2015-04-27.
Nie ukrywam, że jestem dość mocno związany emocjonalnie z Nepalem i temat nie jest mi obojętny. Byłem w tym kraju osiem razy, przeważnie jako uczestnik i kierownik himalajskich wypraw (alpinistycznych, nie turystycznych trekkingów). Ostatnio byłem w 2008 roku, z żoną, już tylko turystycznie. Pamiętam Katmandu jako jeszcze małe miasteczko, które całe można było przejść piechotą, a które później, z powodu uciekania ludzi ze wsi przed wojną domową, urosło do ponad miliona mieszkańców.
Katmandu, stupa w Świątyni Małp
Katmandu było jednym z najciekawszych pod względem ilości i jakości zabytków miast świata, podobnie jak pobliskie Patan (dziś dzielnica Katmandu) i Bhakdapur (inaczej Bhadgaon), razem trzy królewskie miasta historycznego Nepalu. Niestety dziś znaczna część tych zabytków leży w gruzach. Z nadchodzących doniesień i zdjęć trudno dokładnie się zorientować w skali zniszczeń, ale z całą pewnością są one ogromne. Potężnie zniszczone zostały najważniejsze obiekty historycznego centrum miasta, Durbar Square. Na zdjęciach widać, że zawaliły się całkowicie co najmniej dwie świątynie na Durbar Square, ucierpiała częściowo świątynia Kumari i stary pałac królewski. Częściowo ucierpiał też nowy pałac, zawaliła się biała wieża z początku XIX wieku położona nieco dalej na południe od centrum. Nie była może tak cennym zabytkiem, jak otoczenie Durbar Square, ale niestety pogrzebała pod gruzami co najmniej 50 osób.
Katmandu, Durbar Square. Wszystkie widoczne obiekty są dziś zniszczone.
Nie wiemy, co z innymi zabytkami, Świątynią Małp, Pasupatinth, starówkami Patanu i Bhakdapur. Nie ma dokładnych wieści z innych miast, np. z Pokhary. Kto nie był w Nepalu, nie czuje skali strat dla kultury i historii. To były cuda architektury, niektóre bardzo stare. Najstarszy obiekt w Pasupatinath ma prawdopodobnie ok. 3,5 tysiąca lat.
Podkreślam wyraźnie, to nie są jakieś tam zabytki, to jedne z najbardziej wartościowych zabytków świata, których w dolinie Katmandu jest mnóstwo, jak mało gdzie.
Bhakdapur, jedna ze świątyń
Ogromne zniszczenia dotyczą też zwykłych, nie zabytkowych części miasta, np. Thamelu, gdzie rutynowo zatrzymywali się uczestnicy polskich i nie tylko polskich wypraw. Przerażająca jest liczba ofiar, i myślę, że ostatecznie będzie ona dużo większa. Nie docierają jeszcze wieści z odległych górskich wiosek, w których nie ma ani drogi, ani telefonu, do których całe zaopatrzenie dociera na plecach kulisów lub grzbietach jaków. A przecież tam może być najgorzej, bo tam nawet nie ma kto ratować.
Patan, Durbar Square (czyli Główny Rynek)
Ogromna liczba ofiar wynika z paru przyczyn. Domy w miastach najczęściej budowane są z cegły, często bez żadnych elementów betonowych, które by to wszystko wiązały. Ściany ceglane są cienkie, bo kraj jest biedny i oszczędza się na materiałach. Takie domy są zupełnie nieodporne na wstrząsy. Jeszcze gorzej jest na wsiach. Tam ściany domów są po prostu układane z płaskich kamieni, jeden na drugim, bez żadnej zaprawy, jak z klocków. Taki dom, nawet przy słabym wstrząsie po prostu się rozsypuje, zamienia się w kupę piargu. W dodatku cały kraj, poza równiną Teraju, to wielkie góry, Sivalik i Himalaje. Tak potężne trzęsienie ziemi powoduje zawsze osuwiska zboczy, lawiny nie tylko śnieżne, ale także skał i seraków (ogromnych bloków lodu o wymiarach od kilku do kilkudziesięciu metrów, czasem nawet ponad stu metrów), powoduje powstawanie nowych szczelin na lodowcach i spiętrzanie wód w górskich rzekach. Nie ma chyba nic groźniejszego niż trzęsienie ziemi w górach.
