Gdy minister Macierewicz powołał swoją podkomisję, która ma forsować tezę o zamachu w Smoleńsku, wiele mediów przypomniało pamiętną podróż prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji. I choć od tamtego lotu minęło już osiem lat, to – za sprawą tych weekendowych komentarzy – temat ożył i znowu szokuje.
Przyznam, że jestem nim mocno przetrącony, nie mogę się otrząsnąć. Niby o sprawie wiedziałem od dawna, ale teraz – w kontekście tej ogromnej pychy, którą PiS prezentuje w swoim dziele demolowania instytucji państwa prawa – postępowanie Lecha Kaczyńskiego z 2008 roku zyskuje szczególnie demoniczny wyraz. Nie potrafię o tym wszystkim mówić bez emocji. Wiąże mi się to wszystko – to, co wtedy, z tym, co teraz – w jednolitą opowieść. I przeraża.
Jaki portret psychologiczny Lecha Kaczyńskiego wyłania się z raportów o gruzińskich wydarzeniach? Portret mrożący krew w żyłach. Bulwersujący i bolesny. Oto prezydent Rzeczypospolitej Polskiej daje sobie prawo do prowadzenia samolotu. Do podejmowania decyzji, kiedy i gdzie lądować. Do narzucania swojej woli wyszkolonym ekspertom. Na podstawie czego sobie to prawo przyznaje? Nie ma przecież żadnych kwalifikacji w pilotażu, nie wie niczego o nawigacji, nie zna procedur lotniskowych. Nie ma ani grama kompetencji, by ingerować w pracę załogi. Żadne standardy, żadne prawo i żadne procedury nie stoją po jego stronie.
To jednak nie ma dla prezydenta żadnego znaczenia. Liczą się tylko dwie sprawy. Po pierwsze – to, że ma w głowie jakiś swój cel polityczny, który – w jego mniemaniu – jest tak uniwersalny i tak głęboki, że nie wolno z niego zrezygnować w żadnej sytuacji. Po drugie – znaczenie ma iście obsesyjne przeświadczenie, że pełnienie urzędu prezydenta uprawnia go do decyzji ostatecznych i rozstrzygających w każdej sprawie, a odmowa wykonania prezydenckiego polecenia – nawet zasadna – oznacza zamach na majestat prezydenta i na dobro państwa, które prezydent uosabia.
Widzimy więc człowieka, który ma w głowie tylko idee swojego obozu i przeświadczenie o doniosłości własnej roli, a lekceważy ścisły i precyzyjny opis okoliczności i uwarunkowań. Nie liczy się opinia fachowców, którzy mówią, że lądować nie wolno, ma znaczenie tylko cel polityczny, a także osobliwe właściwości psychiczne Lecha Kaczyńskiego, który jest niezwykle przewrażliwiony na swoim punkcie.
Pamiętamy wszyscy, jak bardzo Lech Kaczyński przeżywał swój urząd, jak duży nacisk kładł na godność tego urzędu i jak łatwo dawał się wyprowadzić z równowagi, gdy tylko napotykał kogoś z inną wizją, z innym planem. Każdy argument przeciw jego opiniom brał za akt niesubordynacji, niemal za zdradę, obrażał się, wciągał różnych ludzi na swoją „krótką listę”. Był pamiętliwy, bardzo mocno przekonany o iście dziejowej racji swojej i swojego obozu, miał marzenie zostać uznanym mężem stanu.
W tym swoim pragnieniu regularnie rozmijał się z rzeczywistością. Wielkości nie dało się wszak zadekretować. Co chwila rzeczywistość rzucała tej wielkości kłody pod nogi. Pojawiały się więc osoby, które argumentowały przeciw tej wielkości, które poddawały w wątpliwość zasługi Lecha Kaczyńskiego, które eksponowały różne jego wady. Nie lubiły Kaczyńskiego media, nie lubili zagraniczni komentatorzy.
Wielkość nie nadchodziła. Naród nie klękał z uwielbieniem. Sondaże leciały na łeb, na szyję. Mocno to prezydenta złościło, rodziło różne oskarżenia o układy, o spiski, o medialną zmowę. Jednocześnie im mniej się rzeczywistość poddawała prezydenckiej megalomanii, tym mocniej prezydent wdrażał różne swoje pomysły na zbudowanie własnej pozycji, także w wymiarze międzynarodowym.
