2015-02-06.

Stolica Botswany, Gabarone.
Książka ukazała się w PWN w maju 1992 roku i w rok później usłyszałem największy komplement w moim życiu. Syn przyjaciół zaczynał studiować ekonomię na SGGW i na pierwszym wykładzie z historii ekonomii, wykładowca powiedział: „Jeśli ktokolwiek sądzi, że historia gospodarki jest nudna, radzę na początek przeczytać „Wielkiego pokera”. Syn znajomych roześmiał się, on już to czytał.
A dlaczego książka nosi tytuł „Wielki poker”? Bo w konkurencji między narodami toczy się nieustanna gra, międzynarodowy handel jest wielkim kasynem, hazardową grą, której reguły są fascynujące, a ci którzy ich nie rozumieją nie mają wielkich szans. Żeby brać udział w tej grze na partnerskiej zasadzie trzeba czasem cudu.
Za mojego życia byłem świadkiem kilku cudów. Cud to zdarzenie, które nie ma prawa się zdarzyć, a jednak się zdarza. W najnowszych czasach świat patrzy ze zdumieniem na chiński cud gospodarczy. Ten cud zaczął się od zdania „Nieważne czy kot jest czarny czy biały, byle dobrze łapał myszy”. Deng Xiaoping był, podobnie jak później Michaił Gorbaczow, dość przypadkowym przywódcą, który wyłonił się z walki o schedę po zmarłym tyranie. Ostrożnie manewrując, skonsolidował władzę w swoich rękach i rozpoczął reformy. Reformowało wielu, dlaczego jego reformy okazały się pasmem nieustających sukcesów, które w ciągu 30 lat zmieniły biedny kraj trzeciego świata, znajdujący się u progu klęski głodowej, w drugą gospodarkę świata, podczas gdy wielu innych reformatorów albo kończyło na jakimś donowocześnianiu, albo nie rozpoczynali nawet reform, gdyż całą energię pochłaniała walka o utrzymanie władzy?
Co to jest cud gospodarczy? Dlaczego jednym się ta sztuka udaje, a innym nie? Ponad pół wieku temu, jeszcze jako student socjologii, czytając rozważania Maxa Webera na temat protestantyzmu jako etyce kapitalizmu, zastanawiałem się nad pytaniem, na ile w moim kraju katolicyzm był kulą u nogi, blokującą rozwój gospodarczy? Co takiego było w protestantyzmie, co pozwoliło na skok w rozwoju gospodarczym? Moim przewodnikiem był tu początkowo zmarły w 1937 roku, znakomity polski socjolog, Stefan Czarnowski, co powodowało, że coraz mniej interesowała mnie socjologia, a coraz bardziej historia gospodarki. On kierował moją uwagę na kwestię pańszczyzny, sankcjonowanego i podtrzymywanego przez Kościół zniewolenia, na opór Kościoła wobec oświaty ludu, na problem marnowania tego skarbu, który w każdym społeczeństwie jest największy i najważniejszy – ludzkiego potencjału intelektualnego, ludzkiej pomysłowości i wynalazczości.
Fascynacja cudami budzi milion pytań. Dlaczego rewolucja przemysłowa zaczęła się w Anglii, a nie na przykład we Francji czy w Hiszpanii? Dlaczego na obszarze chrześcijaństwa prawosławie jest jeszcze bardziej zacofane niż katolicyzm? Dlaczego islam przegrał z kretesem, a Japonia okazała się pierwszym krajem spoza zachodniej kultury, który przełamał błędne koło i zaczął skutecznie konkurować z gospodarkami zachodnimi? Gdzie i kiedy miał miejsce pierwszy cud gospodarczy? Od czego zaczyna się rozkwit kultury greckiej? Od reform Solona, o których wiemy tak mało, iż pozostaje tylko mgliste przekonanie o cudzie, i o tym że musiał być, że jakąś rolę odegrało tu oddłużenie rolników i rozkwit handlu, który zapewne był wspomagany tymi reformami.
W mojej młodości patrzyliśmy ze zdumieniem na tzw. azjatyckie tygrysy. Zachodnie relacje ekonomistów koncentrowały się na decyzjach gospodarczych. Wchodziłem w historię gospodarki z pasją socjologa, szukającego odpowiedzi na pytanie, jak uwalniała się energia społeczna, jak niemożność zmienia się w organizm społeczny, w którym ludzie raczej bogacą się razem, niż jeden kosztem drugiego? Ideału nie ma nigdzie, ale byłem świadkiem cudów, widziałem społeczeństwa, które po stuleciach niemożności osiągały zdolność mnożenia dobrobytu.
