 2020 roku. Jej tytuł jest wymowny, The Corrupter of Boys. Sodomy, Scandal, and the Medieval Clergy, (Demoralizator chłopców. Sodoma, skandal i średniowieczny kler), o której znany obrońca ofiar przemocy seksualnej kleru wobec nieletnich, amerykański dominikanin Thomas Doyle napisał, że ona zmienia reguły gry. Tytuł wymowny, ale niejednoznaczny.
Sama Dyan Elliott jest wykładowczynią na Wydziale Humanistycznym i Historycznym Northwestern University w Chicago. Wcześniej opublikowała dwie inne książki: The Bride of Christ Goes to Hell: Metaphor and Embodiment in the Lives of Pious Women, 200-1500 oraz Fallen Bodies: Pollution, Sexuality, and Demonology in the Middle Ages. Podobnie jak jej najnowsza książka są solidnie udokumentowane źródłami z epoki.
Przeglądając jej najnowszą książkę, jak i dołączoną do niej prawie 50-stronicową bibliografię i obszerne, liczące blisko 100 stron przypisy, miałem nieodparte wrażenie, że chrześcijaństwo nie tylko ma problem z seksualnością, ale dokonało na niej perwersyjnego eksperymentu. I to ono właśnie jako religia jest głównym oskarżonym, czyli tytułowym demoralizatorem chłopców. A może, ściślej rzecz ujmując, hierarchiczna struktura Kościoła katolickiego, której korzenie sięgają głębokiego średniowiecza, a nawet wręcz pierwszych stuleci, kiedy przemożny wpływ na kształtowanie ideologii katolickiej zyskali bezżenni mężczyźni. Oni to właśnie, wypierając własną seksualność narzucili chory ideał wstrzemięźliwości seksualnej innym, zwłaszcza zakonnikom i duchownym, którzy zresztą od samego początku mieli z tym problemy. A co gorsza swoje potrzeby seksualne zaspokajali często w perwersyjny sposób. A w tle była nieufność nie tylko wobec erotyki, ale wobec ciała w ogóle.
Pisał o tym wiele lat temu Peter Brown w znakomicie udokumentowanej książce Ciało i społeczeństwo. Mężczyźni, kobiety i abstynencja seksualna we wczesnym chrześcijaństwie, którą chciałbym przypomnieć, bo stanowi szersze tło dla wspomnianej książki Dyan Elliot. Otóż Peter Brown, protestancki teolog pochodzący z katolickiej Irlandii nie jest obcy polskiemu czytelnikowi. W 1991 roku ukazał się jego barwny fresk Świat późnego antyku. Od Marka Aureliusza do Mahometa, a dwa lata później biografia najsłynniejszego bodaj z zachodnich Ojców Kościoła Augustyna z Hippony. Obie pozycje należą do wczesnych prac Browna i stanowią przykład znakomitego użytku z imponującej erudycji, która służy rozumieniu właśnie. Ciało i społeczeństwo to próba spojrzenia na początki chrześcijaństwa z perspektywy najbardziej bodaj intrygującej – z pozycji cielesności, poddanej dość szczególnej reinterpretacji, której skutki odczuwalne są do dzisiaj. Jest rzeczą ciekawą, iż to nie nauczanie Jezusa, lecz Pawła należy uznać za fundament chrześcijańskiego spojrzenia na ludzkie ciało i na seksualność w ogólności. Nie dziwi więc, iż to właśnie autor Corpus Paulinum zajmie poczesne miejsce w historycznej wykładni.
Książkę Browna cechuje szczególne połączenie oświeceniowego racjonalizmu i ironicznego dystansu wobec wybujałości chrześcijańskiej pobożności omawianego okresu. Przy okazji warto zaznaczyć, iż polski tłumacz znakomicie sprostał owej stylistyce ofiarując polskiemu czytelnikowi prawdziwą ucztę językową. Język Ireneusza Kani nie tylko wiernie oddaje myśl autora, lecz pozwala autentycznie radować się smakowitymi figurami retorycznymi określającymi zarówno styl, jak i życie bohaterów Ciała i społeczeństwa. Ich życie stanowiło osobliwe połączenie wiary w zbawcze działanie Jezusa Chrystusa z przekonaniem, iż ludzka odpowiedź winna rozsadzać zastane formy życia społecznego. Tak zrodził się mnisi ideał ucieczki od grzesznego świata – fuga mundi – który stanowił realne zagrożenie dla życia miejskiego zwłaszcza. Stąd konieczność zakreślenia ostrych granic pomiędzy grzesznym miastem i anielską pustynią.