Myślę, że to dlatego chciał lądować w Gruzji za wszelką cenę, mimo niesprzyjających warunków. Nie mógł się w Gruzji nie pojawić, musiał tam być – jak to komentowano na pokładzie samolotu – „przed Sarkozym”. To był cały wielki plan na zbudowanie prestiżu prezydenta i na zmontowanie sojuszu antyrosyjskiego, którego Kaczyński byłby naturalnym liderem. Taki sojusz – w jego mniemaniu – byłby wielkim osiągnięciem, czymś, z czym świat musiałby się liczyć. Taki sojusz Polski, Ukrainy, państw grupy wyszehradzkiej i państw nadbałtyckich byłby – w opinii Kaczyńskiego – wyjątkowo mocnym graczem na światowej arenie, a przede wszystkim dzieckiem Kaczyńskiego, jego pomnikiem.
Pomijam nierealistyczność tego pomysłu, jego typowo prawicową ułańskość.
Prezydent Kaczyński – jak zwykle zresztą – średnio udanie odczytał światową koniunkturę i wychynął z czymś, co nie miało żadnego znaczenia, co w ogóle nie trafiało w układ sił i w istniejące doktryny. Było na przekór wyobrażeniom naszych sojuszników, zupełnie na opak wszystkiemu, co Zachodni świat planował. Nie to jest jednak kluczowe, bo ten tekst nie dotyczy polityki zagranicznej.
Kluczowa jest osobowość Lecha Kaczyńskiego. Osobowość wyjątkowo nadwrażliwa, głodna pochwał i sukcesów, zarazem usztywniona, niezdolna do korygowania decyzji, do kompromisu. Osobowość mająca dużą łatwość tracenia równowagi i bardzo mocno potrzebująca dowartościowania. Choćby i drogą mitów, choćby i poprzez dziecinne szarże.
Prezydent Kaczyński mówi na pokładzie samolotu lecącego do Gruzji dwa istotne zdania. Pyta retorycznie kapitana: „czy pan wie, kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych?’. A na koniec lotu, już po wyjściu z samolotu, rzuca kapitanowi: „jeszcze się z panem policzę”. Te dwa zdania to najlepsze streszczenie toku myślenia Lecha Kaczyńskiego o sobie samym i o świecie.
Lech Kaczyński był bowiem człowiekiem magicznych zaklęć, niewolnikiem własnego urzędu i atrybutów tego urzędu. Jak każdy prawicowiec przykładał bardzo dużą wagę do symboli, akcesoriów i tradycji. Był typem kolekcjonera pamiątek. Bycie zwierzchnikiem sił zbrojnych było dla niego jakością samą w sobie, jakimś wielkim dobrem, wielkim zaszczytem, wielką legendą. Widział w tym jeden z obszarów swojej mitycznej służby Polsce. To dlatego powołał się na to na pokładzie samolotu.
Myślał, że inni widzą w tym zwierzchnictwie taką samą mityczną jakość, jak on. Tymczasem kapitan żadnym zwierzchnictwem prezydenta nie był zobowiązany. Realny wymiar sytuacji, realna dynamika decyzji z tym zwierzchnictwem nie miały niczego wspólnego. Kapitan ma na swoim statku pełną autonomię decyzji. Jak lekarz na sali operacyjnej. Żadne godności prezydenta nie mają tu znaczenia. Prezydent jednak był człowiekiem zupełnie zaślepionym swoistym mistycyzmem swojej godności. Nie widział, że ów majestat prezydenta i różne jego tytuły i funkcje to często raczej symbol niż jakaś realna kategoria.
Istotne jest też to drugie zdanie-groźba. Lech Kaczyński pogroził kapitanowi, bo to była jedyna znana mu metoda radzenia sobie z oporem rzeczywistości. Lech Kaczyński łatwo brał ludzi za wrogów, wystarczyło tylko mieć inne zdanie, jakoś się z prezydentem poróżnić, a on natychmiast takiego człowieka skreślał i potem robił wszystko, by go traktować wrogo. W zasadzie nie miał innego sposobu ustosunkowywania się do osób, które się z nim nie zgadzały. Zapamiętywał je sobie i później często przy nadarzającej się okazji złośliwie mścił się.
Nie były to zemsty wielkie i bardzo destrukcyjne, ale na pewno wyraźne. Prezydent był człowiekiem pamiętliwym. Różni świadkowie jego życia twierdzą, że często jakby czekał na okazję do odreagowania jakiejś dawnej „zniewagi”.