Z opowieści o cudach bodaj najbardziej zdumiewająca jest Botswana. Afrykański kraj, którego stolica Gabarone, w 1966 roku, w chwili przyznania niepodległości, była właściwie dużą wioską, kraj wielkości Francji mający wówczas mniej niż pół miliona mieszkańców (dziś prawie dwa miliony), kraj który od dnia niepodległości zmienił się z jednego z najbiedniejszych, w średnio zamożny (dochód na głowę mieszkańca wzrósł z 70 dolarów rocznie do 16.400 dolarów amerykańskich), średni wzrost przez te lata wynosił ponad 9 procent rocznie.
Mieszanka plemion, języków i religii, w momencie startu powszechny analfabetyzm, brak infrastruktury, brak łączącego kulturowego dziedzictwa. Czy o tym sukcesie zadecydował geniusz jednego człowieka, pierwszego prezydenta, ale i członka królewskiego rodu dominującego plemienia Tswana?
Serese Khama, kształcony najpierw w RPA, potem studia prawnicze w Anglii. Skandal, bo małżeństwo z białą urzędniczką banku, co w roku 1947 spowodowało napięcia między rządem RPA a Londynem oraz pomruki gniewu w radzie starszych plemienia Tswana. Ostatecznie Seretse Khama musiał zrzec się tronu i powrócił ze swoją żoną do brytyjskiej kolonii jako osoba prywatna. Bez sukcesu próbował swoich sił jako hodowca bydła, założył partię polityczną uciekając od pokusy socjalizmu i namawiając swoich rodaków na demokrację w stylu angielskim. On zostaje pierwszym premierem rządu, jeszcze podczas częściowej autonomii i on zostaje pierwszym prezydentem. Był autorytetem, nie musiał odwoływać się do przemocy, ale najciekawszego nie wiem, kogo spotykał w Anglii, jakie książki czytał, jak budował swoją strategię?
W latach 1966-1980 Botswana była najszybciej rozwijającym się krajem świata. Eksport wołowiny, miedzi i diamentów. Diamenty były tu najważniejsze i najbardziej niebezpieczne. W historii gospodarki historia petrodolara to historia jadu zatruwającego możliwość rozwoju. Łatwy pieniądz jest trucizną. Złoto i srebro z Ameryki Południowej zrujnowało Hiszpanię. Serestse Khama wiedział, że diamenty są zdradliwe. Pieniądze z diamentów szły na wsparcie rolników, na oświatę i opiekę zdrowotną. Niepowodzenia hodowcy bydła były ważnym doświadczeniem prezydenta.
Dziś Botswana boryka się z dramatem HIV, którym zarażona jest blisko czwarta część społeczeństwa. (Jest również krytykowana przez zatrudnioną przez ONZ, pakistańską socjolog, Faridę Shaheed, za niedobre traktowanie Buszmenów, którym ogranicza się dostęp do rezerwatów przyrody, z których rząd czerpie korzyści, pokazując je turystom. Turystyka jest dziś obok diamentów ważnym źródłem dochodów. Buszmeni w Botswanie nie mają takich problemów jak Pasztuni w Pakistanie, ale skąd Farida Shaheed może o tym wiedzieć, przecież na wakacje pojechała do Botswany, gdzie zauważyła ten poważny problem, a nie na tereny opanowane przez talibów w Pakistanie, gdzie też jest pięknie, ale cudem może być przeżycie takich wakacji.)
Wspominam tu Buszmenów, bo zostali w Botswanie nietknięci cywilizacją ze względu na niekłamany zachwyt świata dla kultury i dziedzictwa społeczeństw pierwotnych. Są chronieni przed cywilizacją w kraju, który w ciągu niespełna półwiecza pokonał drogę, na którą Europa potrzebowała 500 lat.
Inny cud gospodarczy, który miał miejsce za mojego życia to Izrael. Botswana to głównie pustynia Kalahari, brak dostępu do morza, brak wody, klimat suchy, opadów mało, urodzajnej ziemi jak na lekarstwo, głównym problemem było jednak zmienienie wędrownych plemion w gromady inżynierów, lekarzy, informatyków. I ten cud się udał.