Katmandu, Pasupatinath (świątynia Shivy)
Ogromne problemy mogą być z dotarciem do ofiar. Zazwyczaj w takich wydarzeniach zawalają się prawie wszystkie mosty, a bez nich przekroczenie górskich rzek to potężny problem. W wielu wsiach nie ma telefonów, nawet komórkowych, bo nepalskich chłopów na to nie stać. Zresztą, często nie ma i prądu, a nawet jak był, to linie zostały zerwane. Oczywiście zawsze dotrze helikopter, ale to jest kraj, w którym helikoptera trzeba by używać niemal wszędzie, a skąd ich tyle wziąć? Aby dopełnić obrazu, dodam, że poza głównymi miastami służba zdrowia praktycznie nie istnieje, nie ma pogotowia, lekarzy, niczego.
A teraz wniosek pierwszy. Potrzebna jest natychmiast poważna pomoc międzynarodowa, bo Nepal sam nie da sobie rady. Tak potężne trzęsienie ziemi byłoby strasznym szokiem nawet dla Szwajcarii, a Nepal to jeden z najbiedniejszych krajów świata. W dalszej perspektywie warto by pomyśleć o jakiejś stałej międzynarodowej strukturze, np. pod egidą ONZ, do ratowania ludzi w przypadku takich kataklizmów. Obecnie wszelkie akcje ratunkowe to kompletna improwizacja i kończą się gdy tylko mija zainteresowanie mediów, a ludzie w biednych krajach zostają po prostu porzuceni swoim nieszczęściem i nikogo to nie obchodzi.
I sprawa kolejna. Trzeba będzie pomóc Nepalowi odbudować nie tylko zabytki, ale i mosty, drogi, domy, telefony…
Nepal, most wiszący. Szansa, by takie mosty przetrwały jest znikoma.
Kolejnym problemem dla nas, westmanów – ludzi gór, jest sytuacja wokół Everestu, a zapewne nie tylko tam, tylko o tym, jeszcze nie wiemy. Z tego co wiadomo w informacyjnym chaosie, na bazę wypraw pod Everestem, na wysokości 5300 m, zeszła spora lawina ze ściany szczytu Pumori (7145 m), zasypując część obozowiska zajmowanego przez setki turystów i przewodników. Zginęło, wedle rożnych źródeł od 15 do 25 osób, ok. 80 odniosło rany. Ale nie to chyba jest najgorsze. Pierwszym etapem drogi na Everest jest Icefall (lodospad Khumbu). Jest to obszar o długości ok. 2 kilometrów i różnicy wysokości 700 metrów będący właściwie rumowiskiem seraków, bloków lodu wielkości wieżowca. Dla pierwszych wypraw na Everest wielkim problemem było wytyczenie drogi przez Icefall, którą zabezpiecza się linami poręczowymi i aluminiowymi drabinami. Co roku, a czasem częściej, wytycza się ją do nowa, bo tam wszystko się rusza i ciągle się zmienia. W tej chwili wszystko się tam poprzesuwało, poprzewracało, popękało, a powyżej Icefallu, na wysokości 6000 – 6100 m, podobno znajduje się ponad stu ludzi, którzy nie mają jak zejść, bo innej drogi nie ma. Co gorsza, ci ludzie to w większości nie alpiniści, lecz turyści, których umiejętności wspinania się w lodzie są nader mizerne. Poza tym, podczas kataklizmu nieznana liczba osób znajdowała się w drodze przez Icefall i praktycznie nic o nich nie wiadomo. Z docierających informacji wynika, że kolejne lawiny zeszły z południowej ściany Everestu na Icefall oraz Western Cown (ogromną kotlinę ponad Icefallem, otoczoną ścianami Everestu, Lhotse i Nuptse – taki kocioł do którego wszystko z trzech stron spada) niszcząc obozy II i III. Ludzie, którzy tam przebywają wcale nie są bezpieczni, choć pozornie są na płaskim.