Nie muszę chyba dodawać, że jego brat jest człowiekiem zbudowanym podobnie, a kluczem do psychiki braci jest choćby ostatnia biografia Jarosława, bogata w relacje świadków. Trafiamy tam na bardzo skrupulatny opis rodzinnych warunków Kaczyńskich. Nie będę tutaj tej książki streszczał, bo mój tekst rozrósłby się wtedy ponad wszelką miarę, powiem tylko, że bracia od dzieciństwa wyrastali w świecie silnie zmityzowanym, który wszelkie role ich, ich rodziny, ich bliskich stawiał w sztucznym, wykrzywiającym proporcje świetle. W trakcie lektury książki raz po raz odczuwałem, że matka braci Kaczyńskich nigdy nie pokazała im właściwej miary rzeczy. Albo dawała im wykładnię bombastyczną, egzaltowaną, nadmiernie optymistyczną, albo demonizującą. Bracia nie zaznali nigdy emocjonalnego i intelektualnego środka.
Czy prezydent Lech Kaczyński także na pokładzie tupolewa lecącego do Smoleńska odsłonił cechy swojego charakteru? Czy tak samo, jak podczas lotu do Gruzji, czyli za wszelką cenę i uparcie, dążył do lądowania, bo na dole czekały na niego – skrojone według jego wizji – wielkie cele, których nie mógł odpuścić? Czy Smoleńsk też był wielką ambicją Kaczyńskiego, wielkim elementem jego planu stawania-się-kimś-ważnym-w-historii-Polski?
Trudno na te pytania odpowiedzieć. Nie ma dość materiałów, by się z tą kwestią zmierzyć według standardów procesowych. Czyli gdyby prezydent Kaczyński przeżył katastrofę, to na pewno nikt nie byłby w stanie udowodnić mu jakiejkolwiek winy. Zostają tylko argumenty psychologiczne, kojarzenie faktów, rozmaite analogie i świadomość, jaki wzór osobowości przejawiał Lech Kaczyński. Skoro przez lata zachowywał się narcystycznie, to może i na pokładzie tupolewa się tak zachował? A może nie musiał niczego robić, wystarczyło, że samolot pilotował kapitan Protasiuk, człowiek, który pamiętał, jak dla kapitana skończył się lot do Gruzji, bo był wtedy drugim pilotem?
Przestrzeń do wyciągania wysoce prawdopodobnych wniosków jest ogromna. Ale to wszystko, uważam, za mało, by zmarłego prezydenta wyraźnie oskarżyć o tragedię 2010 roku. Poza tym sam fakt, że prezydent nie żyje, każe się powstrzymywać przed najostrzejszymi sformułowaniami.
Oczywiście publicystyka może i tak mieć pożytek z tego wszystkiego, co wyżej napisałem, nawet jeśli nie pomoże to sprawie smoleńskiej. Powiedziałbym nawet, że o Smoleńsk chodzi tu najmniej. Odsłania się o wiele potężniejsza kwestia. Oto zyskujemy bardzo przydatne środki dla scharakteryzowania tego, co obserwujemy obecnie, a to jest chyba najważniejsze. Rodzi się makabryczna metafora: oto dzisiejsza Polska jest takim samolotem do Gruzji, który ma lądować tam, gdzie mu Kaczyński (tym razem Jarosław) rozkazuje. My jesteśmy pasażerami i nasz los jest w rękach megalomana. Megaloman nie słucha pilota i nawigatora, ma w nosie wskazania radarów i informacje od kontrolerów lotu. Uparł się lądować. Lądowanie jest mu potrzebne do zaspokojenia własnych potrzeb emocjonalnych. Wierzy, że jak wyląduje, to dużo zdziała, wszystko wygra i świat będzie mu wdzięczny.
Polska z Kaczyńskim rządzącym z tylnego rzędu staje się krajem niesterownym. Staje się jak samolot, w którym przestała się liczyć sztuka pilotażu, a liczą się tylko przeżycia jednego człowieka. Nie zależymy już od konstytucji, od wyroków niezawisłych trybunałów, od opinii ekspertów, od naszych sojuszników. Nawet od kultury zależymy coraz mniej, bo na niej też Kaczyński kładzie swój cień. Zależymy tylko od tego, co dzieje się w głowie jednego człowieka. Jesteśmy na smyczy jego emocji, uczuć i historii życiowych. Nasze życie nagle straciło na wartości. Siedzimy w samolocie, który naprawdę może się roztrzaskać. A spadochronów prawdopodobnie nie ma.