Nie były to wszak przestrzenie całkowicie odseparowane; wprost przeciwnie, istniał cały system wzajemnych odniesień, który przydawał życiu w mieście osobliwego smaku (zawsze można było z niego uciec!), a mieszkańcom pustyni – „naszym aniołom” – istnienie miast uświadamiało wzniosłość ich powołania. Brown kreśli barwną panoramę owych napięć istniejących pomiędzy tymi dwoma światami w porządku chronologicznym i z uwzględnieniem różnic geograficznych. Jest to o tyle ważne, iż powstające chrześcijaństwo z trudem i stopniowo tylko przenikało do struktur miejskich, przez wieki współżyjąc niezmiernie zgodnie z pozostałościami świata pogańskiego, a nawet więcej, zyskiwało na znaczeniu dzięki adaptacji tych pozostałości do własnych celów.
Przy tym niemal na każdej stronicy Peter Brown przypomina Czytelnikom jak bardzo te odległe czasy współkształtują oblicze dzisiejszego chrześcijaństwa. Możemy dodać, iż zapewne nie jest dziełem przypadku, że teolog Joseph Ratzinger w tak przemożnym stopniu określający przez ostatnie dziesięciolecia doktrynę katolicką, w jednym z najbardziej wpływowych Ojców Kościoła Zachodu widzi swego mistrza – w Augustynie z Hippony. Jest więc rzeczą ważną, iż książka Browna pokazuje jak bardzo boskie nauczanie Augustyna uwikłane jest w nader ludzkie ograniczenia.
A wszystko zaczęło się od fatalnego dziedzictwa Pawła z Tarsu, od niego więc zaczyna swoją opowieść Brown.
Ale może przed tym nader trzeźwa uwaga z zakończenia książki:
Powinniśmy wszelako pamiętać, że śledzimy losy szczupłej i krzykliwej mniejszości w łonie społeczności społeczeństwa starożytnego, zmieniającego się bardzo powoli. Nawet mniejszość była podzielona w swych opiniach. Wczesny Kościół był tak twórczy dlatego, że jego najbardziej elokwentni przedstawiciele nader często nie zgadzali się z sobą nawzajem.
Jest to uwaga o tyle istotna, że zwykliśmy postrzegać początki chrześcijaństwa poprzez idealizujące okulary; bądź to przez pryzmat męczenników, ginących na arenach ku uciesze pogańskiej gawiedzi, bądź z perspektywy subtelnych teologicznych dysput. Jedno i drugie niewątpliwie było częścią tej historii, ale było jej marginesem. Podobnie kontrowersje wokół seksualności emocjonowały mniejszość. Zdecydowana wielkość była ich całkiem zwyczajnie nieświadoma. Podobnie jak to się dzieje i dzisiaj.
Tak więc św. Paweł był u początków. Peter Brown nie tylko poświęca mu sporo uwagi w swojej książce, ale ciągle wskazuje na nawiązania i kontynuacje Pawłowych koncepcji. Paweł z Tarsu, podobnie zresztą, jak i Jezus z Nazaretu, był do gruntu przeniknięty judaizmem ówczesnej Palestyny, ale jednocześnie w sobie tylko właściwy sposób wskazał na osobliwe rozdarcie człowieka poddanego woli Bożej:
Żaden żydowski autor nigdy z taką udręką jak Paweł (w słynnym rozdziale swego Listu do Rzymian) nie wyczuwał nagiej siły oporu wobec Bożej woli, zakumulowanego w ludzkich sercu. Przedstawiał je on jako do gruntu stwardniałe, w stopniu, jakiego współczesny mu judaizm nawet nie podejrzewał.
A swoje intuicje przedstawił w sposób tak skondensowany, iż z łatwością poddawał się interpretacjom nader różnym. Krótko mówiąc, każdy mógł w listach Pawła wyczytać, to co chciał w nich znaleźć. Nie dziwi więc, iż można w nich nakreślić przyszły bieg myśli chrześcijańskiej na temat osoby ludzkiej.
A tyczyło to w sposób wyjątkowy pojęcia cielesności, które po Pawle nie było już pojęciem neutralnym, ale koniecznie kojarzyło się z czymś ułomnym i napełniającym lękiem.
