2013-04-01. w drugi dzień wielkiejnocy oglądałem coś zupełnie niezwykłego i natychmiast pomyślałem jak pięknie zostałoby to utrwalone przez sprawny aparat w rękach zdolnego fotografa. nie zdążyłem się przekonać, czy mam jakieś uzdolnienia w dziedzinie fotografii. jedyny aparat jaki miałem sprawiłem sobie przed wyprawą na wakacje w południowo-wschodniej azji i ukradli mi go na północnej sumatrze, w czasie pobytu na wyspie samosir, na jeziorze toba – jednym z największych w świecie jezior wulkanicznych. wyspa zamieszkała jest przez plemię bataków. w przeciwnieństwie do pozostałej ludności sumatry i innych wysp indonezyjskich są oni katolikami. jeszcze trzysta lat temu batakowie byli ludożercami. zostali oni ochrzczeni przez portugalskich misjonarzy i od tego czasu nie odżywiają się już mięsem europejskich rozbitków, a wręcz przeciwnie – jako dobrzy knajpiarze i hotelarze karmią turystów(bardzo smacznie) i urządzają dla turystów widowska baletowe . canibal shows, żeby po tej dawce emocji przybysze z europy lepiej trawili specjały miejscowej kuchni.– not holland, odpowiadałem, poland.
– poland? gdzie to jest?
– w europie.
– gdzie w europie?
-między russia a germany
– aha. a duży to kraj?
ta wyprawa do indonezji sprzed kilku lat nauczyła mnie skromności i taka lekcja dobrze by zrobiła każdemu, kto ciągle uważa że kraj nasz jest pępkiem świata – do tego stopnia, że megalomańskie i szowisnistyczne hasło „polska jest najważniejsza” stało się nazwą politycznego ugrupowania.
moją wielkanocną niezwykłością był dragør – idylliczne miasteczko pod kopenhagą – niegdysiejszą osadą rybacką, założoną przez holenderskich kolonistów, sprowadzonych tutaj przez christiana 4. (panującego w latach 1618-1648). miasteczko – obecnie oddalona dzielnica kopenhagi – zachowało zaułki ze starymi domami, często krytymi strzechą, studnie uliczne, ułożone w krąg kamienie na placyku, na których zasiadała rada miejska, port rybacki, zajazdy, wyglądające tak, jak w dawnych czasach…
zawiozłem tam mego polskiego gościa, ale zamiast pójść utartym szlakiem zawędrowaliśmy nieco dalej, w okolice zabytkowego fortu za dzielnicą portową. na uboczu od zabudowań, na pustynnym terenie, do którego momentami brnie się przez rozmokłą łąkę, zobaczyliśmy spory obszar zabudowany klatkami. byly otwarte jak domy w miasteczku. obok nich setki gęsi monstrualnej wielkości przechadzało SIȩ leniwie po alejkach,wychodziło z klatek, lub wchodziło do nich. wędrowały w małych stadkach czasami leniwie i dostojnie, niekiedy wyciągały szyje i syczały w naszym kierunku. w tym tłumie gęsi trafiały SIȩ niekiedy kaczki, kury i koguty – wyraźnie lekceważone przez większość populacji mniejszości etniczne. miejsce nazywa się „gåsesydikatet” (gęsi syndykat) sama już tylko nazwa wskazuje więc kto rządzi tym obszarem, kto jest jego prawowitym mieszkańcem, a kto intruzem. tak sobie wyobraziłem, że ptaki, które na nas syczały musiały posądzać nas o przynależność do jakiejś wywrotowej antygęsiej sekty, która pod pozorem zaiteresowania warunkami bytowania ptactwa snuła plany obcięcia gęsiom skrzydeł, by w ten sposób całkowicie podporządkować je człowiekowi.
jak przypuszczam, największe wpływy w tym syndykacie mają członkowie „frontu wyzwolenia gęsi” i tutejsi obserwatorzy polityczni obawiają się, że to one opanują kluczowe stanowiska w syndykacie po najbliższych wyborach do zgromadzenia ustawodawczego tej gęsiej republiki.
póki co tolerują obecność ludzi, bo na ich ojczystym obszarze zapanowały niezrozumiałe dla przeciętnej gęsi zasady demokracji, ale najchętniej zadziobałyby nas na śmierć już teraz.
nathan gurfinkiel