Jarosław Dudycz
Być może „Nie ma dość materiałów, by się z tą kwestią zmierzyć według standardów procesowych”. Ale dla mnie sprawa jest aż nadto oczywista. Dałem temu zresztą jakiś czas temu wyraz w tekście pt. „Zapomnik”, do którego supervisor (oby żył wiecznie) dodał człon „Paszkwil”, zupełnie do charakteru tekstu nie pasujący. Nie będę się rozwodził nad szczegółami, jak ten, że na Okęciu meldunek składał prezydentowi (przepraszam: pleno titulo Prezydentowi Tysiąclecia) gen. Błasik, przed dymisją wskutek katastrofy mirosławieckiej uchroniony przez tegoż prezydenta (przepraszam: PT), a nie kapitan Protasiuk. Dziwi mnie natomiast jeden element raportu komisji Millera, którą poza nim w całości przyjmuję. Ten natomiast, w którym się stwierdza, że nie była na pilotów wywierana presja, bezpośrednia ani pośrednia. Jak inaczej wyjaśnić obecność na pokładzie człowieka (przepraszam: PT), który podczas lotu, planowanego do Tbilisi, w obecności właśnie kpt. Protasiuka odmawiał wylądowania tamże temuż PT, za co ten go nazwał tchórzem i zarzucił niesubordynację, a potem ciągał po prokuraturze?
Moja niemiła pamięć przypomina mi to śniadanie przed telewizorem, i moment, kiedy ostatecznie wyjaśniło się, że to jednak nie był samolot dziennikarzy, tylko ten prezydencki. I mój odruchowy okrzyk: Jonasz! Ciekawe, ilu Polaków miało w tym momencie to samo skojarzenie.
Dobry tekst choć przerażający.
Jak to jest możliwe, że bliźniacy zostali przygarnięci przez doświadczonych polityków konstruujących III RP?
Stare wygi polityczne nie widziały, że to sa rozpuszczone bachory hodowane w domowej cieplarni. A może nie chcieli z jakichś powodów z nimi zadzierać? A może w ramach dawnych układów, tolerowali niewydarzone dzieci kolegów?
Teraz dopiero widać jak społeczeństwo jest bezbronne, brak jakichkolwiek mechanizmów do pozbycia się „charyzmatyków” z polityki.
To nie ja te mechanizmy tworzyłem, im jesteś durniejszy to masz największe szanse na zostanie prezydentem, premierem czy członkiem rządu. Ci sprytniejsi zadowalają się kasą i rządzeniem matołami bez żadnych konsekwencji prawnych.
Teraz to prezesowi można naskoczyć…
Mnie również niemile zaskoczyło w raporcie komisji Millera stwierdzenie, że nie było presji wywieranej na załogę samolotu.
Wielokrotnie w różnych miejscach powtarzałem, iż należy odróżniać presję od rozkazu. Możliwe, że podczas lotu nie było rozkazu polecającego lądowanie. Ale cały lot odbywał się pod presją – co najmniej – pośrednią, a w kilku momentach – z całą pewnością pod presją bezpośrednią.
Mogę się domyślać, z jakiego powodu tak napisano.
Dla komisji Millera ten wątek miał drugorzędne znaczenie, ponieważ dotyczył tylko jednej z okoliczności wypadku. Komisja do badania wypadków lotniczych miała ustalić przebieg i przyczyny wypadku. Zrobiła to.
Przypisaniem odpowiedzialności za katastrofę zajmuje się dochodzenie prokuratury.
(Byłoby dobrze, gdyby o tym wiedziała wypowiadająca się publicznie w tej sprawie szefowa gabinetu politycznego premier Szydło.)
Gdybając dalej, nieodparcie nasuwa się wniosek, że lot nie musiał zakończyć się katastrofą. Gdyby prezydent L. Kaczyński w ciągu około kwadransa odpowiedział pilotom na informację, że nie ma warunków do lądowania. Ale on już będąc prezydentem Warszawy odkrył, że bez zajmowania stanowiska sprawy załatwią się same. Tym razem konsekwencją była śmierć 95 osób.
Nie trudno sobie wyobrazić, że prezesa pisu od tamtej tragedii dręczy nocny koszmar.
Obraz E. Muncha „Krzyk” ma twarz Lecha, a w tle brzmi ostatki krzyk załogi tupolewa odczytany z czarnej skrzynki: Kuuuu…waaaaa!!!