Himalaje. Tacy maleńcy w skali tych gór są ludzie. Od lewej Everest, Nuptse, Lhotse (z odległości ok. 20 kilometrów) i Cholatse (znacznie bliżej).
I tu czas na poważniejszą refleksję, nad tym, co dzieje się z ruchem turystycznym w Himalajach, nie tylko wokół Everestu (przypomnijmy niedawną rzeźnię na całkowicie turystycznym szlaku wokół Annapurny, szlaku tak łatwym, że większość jego można przejechać samochodem terenowym). Na Everest pchają się dziś tysiące ludzi, których Szerpowie i inni przewodnicy oczywiście na szczyt za pieniądze wciągną. Tym ludziom wydaje się, że wystarczy trochę pobiegać, trochę popakować na siłowni, kupić sobie sprzęt, i zapłacić Szerpom, by wejść na Everest. Ogromna większość tych ludzi, nie była wcześniej na wyprawach na inne duże góry, nie mówiąc o niższych ośmiotysięcznikach. Trochę się poszlajali po Alpach czy innych górach, i hop na Everest. A ten cały przemysł turystyczny z tego żyje. I to się udaje, dokąd wszystko dobrze idzie. To tak, jakby z biegania po parku zrobić hop na maraton. Tylko w maratonie, gdy nie da się rady, można zejść z trasy, iść do autobusu i wrócić do domu. W górach tak się nie da. Nawet gdy chcę się wycofać, to mam ciągle przed sobą wiele godzin, a nawet dni, ciężkiego wysiłku. W górach nawet pomoc ratowników może nadejść za wiele godzin lub dni. Można mieć problem z dożyciem do pomocy. I dlatego to nie jest takie „hop”. Powtarzam wyraźnie, większości tych ludzi to nie są alpiniści, to są turyści, którzy w skutek megalomanii tytułują się „himalaistami”.
Przypomnijmy sobie zeszłoroczne wydarzenia pod Annapurną. Turyści umierali w miejscu i okolicznościach, w których nawet przeciętny alpinista nie widziałby jeszcze żadnego zagrożenia dla swojego życia. Ot popsuła się pogoda, spadło trochę śniegu, zrobiło się zimno. Powiedział bym: no to co? Ale ci ludzie byli nie przygotowani kondycyjnie, nie mieli umiejętności postępowania w takiej sytuacji, byli źle ubrani i ogólnie przerażeni. I to wystarczyło. Ci ludzie zginęli, bo tak zwani przewodnicy (przeważnie nepalscy chłopi bez żadnych kwalifikacji) bardzo chcieli zarobić, a oni bardzo chcieli zostać „himalaistami” nie mając pojęcia o górach. Podobne zderzenie interesów istnieje wokół Everestu. Oczywiście są rzetelni przewodnicy, jak Rysiek Pawłowski, czy Krzyś Wielicki, ale takich jest niewielu. Większość to Szerpowie, górale którzy chcą zarobić, dużo zarobić. I potrafią nawet pobić się z alpinistą, który uważa, że nie jest mu potrzebny przewodnik umiejący mniej od niego i nie ma zamiaru płacić.
Nepal. Mostek nad górską rzeką w rejonie Solo Khumbu (tam gdzie Everest).
Coś z tym owczym pędem w Himalaje, a zwłaszcza na Everest, trzeba zrobić, bo skończy się to tragedią znacznie większą niż obecnie. Wyobraźmy sobie, że kilkuset ludzi znajduje się powyżej 7 tysięcy, załamuje się pogoda, wiatr zmienia się w huragan, temperatura spada na przykład do – 50 stopni (rzecz całkiem w Himalajach możliwa). Nawet dobry alpinista miałby poważne kłopoty. A turysta?