Oczyma Pawła będzie patrzył zarówno Wschód, jak i Zachód, miasto i pustynia, bogaci i nędzarze; nikomu nie uda się wymknąć spod jego uciążliwego ciężaru. Sposoby pokonywania ciała i jego pokus będą jednak różne, zależne od miejscowych tradycji i konkretnych możliwości. Na Wschodzie, gdzie pustynia zdawała się przeważać doszły do głosu sposoby nader egzotyczne i budzące na zorientowanym praktycznie Zachodzie, po prostu i zwyczajnie, zgorszenie. Zarówno Ambroży, jak i jego uczeń Augustyn potrafili wprząc seksualność w służbę społeczeństwa, nieodwołalnie kojarzonego z dobrem Kościoła. Zwłaszcza Ambroży jako nieodrodny syn rzymskiej arystokracji i zapewne dzięki wewnętrznej znajomości społecznej struktury Imperium Romanum, potrafił narzucić nowy ład, również cesarzom:
W zamian za posłuszeństwo nakazom Kościoła podsuwał cesarzom ponętny miraż zachodniorzymskiego społeczeństwa zjednoczonego w niezachwianej lojalności wobec jednej, potężnej sprawy – Chrystusa i Jego prawdziwego, katolickiego Kościoła. Była to surowa i defensywna wizja świata, ale aż nadto dobrze trafiająca w nastroje, jakie panowały w północnej Italii w okresie 380-390 r., kiedy to pękła rubież dunajska, a seria wojen domowych wtrąciła cały region w stan permanentnej mobilizacji.
Zresztą równie ważne były predyspozycje osobiste samego Ambrożego, który dość skutecznie przeobraził się ze skutecznego gubernatora Ligurii w latach siedemdziesiątych w charyzmatycznego biskupa Mediolanu w latach osiemdziesiątych czwartego wieku. Postrzegał on świat jako zespół dychotomii, w których chrześcijanin musiał się odnaleźć:
Mamy do czynienia z człowiekiem, którego świat wyobrażony był systemem napięć. Tworzyły go serie potężnych antytez – chrześcijańskie-pogańskie, katolickie-heretyckie, prawda Biblii-‘świeckie’ domysły, Kościół-saeculum, dusza-ciało. Wszystko obmyślił sobie tak, że każda próba zatarcia bodaj jednej z antytez czy przełamania bodaj jednej bariery, tyczącej się nawet najdrobniejszych szczegółów małomiasteczkowego życia, jak choćby beztroskiej tolerancji dla mieszanych małżeństw na przedgórzach Alp, wprawiała całą resztę w rezonans w jego umyśle. Bycie chrześcijaninem katolikiem oznaczało podtrzymywanie absolutnego charakteru tych antytez; godzenie się na ‘domieszki’ było kalaniem ciała własnego i ciała Kościoła.
Jakże swojsko brzmią te antytezy; czyż we współczesnej wersji nie odnajdujemy ich w wizji „cywilizacji miłości” proklamowanej przez Kościół przeciwstawianej „cywilizacji śmierci”, jakiej oddaje się świat poza Kościołem? Jej korzenie można odnaleźć u energicznego biskupa Mediolanu w IV wieku.
W tym samym czasie, gdy Ambroży zarządzał Mediolanem, synod rzymskiego duchowieństwa wydalił z miasta dalmatyńskiego księdza Hieronima. Nawet jeśli powody nie są zbyt jasne to wydaje się, iż nazbyt złośliwe pióro ascety wystarczyłoby, by się go pozbyć po śmierci papieża, który go osłaniał. I trudno się dziwić, poglądy Hieronima widocznie daleko odbiegały od pragmatycznie nastawionego kleru. Poza tym zupełnie wyjątkowy sukces duszpasterski pośród bogatych matron rzymskich nie wszystkim się podobał. A jednak to poglądy tego krewkiego miłośnika samotności zdominowały myślenie chrześcijaństwa o ciele:
Ludzkie ciało było dla Hieronima mrocznym lasem, pełnym ryczących dzikich bestii, dającym się kontrolować jedynie poprzez ścisłą dietę i rygorystyczne unikanie okazji do podniet seksualnych. Żaden, bodaj największy trud ascetyczny, żadne też wspólne intelektualne uniesienia nie mogły tego faktu przesłonić.
I to właśnie Hieronim:
Poprzez swą egzegezę Apostoła [Pawła S.O.] przyczynił się, w stopniu większym niż którykolwiek inny współczesny mu autor łaciński, do ostatecznej seksualizacji Pawłowej koncepcji cielesności. Ciągle tak samo żywe odczucie seksualnego niebezpieczeństwa, tkwiące głęboko w cielesnej osobie, zaćmiewało wszystkie inne sensy cielesności.