Świetny tekst!
.
Chciałoby się zawołać: ciszej nad tą trumną ! Ale w procesie, jaki niechybnie reżim wytoczy Arabskiemu, Tuskowi i innym, zeznawać będzie zapewne ów pilot lotu do Gruzji; odkryją się nowe fakty i dowody. Wymusi to realne zagrożenie skazaniem na więzienie. Obawiam się, że ta sprawa musi doprowadzić do złamania w przestrzeni publicznej kolejnego kulturowego tabu, że o zmarłych wcale albo dobrze. W końcu, Lech Kaczyński, to tylko jedna spośród 96 ofiar. Jeśli można o kimś powiedzieć, że wywierał presję na lądowanie, to w grę mogą wchodzić tylko 2 osoby: prezydent Kaczyński i generał Błasik. Wszystko jedno czy bezpośrednio, czy pośrednio. Czy wolno więc milczeć, jeśli to któraś z tych osób doprowadziła do śmierci 95 innych ? Chyba jednak wolałabym, aby tajemnice zostały ze zmarłymi, bo żaden sąd nie jest w stanie odkryć prawdy w tej sprawie. Tak czy siak, wyjdziemy z tego z potwornym kacem.
Świetny tekst! Pogratulować! ale ciarki chodzą po plecach…
Przypomnijmy choć kilka konkretów: „spieprzaj dziadu”, „małpa w czerwonym”, „stokrotka”.
Tu spokojnie o byłych prezydentach..
http://dzieje.pl/artykulyhistoryczne/antoni-dudek-prezydenci-iii-rzeczpospolitej
Wystarczy aby przypomnieć.
Na marginesie głównego tematu.
Pamiętam dość dobrze, z jaką radością i pochwałami komentowano bohaterski wyczyn LK w Gruzji. Żeby było śmieszniej (i straszniej) sam naczelny GW nie mógł się powstrzymać od komplementowania prezydenta, który się kulom nie kłaniał i stanął po stronie naszej braterskiej, uciśnionej Gruzji. To, że głupota bywa zaraźliwa wiedziałem już wcześniej, ale że dotknie to również tego niegłupiego, wydawałoby się, człowieka?
PS
Dudek pisze o tym bardzo oględnie.
Dodatkowa ilustracja do portretu psychologicznego Lecha K. skreślonego przez Autora: po katastrofie prasa publikowała szereg zdjęć byłej już Głowy Państwa, a wśród nich: Lech K. w koszulce z krótkimi rękawami siedzi uśmiechnięty i dumny za sterami samolotu (tutki?). Samolot oczywiście nie jest przez niego pilotowany, stoi sobie na ziemi.
A tak przy okazji – czy upubliczniona zostanie w końcu treść rozmowy braci K. tuż przed lądowaniem w Smoleńsku? Nagranie miały nam przekazać duńskie służby natowskie.
Czy było to „Każ im lądować. Od czego masz Błasika?”
Powtórzę za kilkoma komentatorami, świetny tekst i jakże ważny teraz, kiedy ciągle jeszcze powstają nowe pomniki poświęcone temu”bohaterowi narodowemu”. Skwery, ulice, ronda komunikacyjne,obiekty użyteczności publicznej pokryte są nazwami Lecha Kaczyńskiego. Dobrze, że Autor przypomina osobowość byłego prezydenta, jakim był człowiekiem i jak złą opinią cieszył się wśród Polaków.Z przykrością wspominam tę postać. Nie zasłużył na te pomniki ani tym bardziej na pochówek na Wawelu.
A ja myślę, że zupełnie niepotrzebnie podniecamy się sprawą i zapowiadanymi komisjami. Ten szum wokół sprawy jakoś dziwnie przypomina mi szum wokół szafy Lesiaka. Co to nie miało wyjść na jaw, jakie sprawki i afery. A krzyk był jak się okazało po to, by mieć tylko stały nadzór nad sprytnym zamieceniem sprawy pod dywan. Wraz z zakończeniem sprawa ucichła i cisza nad tą trumną. Zbyt wiele do ukrycia miał sam PiS i Kaczyńscy – zaczerniono co się tylko dało i co mogło mieć związek z ludźmi o powiązaniach z Kaczyńskimi.
Tak też pewnie będzie i teraz – sprawę rozgrzebać i pogrzebać tak, by żaden smrodek nie wylazł na wierzch, bo pewnie jest się czego bać.