Wśród źródeł historycznych, na których opiera się (a przynajmniej powinna) nasza wiedza o przeszłości, szczególna rola przypada wspomnieniom osób prywatnych.
Z jednej strony metodologia traktuje je nieco „lżej”, niż pamiętniki, z drugiej są one bogatsze czasem w szczegóły przypominane sobie po latach, a nie odnotowane na bieżąco i ich perspektywa uzupełniona jest ogólną oceną wydarzeń, o których mowa, a na którą trudno zdobyć się z dnia na dzień.
Wspomnienia prywatnych osób mają jeszcze ten walor, że mniej zajmując się tzw. wielką polityką, o informacje o której zresztą stosunkowo łatwo, ukazują nam często bardziej wyostrzone efekty tejże polityki, ponieważ kiedy mamy do czynienia z przypadkiem osób konkretnych, z imieniem i nazwiskiem, odbiór przeszłych wydarzeń silniej dociera do czytelnika.
Wszystkie te elementy zawarte są wspomnienia, które ostatnio wpadły mi w ręce. Wydane w Olsztynie wspomnienia nauczycieli z okresu II wojny światowej.
Rzecz wydana przez Radę b. nauczycieli Tajnej Organizacji nauczycielskiej pod red. Marii Teodorowicz w 1991 roku w nakładzie 2 tys. egzemplarzy, zasługuje na uwagę samym opracowaniem tematu nauczania w czasie okupacji, a przede wszystkim treścią owych wspomnień.
Zredagowana tak, że część książki stanowią wspomnienia nauczycieli z obszaru objętego okupacją niemiecką, a część z obszaru okupacji radzieckiej do 1941 plus dalsze losy Polaków z tego terenu po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej.
Wszystkie niezwykle ciekawe i bogate w szczegóły, ale jest jednak między nimi różnica.
Te z obszaru okupacji niemieckiej są stosunkowo proste w swej konstrukcji. W zasadzie czytelnik od początku wie jakie panowały tam warunki, widział to i czytał wiele razy, co najwyżej dowie się kilku szczegółów więcej.
Te z terenów zajętych przez Armię Czerwoną i z miejsc przymusowych osiedleń w głębi ZSRR wciąż potrafią zaskakiwać.
Przyczyna jest oczywista – te z terenów zajętych przez Niemców mogły być i były omawiane po wielokroć zaraz po wojnie. Te z ZSRR w PRL funkcjonowały jedynie poza oficjalnym obiegiem, a więc trafiały raczej do nielicznych.
A były nieraz o wiele ciekawsze tak pod względem dramatyzmu samych losów jak i stopnia komplikacji warunków jakie potrafiły stawać się udziałem wypędzonych Polaków.
Czasami bywają naprawdę zaskakujące.
Moją uwagę zwróciły wspomnienia jednej z autorek pracy, pani Genowefy Bieńko zatytułowane „Moja praca nauczycielska „Pod baobabem”.
Autorka urodzona w 1916 roku w Petersburgu w 1919 roku dotarła z rodzicami pokonującymi nieprawdopodobne trudności do Wilejki na Wileńszczyźnie i tam zamieszkała.
W 1939 roku ukończyła wydział historii na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Marzyła o pracy nauczycielki historii. Nie dane jej jednak było rozpocząć dorosłego życia w normalnych warunkach.
We wrześniu 1939 do Wilejki wkroczyła Armia Czerwona, w styczniu 1940 spadła na rodzinę pierwszy cios – aresztowanie ojca.
Jeden szczegół z tego okresu: oprócz wywózek, które powoli stawały się „codziennością” autorka wspomina o morderstwach na Polakach, których nawet nie odnotowywały służby do tego powołane.
13 kwietnia 1940 roku przyszła kolej na rodzinę autorki. Bojcy weszli do mieszkania, dali około godziny na spakowanie się i jazda! – wagony bydlęce po 60 osób w każdym wiozły ich do kołchozu Uspienka.