Przy okazji Brown koryguje dość rozpowszechnione przekonanie, iż to Augustyn stał się głównym autorytetem w nieufnym spojrzeniu na cielesność. Praktyka okazała się zupełnie inna. Jako biskup w Hipponie, Aukustyn okazywał znacznie więcej zrozumienia dla ludzkiej słabości (również seksualnej), niż by to wynikało z jego pełnych pasji oskarżeń, jakie kierował pod własnym adresem w niezapomnianych Wyznaniach:
W odróżnieniu od krewkiego Hieronima, a nawet od Ambrożego, Augustyn z wyjątkową ostrożnością starał się w częstych, cierpliwych egzegezach listów Pawła wykazywać, iż cielesność to nie całkiem po prostu ciało; cielesnością jest wszystko, co wiedzie ludzką jaźń do przedkładania własnej woli nad wolę Boga.
W każdym razie jakże daleko jesteśmy od harmonijnej wizji listu anonimowego autora Listu do Diogeneta z II wieku, który dostrzegał świat jako ziemię obcą, a jednak jedyną, w jakiej przyszło chrześcijaninowi żyć. Wiek IV będzie miał ambicję nie tylko przemiany tego świata, ale stopniowego podporządkowania go Miastu Boga.
Jeszcze inną strategię przyjmie Wschód, któremu Brown poświęcił centralny rozdział swej pracy. Jest on też najobszerniejszy (124 strony!). Jest rzeczą ciekawą, iż to nie szczególnie negatywne spojrzenie na seksualność było przyczyną wagi, jaką do niej przywiązywano na Wschodzie, to raczej dostrzeżenie w ciele swoistej tajemnicy skrywającej klucz do rozumienia życia jako takiego obudziło falę zainteresowania, i to właśnie ono, jak się wyraził Jan Klimak, było „gliną podnoszoną przez człowieka na tron Boga”. Podobnie legendarny mizoginizm służył utrwaleniu podziałów pomiędzy miastem i pustynią. Brown widzi w niej element szerszej strategii pozwalającej na usytuowanie potężnego ruchu ascetycznego w późnorzymskim społeczeństwie.
Wracajmy teraz do nader specjalistycznej książki The Corrupter of Boys. Sodomy, Scandal, and the Medieval Clergy, która poza wspomnianym aparatem naukowych i odstraszającą ilość przypisów jest napisana niezwykle jasno i czytelnie. A wniosek jest jeden: średniowieczny kler miał nie tylko problem ze swoją seksualnością, ale była ona jego prawdziwą obsesją. Podobnie jest i dzisiaj. Dlatego czytanie takich właśnie książek jest niezwykle pouczające.
W czym rzecz? Otóż sprawy, które nas i opinię publiczną bulwersują od kilku lat, wcale nie są nowe. Wręcz przeciwnie, towarzyszą Kościołowi katolickiemu praktycznie od początku, a szczególnie od czasu wprowadzenia celibatu kleru w czwartym wieku. Jak napisał Doyle w swojej recenzji opublikowanej na łamach Nationa Catholic Reporter:
W mojej pracy jako sądowy ekspert i konsultant w skali światowej [przypadków pedofilii, jakiej dopuszczali się duchowni] miałem do czynienia wielokrotnie z obrońcami Kościoła, którzy twierdzili, że gwałty na chłopcach to zjawisko nowe. Otóż jednym z największych błędów przywódców hierarchii kościelnej – kontynuuje Doyle – jest przepastna ignorancja historii własnego Kościoła i niechęć do uznania prawdziwości faktów z przeszłości, kiedy są przedstawiane i niezdolność uczenia się z przeszłości.
Przechodząc do samej książki Elliott, Doyle pisze:
Ta książka pokazuje oczywiste paralelizmy pomiędzy okresem średniowiecza i czasami współczesnymi. To znacząca i bezcenna książka.
Mnie też tak się wydaje, tym bardziej że dobrze znam wiele innych publikacji samego Thomasa Doyle. Poza własnymi tekstami, które wyznaczają jak słupy milowe zmaganie się Kościoła amerykańskiego z plagą pedofilii kleru, Doyle jest znany również jako błyskotliwy publicysta i poszukiwany wykładowca. Każdy jego komentarz nie pozostawia wątpliwości, gdzie leży główny problem z pedofilią kleru. To wina systemu, który nie przestaje chronić sprawców i pozostaje głuchy na cierpienia ofiar. Nadszedł czas by o tym pisać i ostatecznie wyjawić mechanizm działania tego systemu i w ten sposób go systematycznie demaskować.
