10.11.2022

Jura Krakowsko-Częstochowska słynie z jaskiń. I z nich pewnie wypełzło trzech dżentelmenów, których niedawno lokalna prokuratura oskarżyła o kibolskie ekscesy. Ta nieświęta trójca wywaliła ze stadionu Rakowa dwóch kibiców, studentów Politechniki z Kenii i Nigerii, chroniąc pięściami białą rasę przed skalaniem.
Nie jest to przypadek nadzwyczajny. Jaskiniowatość wymyka się z racjonalności. Kibole działają przeciw własnemu klubowi, którego racja bytu polega na przeciąganiu, dobrym widowiskiem, możliwie największej rzeszy kibiców. Działają przeciw swojemu miastu, które rozwijać się może, jeśli możliwie najwięcej osób utożsami się z dobrem częstochowskiej wspólnoty. W dodatku, gdyby rozwinąć konsekwentnie idee kibolskie, z drużyny Rakowa należałoby wykluczyć największą gwiazdę Ivi Lopeza, a wraz z nim kilkunastu innych, „obcych narodowo” piłkarzy. Jest to więc jeden z wielu przypadków, gdy dojrzali obywatele swoje uczucia „patriotyczne” wyrażają umiejętnością kopnięcia się we własny tyłek.
Z okazji święta narodowego, tego rodzaju jurajscy troglodyci, z flagą biało-czerwoną i puszką „żubra” w rękach, zagłuszą swoim rykiem centrum Warszawy. Rząd potulnie przeniesie się do Mławy, Prezydent RP – do Krakowa, prezydent Warszawy okopie się w urzędzie… Kraj, bo to święto, zaleją różnorodne obchody, akademie, msze polowe, manifestacje… Obchodzimy święto, na swój sposób, zgodnie z nową tradycją. Świętujemy Niepodległość, ale tylko „naszej”, „wyśnionej” Ojczyzny, z nieukrywaną niechęcią traktując tą istniejącą, realną, Rzeczpospolitą Polską. Każde plemię, każdy szczep, każda „internetowa bańka”, ma własną, wyśnioną, Najjaśniejszą Ojczyznę, zatem nawet określenie „rzecz wspólna”, „rzecz pospolita”, godzi w marzenia mas.
Obraz Święta Narodowego jest wystarczająco ponury, by rodzić pesymistyczne myśli o przyszłości. I w tym tkwi błąd. Człowiek widzi to, co chce widzieć, i na tym kreuje swoje wyobrażenie przyszłości. Jeśli z przyczyn całkowicie egoistycznych chce się żyć długo i szczęśliwie, opłacalna jest zmiana optyka i zakup nowych okularów. Trzeba pogodzić się z faktem, że każdy ma prawo wyboru własnej drogi w poszukiwaniu szczęścia. Szkodliwą pychą jest przekonanie, że tylko droga przez nas wybrana jest najlepsza, więc do naszego wyboru trzeba przekonać, lub zmusić, ogół. Z tego przekonania wynikać powinno rozumienie „jedności narodowej”, „wspólnotowości”, a także „rzeczy pospolitej” i „suwerenności”.
Suwerenność to stwierdzenie faktu, że mieszkańcy pewnego obszaru samodzielnie, bez dyktatu zewnętrznego, zawierają umowę społeczną regulującą normy wspólnego życia i przestrzegają jej. Jedność wyraża się w przyjęciu przez każdego obowiązku przestrzegania tych norm, a w skrajnych wypadkach do obrony ich wszelkimi środkami wobec zagrożenia przemocą zewnętrzną lub wewnętrzną. Rzecz pospolita (rzecz wspólna) powinna być pewnym minimum, wystarczającym, by chronić wolność i własność obywateli, ale nie naruszającym ich prawa wyboru własnej drogi. Wspólnotowość zdefiniowała nam Konstytucja: narodem polskim są wszyscy obywatele RP, niezależne, czy żyją tu „od pokoleń”, czy też wczoraj otrzymali dowód potwierdzający obywatelstwo; wszyscy jesteśmy narodem, wszyscy jesteśmy równi wobec prawa, ze swej istoty taki naród jest otwartą wspólnotą.
Brzmi to formalistycznie, brak w tym uczucia wpływającego na ludzkie zachowania. Brak barw i hymnu, brak grobów bohaterów, brak mitu tworzącego zbiorową dumę. Jak kochać własną Ojczyznę, skoro każą nam serce zastąpić rozumem i zamiast walki, proponują kupieckie negocjacje?
