Jarosław Dudycz: Cała Polska w samolocie10 min czytania

katastrofa_smolensk_ap5122016-02-11.

Gdy minister Macierewicz powołał swoją podkomisję, która ma forsować tezę o zamachu w Smoleńsku, wiele mediów przypomniało pamiętną podróż prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji. I choć od tamtego lotu minęło już osiem lat, to – za sprawą tych weekendowych komentarzy – temat ożył i znowu szokuje.

Przyznam, że jestem nim mocno przetrącony, nie mogę się otrząsnąć. Niby o sprawie wiedziałem od dawna, ale teraz – w kontekście tej ogromnej pychy, którą PiS prezentuje w swoim dziele demolowania instytucji państwa prawa – postępowanie Lecha Kaczyńskiego z 2008 roku zyskuje szczególnie demoniczny wyraz. Nie potrafię o tym wszystkim mówić bez emocji. Wiąże mi się to wszystko – to, co wtedy, z tym, co teraz – w jednolitą opowieść. I przeraża.

Jaki portret psychologiczny Lecha Kaczyńskiego wyłania się z raportów o gruzińskich wydarzeniach? Portret mrożący krew w żyłach. Bulwersujący i bolesny. Oto prezydent Rzeczypospolitej Polskiej daje sobie prawo do prowadzenia samolotu. Do podejmowania decyzji, kiedy i gdzie lądować. Do narzucania swojej woli wyszkolonym ekspertom. Na podstawie czego sobie to prawo przyznaje? Nie ma przecież żadnych kwalifikacji w pilotażu, nie wie niczego o nawigacji, nie zna procedur lotniskowych. Nie ma ani grama kompetencji, by ingerować w pracę załogi. Żadne standardy, żadne prawo i żadne procedury nie stoją po jego stronie.

To jednak nie ma dla prezydenta żadnego znaczenia. Liczą się tylko dwie sprawy. Po pierwsze – to, że ma w głowie jakiś swój cel polityczny, który – w jego mniemaniu – jest tak uniwersalny i tak głęboki, że nie wolno z niego zrezygnować w żadnej sytuacji. Po drugie – znaczenie ma iście obsesyjne przeświadczenie, że pełnienie urzędu prezydenta uprawnia go do decyzji ostatecznych i rozstrzygających w każdej sprawie, a odmowa wykonania prezydenckiego polecenia – nawet zasadna – oznacza zamach na majestat prezydenta i na dobro państwa, które prezydent uosabia.

Widzimy więc człowieka, który ma w głowie tylko idee swojego obozu i przeświadczenie o doniosłości własnej roli, a lekceważy ścisły i precyzyjny opis okoliczności i uwarunkowań. Nie liczy się opinia fachowców, którzy mówią, że lądować nie wolno, ma znaczenie tylko cel polityczny, a także osobliwe właściwości psychiczne Lecha Kaczyńskiego, który jest niezwykle przewrażliwiony na swoim punkcie.

Pamiętamy wszyscy, jak bardzo Lech Kaczyński przeżywał swój urząd, jak duży nacisk kładł na godność tego urzędu i jak łatwo dawał się wyprowadzić z równowagi, gdy tylko napotykał kogoś z inną wizją, z innym planem. Każdy argument przeciw jego opiniom brał za akt niesubordynacji, niemal za zdradę, obrażał się, wciągał różnych ludzi na swoją „krótką listę”. Był pamiętliwy, bardzo mocno przekonany o iście dziejowej racji swojej i swojego obozu, miał marzenie zostać uznanym mężem stanu.

W tym swoim pragnieniu regularnie rozmijał się z rzeczywistością. Wielkości nie dało się wszak zadekretować. Co chwila rzeczywistość rzucała tej wielkości kłody pod nogi. Pojawiały się więc osoby, które argumentowały przeciw tej wielkości, które poddawały w wątpliwość zasługi Lecha Kaczyńskiego, które eksponowały różne jego wady. Nie lubiły Kaczyńskiego media, nie lubili zagraniczni komentatorzy.

Wielkość nie nadchodziła. Naród nie klękał z uwielbieniem. Sondaże leciały na łeb, na szyję. Mocno to prezydenta złościło, rodziło różne oskarżenia o układy, o spiski, o medialną zmowę. Jednocześnie im mniej się rzeczywistość poddawała prezydenckiej megalomanii, tym mocniej prezydent wdrażał różne swoje pomysły na zbudowanie własnej pozycji, także w wymiarze międzynarodowym.