Jednym ze sposób jest uważna lektura wspomnianej książki The Corrupter of Boys. Jej tytuł po polsku nie brzmi najlepiej, ale dobrze oddaje jej treść. Tytułowym demoralizatorem jest sam Kościół, który nie tylko stwarza ramy umożliwiające systematyczne wykorzystywanie seksualne bezbronnych ofiar, ale nie robi nic, by ten proceder ukrócić.


Bardzo ciekawa dyskusja o kryzysie w KRK w Haloradio …Polecam !
https://pod.co/haloradio/konrad-szoajski-2020-10-11-19-00?fbclid=IwAR1RSFwpnEl_70uUP2vHVOXITt6H8_g8s26HTeOh953XqFIXJCCLt_YofSM
Fajne zdjęcia. Czuję dobre oko pana redaktora Misia. Podlinkowałem artykuł na zbuku, ale zdjęcia się nie pokazały. Zbuk jest pruderyjny.
Jeśli idzie o meritum, to przypomnę moją skrótową definicję. Pierwszy człon za Stephenem Hawkingiem, ostatni za Markiem Twainem. Dwa środkowe człony dodałem sam, żeby się lepiej czytało. Oto ona. „Bóg jest przyczyną istnienia Wszechświata, wiara to stan emocjonalnej egzaltacji, religia to metoda ogłupiania i szantażowania wyznawców, zaś Kościół to związek zawodowy oszustów.” Po przeczytaniu artykułu mógłbym dodać „i perwersyjnych zboczeńców”. To się staje coraz bardziej znane publiczności. Należałoby jeszcze dodać, ze pośród licznych plotek na temat PZPR (sklepy za firankami, talony, polowania) jakoś nie krążyły plotki na temat orgii i ekscesów seksualnych. Brak takich plotek należy zapisać towarzyszom na plus. Może dlatego, ze Partia nie zabraniała ożenku. A Kościół zabrania, i o tym wszyscy wiedzą. To działa jak magnes. Wyławia „pewien sort kandydatów”, jakby to powiedział prezes wszystkich prezesów. To jest „pewien sort” nie tyle cnotliwy, co raczej perwersyjnie zboczony. Oczywiście nie wszyscy są tacy. Ale jednak jest ich wystarczająco wielu, ażeby emitować ten charakterystyczny zapaszek.
To powinno być przedmiotem solidnych badan psychiatrycznych i prokuratorskich, na które pod rządami prezesa wszystkich prezesów raczej się nie zanosi. A pod rządami pana Zbynia jeszcze mniej. Mudmy się.
Kolega zwrócil mi uwagę, na cenną pozycję bibliograficzną, o której zapomniałem, więc się poprawiam: Krzysztof Skwierczyński, ur. 1971, historyk z UW, Instytut Historyczny, Wydal książkę: Mury Sodomy: Piotra Damianiego
KSIĘGA GOMORY walka z sodomią wśród kleru Krakw Towarzystwo Wydawnicze HISTORIA JAGIELLONICA 2011, w której omawia omawia seksualność XI w. Europy i późniejszą. Dodałbym jeszcze od siebie znakomite teksty ks. prof. Andrzeja Kobylińskiego na temat homoseksualizmu wśród kleru w perspektywie historycznej. Może kiedyś do sprawy wrócę w dłuższym eseju to nadrobie te braki.
Ma Pan rację przywołując stanowisko Browna. Wczesnochrześcijańskie obsesje wykazują wręcz nieprawdopodobną żywotność. Nie sposób się również nie zgodzić, iż średniowiecze utrwaliło w kulturze europejskiej schizofreniczny stosunek wobec ludzkiej seksualności. Warto wspomnieć choćby wentyl karnawału. Podczas obchodów dochodziło do istnych orgii, często przenoszących się z ulic dosłownie pod i na ołtarze. Kościół, zarówno w osobie samego papieża, w Rzymie, jak i lokalni hierarchowie, oficjalnie czerpali zyski z prostytucji świadczonej tak w miejskich domach publicznych, jak i żeńskich klasztorach, których byt ekonomiczny nierzadko zależał od ilości świeckich klientów przewijających się przez owe ostoje cnoty. Osobny wątek stanowi prywatne życie biskupów, którzy, począwszy od papieża, jeszcze w XVIII w. oficjalnie utrzymywali na swych dworach metresy, rodzące im często liczne potomstwo, stanowiące zaczyn kadrowy przyszłych pokoleń kościelnych urzędników.