Izrael to kraj wielkości małego polskiego województwa, bez zasobów naturalnych, ubogi w wodę, eksportujący dziś masę żywności, co jest tylko mizernym dodatkiem do zysków z eksportu niebywale skomplikowanych wyrobów technicznych, elektroniki, sprzętu medycznego, wiedzy. Jest to dziś jeden z najbardziej (jeśli nie najbardziej) innowacyjny kraj na świecie, o którym napisano książkę pod intrygującym i ze wszech miar zasłużonym tytułem: Start-up-Nation. The Story of Israel’s Econiomic Miracle.
Cud gospodarczy Izraela był zupełnie inny. Opowiadając o tym cudzie na skróty możemy sobie wyobrazić kilka tysięcy szewców, krawców, skrzypków i prawników, którzy zjeżdżają się na pustynię Błędowską i zakładają państwo. Dwie wzmianki sprzed powstania Izraela opowiadają wiele – pierwsza, uwaga arabskiego polityka, informującego tuż po drugiej wojnie światowej angielskiego dziennikarza, że Żydzi są bez żadnych szans. Jak informował, „Palestyna nie ma żadnych surowców naturalnych, nie ma wystarczająco dużo uprawnej ziemi, nie ma wody, żadne społeczeństwo tam się nie utrzyma”. Inne świadectwo, to opowieść pułkownika Pattersona, któremu w 1917 roku powierzono utworzenie „Żydowskiej Brygady”. Ochotnikami okazali sie głównie krawcy, którzy, jak pisze Patterson, w życiu nie trzymali w ręku groźniejszego narzędzia niż igła, w życiu nie pracowali na świeżym powietrzu, a ich fizyczna sprawność była znacznie gorsza niż normalnego rekruta. Patterson był zdumiony jak w ciągu kilku miesięcy ci niedołężni krawcy, uzyskiwali nie tylko pełną sprawność bojową, ale niebywałą wręcz umiejętność tworzenia harmonijnego kolektywu. Ta umiejętność zbiorowego działania może się wydawać podejrzana w świetle opowieści z końca lat 20. ubiegłego wieku o ulicznym zegarze w Tel Awiwie. Otóż był to zegar ustawiony na metalowym paliku, otwarty, do którego można było sięgnąć ręką i przesunąć wskazówki. Opisujący tę historię autor twierdził, że było to najzabawniejsze miejsce w Tel Awiwie. Co chwila można było zobaczyć Żyda patrzącego podejrzliwie na uliczny zegar, wyciągającego z kieszeni swoją cebulę i poprawiającego uliczny zegar według swojego zegarka. Sprawa była ponoć przedmiotem tylu kpin, że w końcu władze miejskie ów zegar uliczny usunęły.
Podczas gdy w innych opowieściach o cudach gospodarczych centralne pytanie obserwatora koncentruje się na tym, jak zdołano zmienić chłopów w rzemieślników, wynalazców, inżynierów, lekarzy i handlowców, tu mamy wszystko postawione na głowie, czyli pytamy jak zdołano krawców, szewców, lekarzy, prawników i artystów zmienić w rolników?
W większości krajów europejskich Żydzi mieli przez wieki zakaz posiadania ziemi, wiele zawodów było dla nich zamkniętych. Żydowskie osadnictwo w Palestynie zaczynało się od kupowania od miejscowych szejków za bajońskie pieniądze kawałków nieurodzajnych piachów i malarycznych moczarów. Sprzedający śmiali się w kułak.
Jak niemający żadnego doświadczenia z rolnictwem Żydzi zmieniali pustynię w kwitnące ogrody? Ich własna, krótka odpowiedź brzmi: nie było innego wyboru. Nieco dłuższa odpowiedź, to opowieść o pośpiesznym wertowaniu książek, chciwym podpatrywaniu każdego, kto mógł czegoś nauczyć, wykorzystywanie nielicznych specjalistów jako wędrownych doradców. Oczywiście przed powstaniem państwowości kluczem do zrozumienia tego fenomenu był kibuc. Analogiczna do fortów amerykańskich osadników jednostka produkcyjno-obronna. W pewnym sensie były to miniaturowe osady-państwa, których zadaniem było dostarczenie żywności, bezpieczeństwa i edukacji. Izrael, podobnie jak Stany Zjednoczone, wyłonił się z osad pionierskich. Różnica polegała przede wszystkim na tym, że amerykańscy osadnicy mieli pod dostatkiem żyznej ziemi, a żydowscy osadnicy w Palestynie walczyli o przetrwanie na pustyni.