Myślę, że to dlatego chciał lądować w Gruzji za wszelką cenę, mimo niesprzyjających warunków. Nie mógł się w Gruzji nie pojawić, musiał tam być – jak to komentowano na pokładzie samolotu – „przed Sarkozym”. To był cały wielki plan na zbudowanie prestiżu prezydenta i na zmontowanie sojuszu antyrosyjskiego, którego Kaczyński byłby naturalnym liderem. Taki sojusz – w jego mniemaniu – byłby wielkim osiągnięciem, czymś, z czym świat musiałby się liczyć. Taki sojusz Polski, Ukrainy, państw grupy wyszehradzkiej i państw nadbałtyckich byłby – w opinii Kaczyńskiego – wyjątkowo mocnym graczem na światowej arenie, a przede wszystkim dzieckiem Kaczyńskiego, jego pomnikiem.

Pomijam nierealistyczność tego pomysłu, jego typowo prawicową ułańskość.

Prezydent Kaczyński – jak zwykle zresztą – średnio udanie odczytał światową koniunkturę i wychynął z czymś, co nie miało żadnego znaczenia, co w ogóle nie trafiało w układ sił i w istniejące doktryny. Było na przekór wyobrażeniom naszych sojuszników, zupełnie na opak wszystkiemu, co Zachodni świat planował. Nie to jest jednak kluczowe, bo ten tekst nie dotyczy polityki zagranicznej.

Kluczowa jest osobowość Lecha Kaczyńskiego. Osobowość wyjątkowo nadwrażliwa, głodna pochwał i sukcesów, zarazem usztywniona, niezdolna do korygowania decyzji, do kompromisu. Osobowość mająca dużą łatwość tracenia równowagi i bardzo mocno potrzebująca dowartościowania. Choćby i drogą mitów, choćby i poprzez dziecinne szarże.

Prezydent Kaczyński mówi na pokładzie samolotu lecącego do Gruzji dwa istotne zdania. Pyta retorycznie kapitana: „czy pan wie, kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych?’. A na koniec lotu, już po wyjściu z samolotu, rzuca kapitanowi: „jeszcze się z panem policzę”. Te dwa zdania to najlepsze streszczenie toku myślenia Lecha Kaczyńskiego o sobie samym i o świecie.

Lech Kaczyński był bowiem człowiekiem magicznych zaklęć, niewolnikiem własnego urzędu i atrybutów tego urzędu. Jak każdy prawicowiec przykładał bardzo dużą wagę do symboli, akcesoriów i tradycji. Był typem kolekcjonera pamiątek. Bycie zwierzchnikiem sił zbrojnych było dla niego jakością samą w sobie, jakimś wielkim dobrem, wielkim zaszczytem, wielką legendą. Widział w tym jeden z obszarów swojej mitycznej służby Polsce. To dlatego powołał się na to na pokładzie samolotu.

Myślał, że inni widzą w tym zwierzchnictwie taką samą mityczną jakość, jak on. Tymczasem kapitan żadnym zwierzchnictwem prezydenta nie był zobowiązany. Realny wymiar sytuacji, realna dynamika decyzji z tym zwierzchnictwem nie miały niczego wspólnego. Kapitan ma na swoim statku pełną autonomię decyzji. Jak lekarz na sali operacyjnej. Żadne godności prezydenta nie mają tu znaczenia. Prezydent jednak był człowiekiem zupełnie zaślepionym swoistym mistycyzmem swojej godności. Nie widział, że ów majestat prezydenta i różne jego tytuły i funkcje to często raczej symbol niż jakaś realna kategoria.

Istotne jest też to drugie zdanie-groźba. Lech Kaczyński pogroził kapitanowi, bo to była jedyna znana mu metoda radzenia sobie z oporem rzeczywistości. Lech Kaczyński łatwo brał ludzi za wrogów, wystarczyło tylko mieć inne zdanie, jakoś się z prezydentem poróżnić, a on natychmiast takiego człowieka skreślał i potem robił wszystko, by go traktować wrogo. W zasadzie nie miał innego sposobu ustosunkowywania się do osób, które się z nim nie zgadzały. Zapamiętywał je sobie i później często przy nadarzającej się okazji złośliwie mścił się.

Nie były to zemsty wielkie i bardzo destrukcyjne, ale na pewno wyraźne. Prezydent był człowiekiem pamiętliwym. Różni świadkowie jego życia twierdzą, że często jakby czekał na okazję do odreagowania jakiejś dawnej „zniewagi”.