Sam omal nie zostałem relegowany z uczelni, za tekst, którego osią były, skądinąd mało oryginalne, rozważania nad znaczeniem Jezusowego penisa. Skoro bowiem Bóg wyposażył się w ciało, mające doświadczać pokus i cierpienia, to Jezus musiał zaznać rozkoszy cielesnej. Po cóż w innym przypadku potrzebny by mu był penis? Wszak nie do siusiania. Ukrzyżowany z całym bagażem cielesności, wisiał na krzyżu wraz z genitaliami. Wedle absurdalnej doktryny wyparcia, Bóg obdarzył Odkupiciela seksualnością i opatrzył ją ostrzeżeniem: Nigdy nie używać! Według mnie, wyidealizowane wizerunki ukrzyżowanego Jezusa cechuje wysoki stopień słabo maskowanego erotyzmu. Jezus przedstawiany jest jako atrakcyjnie zbudowany mężczyzna, zaś mimika znamionująca cierpienie, nader często przywodzi na myśl grymas rozkoszy w kulminacyjnym momencie seksualnej ekstazy. To samo zresztą dotyczy bogatej ikonografii katolickich świętych, np. z Maryją podającą piersi do ssania. Wyznawcy Kybele lub Izydy z pewnością doskonale zrozumieliby przekaz katolickich wizerunków świętych obcowania z boskością.
W okolicznym plemieniu zaglądanie tam gdzie nie proszą wydaje mi się codzienną jazdą, przy czym im bardziej nie proszą tym Tomuś Polaczek bardziej zagląda, a jeszcze pewnie sobie przy okazji pogmera. Także to chyba nie tylko średniowiecze i wydawało mi się, że bardziej w okolicach a jeżeli obsesja to całkiem standardowa. Ale to pewnie tylko kwestia moich skojarzeń wobec możliwej nadinterpretacji.
Chociaż w tym co Pan pisze może tkwić nieporozumienie natury bardziej fundamentalnej – Karen King z uniwersytetu Harvarda odczytała przecież w papirusach, że Jezus miał żonę. Mówił tam o niej wprawdzie jako o swoim uczniu lecz dlaczego wtedy z takim uczniem miałby nie współżyć, tego nie wiem. Czy coś mi się poplątało? że nie mógł? nie chciał? mało prawdopodobne bo niby czemu, chyba, że.. no ale to to już byłaby jazda.. Proszę jednak zwrócić uwagę, że daleko nie każdy pisze eseje o penisie Jezusa, mogli więc zareagować niestandardowo. To jest w ogóle ciekawe pytanie o seks w macierzyństwie i o ponad naturalne poczęcie, a czy na przykład sądzi pan, że można wywołać owulację siłą woli? że też nie mam kogo zapytać, może można.
Sam Pan widzi, że kwestia Jezusowego przyrodzenia i jego ewentualnych zastosowań to nadal poręczne narzędzie uprawiania polityki. Dla jednych Jezus był bezgrzeszny, tzn. używał siusiaka tylko do uświęcania pustyni świętym moczem. Skoro jego krew posiadała ponoć nadnaturalne właściwości, to czemu nie mocz, ślina lub nasienie? Czyżby kolejne tajemnice wiary? Dla innych, np. dla mnie, kwestia czy, a jeżeli tak, to z kim sypiał Chrystus (o ile w ogóle istniał), jest dokładnie obojętna, przynajmniej dopóki nikomu nie przychodzi do łba używanie podobnych pretekstów np. do pozbywania się studentów stawiających niewygodne pytania.
Szkoda, że Pan z kolei stawia pytanie, a następnie konstatuje ze smutkiem, iż nie ma kogo zapytać. Poncjusz Piłat ponoć zapytał Jezusa: Czym jest prawda?, po czym wyszedł nie czekając na odpowiedź. Pańskie pytanie oczywiście dużo lżejsze gatunkowo, ale podejście podobne.