Nie jestem zwolennikiem koncesjonowania dostępu do gór, ale powinno się wpłynąć na władze Nepalu by były przestrzegane choćby podstawowe normy bezpieczeństwa. W znacznie mniejszych górach uważa się za niebezpieczne, gdy dwa zespoły wybierają się na tą samą drogę wspinaczkową, bo jest oczywiste, że będą sobie przeszkadzać. A co się dzieje na Evereście? Tłumy ludzi na tych samych drogach, setki ludzi jednocześnie biwakują w zasięgu lawin z Pumori, Lingreneten, Nuptse… I tylko kasiora równo płynie.
Nikt nie sprawdza kwalifikacji tych ludzi. Mogą zakładać raki tył na przód, baza pod Everestem (5300 m) może być najwyższym punktem, jaki dotąd osiągnęli życiu. Liczy się właściwie jedno – zasobność portfela.
Obawiam się jednak, że możemy sobie pogadać. Za kilka dni telewizja zajmie się czym innym i wszystko wróci do normy. Tylko czy to jest norma?
I na koniec jeszcze uwaga ogólniejsza, trochę na inny temat. Za mojego życia, czyli od zakończenia drugiej światowej wojny, zostały na świecie zniszczone ogromne ilości zabytków, nieraz bezcennych dzieł z głębokiej starożytności. Większość wcale nie przez kataklizmy, ale przez ludzi, przez ideologicznych lub religijnych oszołomów. W czasie „rewolucji kulturalnej” w Chinach zniszczono gigantyczne ilości zabytków i dzieł sztuki Chin i Tybetu. Czerwoni Khmerzy w Kambodży próbowali zburzyć Angor, zabytkowe miasto, które przetrwało w dżungli nie ruszone przez 700 lat. Nie udało się, bo im zabrakło dynamitu. Talibowie w Afganistanie wysadzili posągi Buddy w Bhamianie. Obecnie islamscy wariaci niszczą zabytki Asyrii, Babilonu i Sumeru. Zawsze gdy dowiaduję się o czymś takim, pierwszą myślą jest: czy zdążyłem to sfotografować. Najczęściej nie. Uważam, że organizacje międzynarodowe, takie jak UNESCO, powinny tworzyć jakąś światową bazę danych zawierająca dokładną dokumentację takich obiektów. Może chociaż dało by się to odbudować. Nie ważne, czy po trzęsieniu ziemi, czy po wariatach.
Tekst pozwoliłem sobie zilustrować paroma zdjęciami zabytków Kathmanu, Patanu i Bhakdapur. Części z nich już nie ma.
Krzysztof Łoziński
Zdjęcia autora.










 
                     
											 
											 
											 
											
Boleję nad tym nieszczęknięciem podobnie, obawiam się że tych zabytków nikt nie odbuduje, to nie ten czas.
Ludzi zwyczajnie żal i im należy się pomoc.
Zabytki poczekają, długo.
Tybet jest tuż obok Nepalu. Czy trzęsienie zatrzymało się na granicy, chińska blokada informacyjna czy jeszcze coś innego?
istotny problem poruszony, ta potworna komercja w gorach, ten tlok turystow, cos takiego jak na Giewont w klapkach, bo to jest ta sama mentalnosc turysty bylm tam! i gorala leca dutki!
ale chcialam przypomniec, ze to wlasnie alpinisci, przewodnicy gorcy wylansowali najpierw komercyjne wyprawy dla alpinistow a potem dla kazdego, kto mogl zaplaci, i to slono!
Nepalczycy tylko podpatrzyli „zachodnich”…
chociaz musze przyznac, ze poznlam sporo swietnych Szerpow, Nepalczykow.
i bedac pierwszy raz na wyprawie Adama, mego wujka, na Dhaulagiri… zywej duszy nie bylo w gorach, a teraz, trudno przejsc sciezka do bazy.
pozdrawia
M.B.