Artur Nowak: Matko, daj nam chleb, nie obietnice6 min czytania


18.10.2025

Reportaż z Boliwii – kraju, w którym wiara gaśnie w kolejkach po benzynę

Podobno w Boliwii duchy gór spotykają się z wiarą prostych ludzi. Ale dziś ten mit pęka jak tynk na starych murach kolonialnych kościołów, wzniesionych przez chrześcijańskich okupantów. Może jeszcze w Copacabanie, nad jeziorem Titicaca, w sanktuarium Czarnej Madonny, płoną świece – ale w innych miejscach już tylko dogasają. Kobiety w tradycyjnych pollerach wciąż klękają u jej stóp, lecz w ich oczach więcej jest niepokoju niż nadziei.

„Bóg nas zostawił z politykami” – słyszę w La Paz, w cieniu katedry, której marmurowe kolumny pamiętają lepsze czasy.

Kościół w Boliwii traci wiernych szybciej niż kiedykolwiek. Dawniej był schronieniem, miejscem, gdzie można było zapłakać, pomodlić się, odpocząć od codziennej nędzy. Dziś coraz częściej zamienia się w pustą skorupę – echo mszy odbija się od ścian, w ławkach siedzi garstka starszych kobiet. Młodzi nie przychodzą. Mówią, że nie widzą w Kościele Boga, tylko politykę. Boliwijscy księża próbują ratować autorytet, głosząc kazania o „moralnym odrodzeniu”, ale trudno mówić o odrodzeniu, gdy brakuje chleba i benzyny.

W Copacabanie, przed figurą Czarnej Madonny, wciąż klękają kobiety i górnicy, prosząc o cud. Ale ich modlitwy mieszają się z goryczą. „Maryja już się nie uśmiecha” – mówi starsza Indianka, sprzedająca świece przed sanktuarium. „Patrzy na nas jak matka, która wie, że jej dzieci nie mają dokąd pójść.”

Za to przed stacjami benzynowymi ciągną się kolejki – nowe miejsca pielgrzymek. Kierowcy śpią w samochodach, matki z dziećmi stoją w słońcu po kilka godzin. W kraju, który siedzi na ogromnych złożach surowców, paliwa brakuje, bo to, co jeszcze można sprzedać, wysyła się za granicę – głównie do Stanów Zjednoczonych.

Tymczasem dolar w ciągu tygodnia podskoczył o dwadzieścia procent. Na ulicach wymienia się go po cichu, z ręki do ręki, jak zakazany towar. Ludzie bardziej wierzą w kurs waluty niż w obietnice rządu. Na murach obok wizerunków Madonny ktoś napisał:

“Madre, danos pan, no promesas” – Matko, daj nam chleb, nie obietnice.

Turyści, których jest tu coraz mniej, nie czują tego napięcia. Z zadartymi do góry głowami szukają w koronach drzew leniwców, robią zdjęcia kolorowym tukano­m i nie widzą pęknięć na murach świątyń ani kolejek do bankomatów. Jeśli czują coś, to może zapach liści koki, które puchną pod nabrzmiałymi policzkami mężczyzn wzmacniających się ich sokami. Wdychają aromat egzotyki, nie czując goryczy codzienności.

Boliwia stoi dziś na krawędzi głębokiej przemiany – politycznej, gospodarczej i duchowej. Kraj, który przez dwie dekady był bastionem lewicy pod sztandarem Movimiento al Socialismo, zderza się z pustymi rezerwami walutowymi, galopującą inflacją i utratą wiary w dawnych liderów. Prezydent Luis Arce, niegdyś symbol stabilności po erze Moralesa, zrezygnował z ubiegania się o reelekcję, zostawiając scenę polityczną w stanie bezkrólewia. Morales sam nie może kandydować, a jego dawni towarzysze toczą bratobójczą walkę o schedę po charyzmatycznym, lecz kontrowersyjnym przywódcy.

Wybory 2025 roku są dla Boliwii nie tyle politycznym wydarzeniem, ile narodowym rachunkiem sumienia. W drugiej turze – zaplanowanej na 19 października – spotkają się dwie wizje przyszłości. Rodrigo Paz, centrowy reformator, obiecuje uzdrowienie gospodarki bez porzucania programów społecznych. Jorge “Tuto” Quiroga, były prezydent, mówi o „bolesnej kuracji”: cięciach, prywatyzacji i powrocie do wolnego rynku.

Ale gniew ludzi nie ma już barw politycznych. Średnia pensja w Boliwii to zaledwie około 2 600 bolivianos, czyli mniej niż 380 dolarów miesięcznie – mniej, niż kosztuje miesięczne utrzymanie czteroosobowej rodziny w La Paz. W górskich wioskach zarabia się połowę tego, często za pracę w kopalniach, gdzie tlen miesza się z pyłem, a nadzieja z rutyną.

Edukacja, choć formalnie bezpłatna i obowiązkowa, to przywilej dla wytrwałych. W wielu szkołach brakuje kredy, książek, a nawet nauczycieli. Internet dociera tylko do wybranych. W miastach lepiej – są biblioteki, uniwersytety, laboratoria, ale i tam poziom nauczania często przegrywa z biedą. W La Paz czy Sucre młodzi kończą studia z dyplomem w ręku i bez żadnej perspektywy. Najzdolniejsi wyjeżdżają – do Chile, Argentyny, Hiszpanii. „Tu nie brakuje talentu, tylko przyszłości” – mówi studentka ekonomii z Uniwersytetu San Andrés.

Na ulicach Cochabamby i Santa Cruz coraz częściej słychać rozmowy o wyjeździe. Nie o marzeniach – o ucieczce. Ludzie mają dość pustych półek, godzinnych kolejek po benzynę, braku leków i księży, którzy mówią o zbawieniu, ale nie potrafią pomóc głodnym.

A jednak, mimo wszystkiego, w tej codziennej walce o przetrwanie, tli się coś niezwykłego – cicha, nieśmiertelna duma. Może Czarna Madonna wciąż czuwa nad tym krajem – tylko w milczeniu. Bo w Boliwii nawet wiara musi nauczyć się cierpliwości.

Artur Nowak

 

One Response

  1. slawek 19.10.2025 Odpowiedz

Odpowiedz

wp-puzzle.com logo