Nie można wykluczyć, że brak państwowości był w tym momencie bardziej zaletą niż wadą. Brak centralnych regulacji, brak biurokracji, wymóg samowystarczalności, powodujący, że innowacyjność była na wagę złota. Okres pionierski charakteryzowała zasada: zabezpieczyć wyżywienie, oszczędzać każdą kroplę wody, nie bać się ryzyka, chronić dzieci. Sama opowieść o wodzie starczyłaby na książkę.
Ideologia kibuców pod wieloma względami przypominała komunizm pierwotny, ze wspólną własnością i pełnym egalitaryzmem. Sztywna, hierarchiczna struktura społeczna wiele razy utrudniała wprowadzanie zmian społecznych i przyspieszenie rozwoju. Kiedy porównujemy dziś rozwój gospodarczy Chin i Indii, bez trudu zauważamy jak potwornie ciężką kulą u nogi jest w Indiach system kastowy.
W Palestynie spoiwem żydowskich osadników była idea. W pewnym sensie była to wielonarodowa grupa ludzi mówiących różnymi językami, wychowanych w różnych kulturach i mających w swoim bagażu europejskie narodowe uprzedzenia. Żydzi polscy patrzyli z góry na Żydów rosyjskich, Żydzi niemieccy patrzyli z góry na Żydów polskich i rosyjskich, Żydzi amerykańscy i brytyjscy stanowili zupełnie odrębną kategorię, przybyszów, którzy nie uciekali od zagrożenia, a raczej szukali pionierskiej przygody. Kibuc jako małe państwo zmuszał do przezwyciężenia tych antagonizmów, ponieważ solidarność była warunkiem przeżycia.
Siadając ćwierć wieku temu do pisania „Wielkiego pokera” patrzyłem na klęskę Michaiła Gorbaczowa, najpierw głasnost pożarła pierestrojkę, a potem samego reformatora. Młodzi czytelnicy mogą nie znać haseł, pod którymi Gorbaczow próbował zmienić Rosję tak, jak Deng Xiaoping zmienił Chiny. Deklaracja o wolności słowa i przebudowie nie okazała się równie nośna jak enigmatyczne stwierdzenie, że „nieważne, czy kot jest czarny czy biały, byle dobrze łapał myszy”. Deng był niesłychanie ostrożnym strategiem i zdecydowanym dyktatorem. Gorbaczow doskonale rozumiał, że reformy w Rosji muszą rozpocząć się do rolnictwa i przegrywał kolejne rundy, nie umiejąc usunąć z drogi przeciwników. Dziś, po 23 latach od upadku Gorbaczowa, Rosja jest w tym samym miejscu gdzie była, a być może cywilizacyjna zapaść wręcz się pogłębiła. Chiny nadal pędzą jak szalone, a my czekamy na cud nie chcąc przyjąć do wiadomości, że cud się stał. Dziś polskie społeczeństwo nie jest już tym samym społeczeństwem, którym było u progu transformacji.
Decydując się na powrót do Polski pod koniec lat 90. ubiegłego wieku celowo zdecydowałem się na osiedlenie się w maleńkim miasteczku, daleko od wielkomiejskich salonów i blisko ludzi, którzy przez stulecia trzymani byli w zaklętym kręgu niemożności. Spodziewałem się, że będzie to najlepszy punkt obserwacyjny, że tu będę widział rzeczywiste efekty wielkiej zmiany, że tu będę widział, czy odkryliśmy wreszcie ten jeden jedyny liczący się skarb, jakim jest ludzki potencjał?
Jak zwykle odpowiedź nie jest jednoznaczna. Moim laboratorium było tutejsze gimnazjum i kilka roczników młodzieży urodzonej tuż przed i na początku okresu transformacji. Tak, cud się stał. Nie, jeśli idzie o oświatę, nie jesteśmy ani Singapurem, ani Koreą Południową. Polska dokonała cywilizacyjnego skoku i przy innej oświacie ten skok mógłby być znacznie dłuższy. Nadal mamy kulturowe hamulce, wśród których dziedzictwo katolicyzmu i szlacheckiej mentalności warstwy inteligenckiej należą do najpoważniejszych.
Czy warto czytać książkę napisaną 23 lata temu? Nie do mnie należy odpowiedź, ale (nie śmiejcie się) ja sam czytałem ją z zafascynowaniem, jako studium tego, co było wtedy i, w pewnym sensie, miarę tego co się udało. Próbowałem ją czytać oczyma równolatków transformacji. Znam ich wielu, wielu bywa w naszym domu, a jednak nie umiałem, muszą to zrobić sami.