Co do możliwości Pańskiej nadinterpretacji, to nie przeczę, wszak i dziś katoliccy księża utrzymują na plebaniach partnerki, które rodzą im dzieci; korzystają z usług agencji towarzyskich; sypiają z kolegami z seminarium, przełożonymi itd. Kiedy przestaną sobie rościć prawo do określania co złe, a co dobre i narzucania swych poglądów wszystkim wokół, to może faktycznie zagadnienie seksualności katolickiego kleru przestanie wchodzić w obszar dyskursu publicznego. Na razie to wciąż sprawa polityczna, ponieważ Kościół ustami (i nie tylko) swych funkcjonariuszy pragnie kształtować seksualność świeckich. Pal licho, gdy napalonych widokiem sutanny i pełnoletnich.
Wprawdzie nie mieszkałem nigdy w Kalifornii (choć zdarzało mi się i nudzić w Palo Alto i liczyć pelikany w Santa Barbara) zawsze chętnie oglądałem wtedy z małą córką (a szczególnie już w srogie zimy Illinois) serial CBSu pt 7th Heaven – stąd szczerze polecam – rzecz o siedmiodzietnej rodzinie pastora i jego codziennej pracy.
Już piosenka z serialu odsłuchana teraz na YouTubie wprawia mnie w dobry humor.
Wracając zaś do kwestii plebanii, powyższe to oczywiste panaceum na pacaneum, a skoro o gminie mowa to słyszałem taką historię: przychodzi człowiek na plebanię zanosząc świadectwo rozwodu a ksiądz w te słowa: długo synu wytrzymałeś. Słyszałem, że prawdziwa, 7th Heaven, polecam piosenkę.
No i teraz już Pan wie, dlaczego nie ma kogo zapytać. Proszę po prostu konsekwentnie podążać tym tropem. Kiedy następnym razem poczuje Pan, że coś musi, może wystarczy uruchomić wyobraźnię, przenieść się wspomnieniami do Santa Barbara i policzyć pelikany, tudzież poprawić sobie nastrój piosenką z YouTube. Można? Może można. Szczerze polecam.
Ciekawa konstatacja, lecz wyczuwam pewną nadinterpretację, coś jakby różnica między kubłem a kubitem.
…albo między rozmową, a wewnętrznym monologiem. Też wyczuwam, ale Pana to nie interesuje, ja z kolei nie odnajduję się w roli biernego asystenta Pańskiego strumienia świadomości.
Wręcz przeciwnie, proszę podejść pozytywnie do 7th Heaven i spróbować się w nim odnaleźć. Miałbym nadzieję, że wyczuwa Pan także sedno: społeczną rolę religii, która może być moim zdaniem pozytywna oraz problemy organizacyjne instytucji – które są tutaj komentowane – i to dobrze, lecz które zasłaniają rolę jaką religia może przyjmować w społeczeństwie. Widzę, że trzeba nieco jaśniej: pastor w tym serialu był autorytetem a jego sposób życia przekazywał wzorce – to tzw. amerykańska telewizja edukacyjna, której nam szczerze życzę, gdyż od czegoś trzeba zacząć, chociaż w zasadzie istnieje jeden dobry polski serial – Ksiądz Mateusz, którego także Panu i pt. czytelnikom ja szczerze polecam.
PS. O tym strumieniu świadomości jak na mój gust było mało eleganckie lecz gdyby Pan przyszedł do pastora a on by to Panu wytłumaczył rozstalibyście się z uśmiechem.
I tu prawdopodobnie jest pies pogrzebany. Pan słucha, ale nie słyszy. Moje odczucia Pana nie interesują, a z mojej perspektywy, równie subiektywnej, co Pańska, wygląda to tak, iż permanentnie daje mi Pan odczuć, jak mało ważne jest to, co myślę, czuję i w konsekwencji piszę. Kiedy np. zwracam Panu uwagę na wartość zachowania pewnej konwencji wyrażanej konsekwentnym użyciem poprawnie zapisywanych zwrotów grzecznościowych, to Pan to zbywa uwagą o przypadkowym omsknięciu palca na klawiaturze. Gdy piszę, iż rozumiem ludzi, którzy potrzebują religii, to Pan to ignoruje, polecając mi oglądanie ogłupiających seriali i jeszcze twierdzi, że to dla mojego i społecznego dobra, jakbym był upośledzony. Kiedy stwierdzam, że czuję Pańskie lekceważenie, bo ja o zepsuciu i obłudzie, a Pan o liczeniu pelikanów, to Pan się śmieje i dalejże o moim niezrozumieniu podstawowych zagadnień. Dostrzega Pan brak elegancji w mojej uwadze dotyczącej Pańskiego sposobu komunikacji, ale już nie w przypuszczeniach, jak by mnie ubawiła wizyta u serialowego pastora.