Nie muszę chyba dodawać, że jego brat jest człowiekiem zbudowanym podobnie, a kluczem do psychiki braci jest choćby ostatnia biografia Jarosława, bogata w relacje świadków. Trafiamy tam na bardzo skrupulatny opis rodzinnych warunków Kaczyńskich. Nie będę tutaj tej książki streszczał, bo mój tekst rozrósłby się wtedy ponad wszelką miarę, powiem tylko, że bracia od dzieciństwa wyrastali w świecie silnie zmityzowanym, który wszelkie role ich, ich rodziny, ich bliskich stawiał w sztucznym, wykrzywiającym proporcje świetle. W trakcie lektury książki raz po raz odczuwałem, że matka braci Kaczyńskich nigdy nie pokazała im właściwej miary rzeczy. Albo dawała im wykładnię bombastyczną, egzaltowaną, nadmiernie optymistyczną, albo demonizującą. Bracia nie zaznali nigdy emocjonalnego i intelektualnego środka.

Czy prezydent Lech Kaczyński także na pokładzie tupolewa lecącego do Smoleńska odsłonił cechy swojego charakteru? Czy tak samo, jak podczas lotu do Gruzji, czyli za wszelką cenę i uparcie, dążył do lądowania, bo na dole czekały na niego – skrojone według jego wizji – wielkie cele, których nie mógł odpuścić? Czy Smoleńsk też był wielką ambicją Kaczyńskiego, wielkim elementem jego planu stawania-się-kimś-ważnym-w-historii-Polski?

Trudno na te pytania odpowiedzieć. Nie ma dość materiałów, by się z tą kwestią zmierzyć według standardów procesowych. Czyli gdyby prezydent Kaczyński przeżył katastrofę, to na pewno nikt nie byłby w stanie udowodnić mu jakiejkolwiek winy. Zostają tylko argumenty psychologiczne, kojarzenie faktów, rozmaite analogie i świadomość, jaki wzór osobowości przejawiał Lech Kaczyński. Skoro przez lata zachowywał się narcystycznie, to może i na pokładzie tupolewa się tak zachował? A może nie musiał niczego robić, wystarczyło, że samolot pilotował kapitan Protasiuk, człowiek, który pamiętał, jak dla kapitana skończył się lot do Gruzji, bo był wtedy drugim pilotem?

Przestrzeń do wyciągania wysoce prawdopodobnych wniosków jest ogromna. Ale to wszystko, uważam, za mało, by zmarłego prezydenta wyraźnie oskarżyć o tragedię 2010 roku. Poza tym sam fakt, że prezydent nie żyje, każe się powstrzymywać przed najostrzejszymi sformułowaniami.

Oczywiście publicystyka może i tak mieć pożytek z tego wszystkiego, co wyżej napisałem, nawet jeśli nie pomoże to sprawie smoleńskiej. Powiedziałbym nawet, że o Smoleńsk chodzi tu najmniej. Odsłania się o wiele potężniejsza kwestia. Oto zyskujemy bardzo przydatne środki dla scharakteryzowania tego, co obserwujemy obecnie, a to jest chyba najważniejsze. Rodzi się makabryczna metafora: oto dzisiejsza Polska jest takim samolotem do Gruzji, który ma lądować tam, gdzie mu Kaczyński (tym razem Jarosław) rozkazuje. My jesteśmy pasażerami i nasz los jest w rękach megalomana. Megaloman nie słucha pilota i nawigatora, ma w nosie wskazania radarów i informacje od kontrolerów lotu. Uparł się lądować. Lądowanie jest mu potrzebne do zaspokojenia własnych potrzeb emocjonalnych. Wierzy, że jak wyląduje, to dużo zdziała, wszystko wygra i świat będzie mu wdzięczny.

Polska z Kaczyńskim rządzącym z tylnego rzędu staje się krajem niesterownym. Staje się jak samolot, w którym przestała się liczyć sztuka pilotażu, a liczą się tylko przeżycia jednego człowieka. Nie zależymy już od konstytucji, od wyroków niezawisłych trybunałów, od opinii ekspertów, od naszych sojuszników. Nawet od kultury zależymy coraz mniej, bo na niej też Kaczyński kładzie swój cień. Zależymy tylko od tego, co dzieje się w głowie jednego człowieka. Jesteśmy na smyczy jego emocji, uczuć i historii życiowych. Nasze życie nagle straciło na wartości. Siedzimy w samolocie, który naprawdę może się roztrzaskać. A spadochronów prawdopodobnie nie ma.

Jarosław Dudycz

 

12 komentarzy

  1. StanStupkiewicz sr 11.02.2016
    • A. Goryński 11.02.2016
  2. Magog 11.02.2016
  3. Stary outsider 11.02.2016
  4. Junona 11.02.2016
  5. Leontyna 11.02.2016
  6. sroka 11.02.2016
  7. Magog 11.02.2016
  8. jmp eip 12.02.2016
  9. pablobodek 12.02.2016
  10. Anna-Maria Malinowska 13.02.2016
  11. SAWA 14.02.2016