Andrzej Koraszewski


Jezeli pan nie czytal, to polecam, i moze pana opinia o reformie Wilczka. Czy moglo nam sie wtedy udac?
http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3315
Tak, czytałem, ja czasami czytuję nawet tak obłąkanych antysemitów jak Michalkiewicz, miłośników teorii spiskowych (nawiasem mówiąc znam lepszych, bo śledzę prasę irańską i arabską). Jako obserwator oglądam co się stało, a nie rozważania „co by było gdyby babcia miała kółka”. Tak, Wilczek miał ciekawe pomysły, miały one jedną wadę – nie dało się ich wprowadzić w życie tak, by powstrzymać radykalną zmianę systemu. Nie można wykluczyć, że transformacja byłaby równie lub bardziej udana gdyby zadziałało jakieś gdyby. Józef Kuśmierek nawoływał do opisania stanu Polski i wychodzenia od rzeczywistości, a nie od teorii. Miał rację. Balcerowicz przyznaje, że popełniał błędy, nasz cud jest ułomny (cudy religijne są nieodmiennie łgarstwem, a cudy gospodarcze zawsze gdzieś mają jakieś wady). Mamy sporo powodów do narzekań, ale cud (a porównanie Polski AD 1989 z Polską AD 2015 informuje nas o cudzie) jest dziełem tych, którzy nie mają czasu na powtarzanie w kółko mantry leniwych: „wszystko dd”).
Zapowiada się bardzo ciekawie. Bardzo dziękuję za udostępnienie.
Nie wiem dlaczego, ale pierwsze spojrzenie na tę pozycję przywołało mi na myśl książkę „21 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie” – trochę podobny pomysł na rozmowę z czytelnikiem.
Zalaczam link. Jak pan potrafi to madrze skomentowac, bez teorii spiskowych ale logicznie, bede wdzieczny.
http://biznes.pl/kraj/roman-kluska-to-wciaz-jeden-z-najbogatszych-polakow-choc-zaszyl-sie-w-gorach-i-hoduje/4ze8r
Szanowny Panie, co tu komentować, kompletnie od rzeczy link informujący, że jeden pan jest bogaty, bo zarobił na kilku dobrych pomysłach. Artykuł traktuje o cudach gospodarczych, a W.Bujak o kluskach. Czy zdarzyło się panu kiedykolwiek w życiu najpierw posłuchać o czym rozmawiają, a potem zapytać o to, czego pan nie rozumie? Z wszystkich dotychczasowych pana komentarzy jakie gdziekolwiek widziałem, jest tylko jeden wniosek – pana umysł pracuje jak generator błędów logicznych. Proszę spróbować wyjaśnić jak się Panu Roman Kluska skojarzył z moim artykułem i jak szanowny pan do tego doszedł? Rozumiem, że mamy do czynienia z cudem, ale zdecydowanie nie jest to cud gospodarczy. W sprzyjających warunkach dobre pomysły mogą przynosić fantastyczne zyski i wszyscy na tym zyskujemy. W niesprzyjających warunkach dobre pomysły pozostają pomysłami, wszyscy klepią biedę i jest spokój. W szkole uczono nas o wielkich rosyjskich i radzieckich wynalazcach. Śmiałem się z tego jak inni, ale zacząłem grzebać i okazało się, że to ja byłem głupi. Tak, tam były wspaniałe umysły, ale ich cudowne pomysły kończyły swoje życie w rękopisach, albo na budowie prototypu,który został w stodole. Pan Kluska jest bogaty, bo robił coś, co chcieliśmy kupować. Domyślam się, że pisze Pan te swoje genialne komentarze na komputerze z programem Windowsa (komputer wyprodukowała jakaś firma w rodzaju Optimusa, a program Windows wiadomo, kto się na nim bogaci). Wyznając pańską zasadę, że lepiej być bez chleba,niż codziennie patrzeć jak się piekarz bogaci, powinien pan najpierw zrezygnować z komputera (co oszczędziło by nam kluskowatych komentarzy).