Kler pokazuje wzorce, np. kradnąc, gwałcąc, żądając dla siebie przywilejów, bezwzględnie poszukując politycznych wpływów itd. Żaden serial ukazujący księdza wyręczającego policję lub pastora igrającego z siódemką swych pociech tego nie przebije. Amerykańska telewizja edukacyjna jakoś słabo wpływa na układanie tamtejszych stosunków społecznych, dalekich od sitcomowej sielanki. Mnie nie interesuje, jaką rolę może (może może) przyjmować religia w społeczeństwie. Patrzę i widzę, jaką rzeczywiście pełni i to opisuję. Wydawało mi się to oczywiste, ale proszę, też umiem prościej.
Podchodzę do Pana bardzo pozytywnie, dlatego m.in. wciąż odpisuję na Pańskie komentarze. Żeby mógł się Pan dobrze czuć w kontakcie ze mną, też powinienem mieć szansę na dobre samopoczucie w kontakcie z Panem, a Pan mi tego konsekwentnie nie ułatwia i nie, nie chodzi o to, że się często nie zgadzamy, tylko o sposób, w jaki Pan mi daje to odczuć. Moje odczucia nie są gorsze niż Pańskie. Rozstańmy się z uśmiechem, przynajmniej na jakiś czas.
Bardzo proszę zupełnie spokojnie zachować dobre samopoczucie. Jest Pan najprawdopodobniej bardziej inteligentny ode mnie i lepiej zna się na świecie a już na pewno na Polsce.
Jedynie ad meritum: naprawdę liczyłem kiedyś pelikany, zresztą zwykle uporczywie stające na jednej nodze nieopodal molo w Santa Barbara i naprawdę nudziłem się w Palo Alto, nic w tym oryginalnego więc czuję się w obowiązku wytłumaczyć, że tutejsze pelikany oraz odczucie nudy w hubie high techu to mój niezrozumiały żart z pięknej Kalifornii, która pojawia się w strumieniu świadomości jako, że właśnie tam, w fikcyjnym Glenoak, mieszkała rodzina pastora Camdena w 7th Heaven. A propos strumienia świadomości, modyfikując go nieco, spotkałem tam kiedyś kumpla, dawnego kierowcę rajdowego – zaparkowaliśmy wtedy zderzak w zderzak, on swoją czarną Carrerę ja wynajętego srebrnego Firebirda, żeby chwilę pogadać patrząc na ocean. Kiedy wbija się Pan z powrotem w strumień aut popołudniowej autostrady pod San Francisco widać jak wiele roboty będzie zawsze miał pastor z Glenoak, przy czym nie ma znaczenia czy przyklei się pan od razu do wewnętrznego pasa ruchu. Czyli nie ma w tym żadnej kpiny. A akcja pierwszego 7th Heaven, z 1927 roku rozgrywa się w Paryżu, dostał trzy pierwsze Oskary to może nie był aż taki głupi.
Sądzę, że istota problemu może polegać na przyjmowanym ciągle w kościele katolickim standardzie wewnętrznego zarządzania odpowiedzialnością. Chroni to przestępców seksualnych a jednocześnie prowadzi do społecznościowej akceptacji domysłu i przez to także łatwości pomówienia.
Proponuję pochodzić sobie np przez rok z ogonem na plecach ( kiedyś tak oznaczano Żydów np. w Niderlandach) zastanawiając się dlaczego ci spluwają pod nogi, a być może tak może się już czuć wielu księży. Oznacza to także, że ta instytucja może w końcu sama zechce się gruntownie zreformować.
No chyba że co drugi ma taki ogon… a prostota takiego skojarzenia świadczy właśnie o tym co wyżej.
Wyglada na to ze Franciszek będzie zmuszony zająć sprawami u siebie pod nosem bo ruszył proces dwóch księży No i moja ulubiona Gazeta National Catholic Reporter opublikowała duzy tekst Szymona Piegzy o don Stanislao
Czyli papież będzie gasił pożar. Ale ten pożar się ciągle rozpala na nowo to tu, to tam. Nie jestem pewien, czy coś się zmieni. Płotki pójdą na pożarcie. Moze nawet któryś kardynał. Ale instytucja będzie trwała. A także jej zwyczaje.