Popatrzmy więc znów na nasze ulice w dniu Święta Narodowego. Każde plemię, każdy szczep, demonstruje swoje uczucia wyłącznie wobec własnej Ojczyzny, zatrudniając silnorękich jaskiniowców, by chronili „naszą” jedność przed „obcymi”. Jeśli to uczucie nakazuje walkę, to będziemy bić się do skutku, do wzajemnego pozabijania. Wizja taka może być atrakcyjna tylko dla zdesperowanych samobójców. Więc może owe kupieckie negocjacje są dla naszego zdrowia szczęśliwszym rozwiązaniem.
Polityk czasami ma przekonanie, że rzeczywistość, którą wykreuje, będzie mu służyła bardzo długo. Zwykłego człowieka życie przyuczyło do zmiennej tymczasowości: czasem ma się dobrą pracę, a czasem zasiłek dla bezrobotnych; bywa okres, gdy mamy wpływ na innych, potem przychodzą chwilę, gdy liczyć się trzeba z wpływem innych na nasz los; odczuwamy nietrwałość naszej kondycji zdrowotnej, mimo naszych ambicji nie panujemy nad życiem naszych dzieci. W tej zmiennej tymczasowości cenimy spokój i stabilność, boimy się wszelkich wojen i rewolucji zagrażających oswojonemu porządkowi. Różnimy się od polityków tym, że nie chcemy współrządzić, ale pragniemy być dobrze rządzeni. Może owe uogólnienia nie dotyczą wszystkich, zwykłych ludzi, ale z pewnością wystarczającą grupę, by dialog z nią przyniósł owoce.
Pan Czarnek nie wie tego, co większość rodziców edukowanych w szkołach dzieci: ideologizacja nauczania przynosi często odmienne od założonych efekty. Był taki minister Kuberski, który miał ambicje nasycić szkoły sowiecką treścią; szkoły Kuberskiego wyhodowały antykomunistyczną opozycję. Czarnek nie ma wyobraźni, ale przynajmniej część rodziców, tych jego „tradycjonalistów”, z obawą zadaje sobie pytanie: co będzie, gdy czarnkową ustawę wykonywać będzie nowa minister, pani Marta Lempart?
Pan Ziobro przekroczył pewną linię, wie, że tylko posiadanie władzy chroni go przed odpowiedzialnością karną. Ale czy ratowanie pana Ziobro, oznacza uratowanie podległych mu prokuratorów i usłużnych wobec władzy sędziów ? Historia uczy, że po zmianach najczęściej karze się „ślepe bagnety”; wydający rozkazy idą na zasłużoną emeryturę i piszą pamiętniki. Przywrócenie niezależności wymiaru sprawiedliwości, podobnie jak odpolitycznienie służb podległych MSW, może dla zwykłych funkcjonariuszy być atrakcyjniejszą perspektywą niż bronienie, za wszelką cenę, obecnych szefów.
Tysiące ludzi zatrudnionych w państwowych przedsiębiorstwach, instytucjach, urzędach, drży ze strachu przed „nową miotłą”. Ten strach nakazuje im czynnie wspierać nawet najbardziej absurdalne pomysły rządzącego kierownictwa. Czy nie jest korzystniejszym dla ogółu, przekonanie ich, że po zmianach liczyć się będą umiejętności, a nie partyjna legitymacja ?
Antyskuteczne może się okazać straszenie ludzi nową rewolucją, radykalną „depisywacją” Polski. Przekonajcie ogół, że chodzi tylko i aż o powrót do normalności, do zwykłego porządku.
Rzecz pospolita to minimum, ale obejmujące także zasady moralne. Wyjątkowo demoralizujące jest hasło: „oni kradli, więc my też możemy”. Nie; nie możecie. Bez względu na to, co robili poprzednicy, bez względu na to, że „im się upiekło”; nie wolno kraść, nie wolno kłamać, nie wolno naruszać podstawowych norm moralnych i prawnych. Bez tego nie da się odbudować autorytetu i zaufania do własnego państwa.
Mamy wybór. Możemy trwać w swoich „redutach Ordona” i okładać się wzajemnie pałkami. Albo rozmawiać, w dialogu krusząc mury uprzedzeń. Nie czekać, aż dogada się Tusk z Hołownią, Morawiecki z Tuskiem, a Czarzasty z Zandbergiem, ale „gadać od podstaw”, od rozmowy bratanka z wujkiem, sąsiadki z sąsiadem, sklepikarza z klientką, urzędniczki z petentem, kibica Rakowa z kibicem Legii itd. itd…
Może to być strata czasu, ale czas nie jest rzeczą cenniejszą od innych wartości utraconych w plemiennych wojnach.
Jarosław Kapsa