Pytanie bylo, dlaczego nam sie nie udalo. Dlaczego nie udalo sie panu Romanowi Klusce. Padl system, otworzylo sie okno mozliwosci, i natychmiast pojawili sie ludzie, ktorzy to wykorzystali. W Polsce, ktora nie istniala na mapie przemyslu komputerowego, jakis facet w ciagu kilku lat, tworzy firme ktora konkuruje z najlepszymi na swiecie. Potem zmienia sie reguly i wszystko wraca do normy. A ja czytam nty raz. Bush napadl na Irak bo byl glupi. Pan Roman Klusk pasie owce, bo glupia urzednik wsadzil go do wiezenia. Takie to logiczne, ze tez ja tego nie widze.
Teraz pytanie jest doprecyzowane. I to stwarza szanse rozmowy. Okazuje się, że w tej kwestii całkowicie się zgadzamy. Tak, biurokracja morduje inicjatywę. To jeden z powodów nie tyle do narzekania, co do poszukiwania dróg złagodzenia tego bardzo poważnego problemu. Pisałem tu artykuł pt. „Jak kopnąć w rzyć, Panie Premierze”, pisałem go na przykładzie biurokratycznej mitręgi związanej z działaniem sądu w konkretnej kwestii – nadania numeru KSR. Tu rzecz ciekawa, bo kolejne kroki pokazały, że sporo się zmienia i że inne urzędy działają sprawnie, a urzędnicy są pomocni. Balcerowicz niedawno przyznał, że błędem było pozostawienie wymiaru sprawiedliwości odłogiem. To sprawa zasługująca na odrębny artykuł.
Stwierdzając, że cud się stał, nie twierdzę, że przenieśliśmy się z piekła do raju, twierdzę, że Polska radykalnie się zmieniła,jest skok cywilizacyjny. To warto dostrzec, bo to pozwala na zastanawianie się jakie są dzisiejsze problemy i jakie strategie rokują nadzieje na ich złagodzenia. Kolejne rządy będą popełniały kolejne błędy, ale tego nie da się uniknąć. Pytanie, czy nauczyliśmy się korzystać z wolności? I znów odpowiedź nie jest jednoznaczna, jest wiele zmian pozytywnych, nadal kulą u nogi jest powszechne przekonanie, że o niczym nie możemy decydować. To pańszczyźniana mentalność, bo mamy wolność, ale mamy kłopoty z używaniem naszego obywatelskiego wpływu w parlamentarny sposób. Tu ważne jest m.in.precyzyjne stawianie pytań, byśmy nie rozmawiali jak gęś z prosięciem.
Andrzej Koraszewski, no niestety, najczęściej tak rozmawiamy i „dzięki” temu czasem umyka nam istota sprawy. Osobiście akurat jestem jak najdalszy od robienia z pana Kluski świętego męczennika, a dlaczego, to już nawet nie warto wspominać, bo i tak nikt nie pamięta o co tam chodziło. My lubimy mieć obraz czarno biały, musimy wiedzieć kogo bić, a z kogo robić ikonę, nawet jeśli ta ikona taka trochę przybrudzona.
„To pańszczyźniana mentalność, bo mamy wolność, ale mamy kłopoty z używaniem naszego obywatelskiego wpływu w parlamentarny sposób”
Święte słowa. Wystarczy zacząć jakąś akcję obywatelską, by zobaczyć jak (wydawałoby się) rozumni i uczciwi ludzie wycofują się chyłkiem „na wszelki wypadek”, znajdują miliony nieprawdopodobnych wytłumaczeń dla swego w niej nieuczestniczenia itd.
Antropologia wskazuje jak długo trwa zmiana ludzkiego mózgu, to rzadko się udaje w czasie życia jednego pokolenia.
Jeżeli mówimy o „cudach”, to warto jeszcze dorzucić jeden czynnik: szczęście. Bill Gates i Steve Jobs gdyby urodzili się 3 lata wcześniej, albo 3 lata później, sukcesu tak wielkiego by nie osiągnęli. Podobnie jest z całymi państwami. Od czasu do czasu otwiera się takie okienko historii, że można ten cud sprokurować. Problem w tym, że o takim okienku wiadomo dopiero post-factum, po wielu latach. Kto, jak Gates, czy Jobs, wyczuje, że to właściwe okienko, wygra.
O tak, byłem nudny jak flaki z olejem, powtarzając dzieciakom, że są kowalami zdarzeń przypadkowych. Nie decydują o swoim życiu, ale mając oczy otwarte mogą przypadek zmienić w coś ważnego. Mantra, że nie możemy znać przyszłości, ale możemy się do niej przygotować, biegała obok mantry, o sztuce dostrzegania okazji. Dużo śmiechu, bo pod słowo „okazja” te łobuziaki podkładały wszystko możliwe.