Tu we wspomnieniach następuje wpis, który robi wrażenie chyba na każdym czytającym.
„ … w czasie krótkiego lata step prześlicznie rozkwitał…”
Zachwyty nad pięknem przyrody (a jest ich więcej) w sytuacji w jakiej się znalazła ukazują nam jeszcze jedną z tajemnic duszy człowieczej, zdolnej do takich refleksji w warunkach, gdy – wydawałoby się – mógł działać jedynie instynkt przetrwania.
W 1942 roku na wieść o tworzeniu w ZSRR Armii Polskiej autorka z dwoma innymi dziewczętami wyruszyła do pobliskiej Samarkandy w poszukiwaniu wojenkomatu, by wstąpić do wojska. Podróż bezowocna – do Samarkandy nie dotarła jeszcze oficjalna wieść o ugodzie polsko radzieckiej, naboru nie było. Wróciły pociągiem do Uspienki.
Tam czekała na nie niezwykła niespodzianka – ojciec p. Genowefy w polskim wojskowym mundurze!
Mało tego – ojciec uzyskał zezwolenie na wyjazd dla swej rodziny i przy okazji kilku innych Polek (w ogólnym bałaganie załapała się też jedna Rosjanka, która za wszelką cenę chciała opuścić swą socjalistyczną Ojczyznę).
Z podróży do Teheranu zapamiętała jedno – jedzenie. Było go w bród i było dobre. Oczywiście, można podejrzewać, że po pobycie w Uspience każde byłoby dobre, niemniej takie ujęcie tematu podróży zwyczajnie wzrusza.
Młoda kobieta w Teheranie wykazała się niezwykłą energią, nagle obudzoną po dwuletnim „śnie” na wygnaniu. Przypominając sobie swoje powołanie nawiązała kontakt z Towarzystwem Iranoznawczym, którym kierował Stanisław Kościałkowski – jej profesor z Wilna.
W końcu 1943 roku zlikwidowano polski obóz w Teheranie i polskim cywilom dano wybór co do kierunku wyjazdu – Indie lub Afrykę. Pani Genowefa wybrała Afrykę.
Najpierw transport kolejowy do Indii, a potem statkiem z Karaczi do kenijskiego portu w Mombassie.
„W Mombassie zamieszkaliśmy z całą rodziną w przepięknych willach usytuowanych nad Oceanem Indyjskim. W Kenii – wtedy kolonii angielskiej, mimo wojny władcy tego kraju żyli wspaniale, a nas Polaków, choć bardzo zmaltretowanych, jako sprzymierzeńców otoczono przyjaźnią i wszelkimi względami”.
Po kilku tygodniach polskich cywilów przeniesiono do tymczasowego obozu w Makindu, gdzie zamieszkali w barakach krytych blachą, w pomieszczeniach oddzielonych jedynie parawanami, ale za to z przydzieloną tubylczą służbą.
Delegat z Ministerstwa Oświecenia Publicznego i Wyznań religijnych p. Szczepański zaproponował autorce objęcie posady nauczycielki w gimnazjum i liceum w Massindi, w którym uczyły się dzieci Polaków z tego kąta Afryki.
Tu znów następują opisy przyrody z terenów nad jeziorem Wiktorii, opisy bardzo precyzyjne i szczegółowe, robiące wrażenie na młodej dziewczynie z innego świata. Patrzała zresztą na wszystko po swojemu widząc niewykorzystane szanse tego miejsca zwłaszcza, że zasobnego w dobre gleby.
„Kraj błogosławiony, lecz ludność tubylcza żyła w poniżającej zależności od białych władców tej ziemi.”
Osiedla polskie nosiły oryginalne nazwy – Niespodzianka, Skolimówka, Kozi Róg, Babiniec itp.
W obozach przeważała młodzież, ale nie brakło też weteranów, ludzi odesłanych z frontu na leczenie i wypoczynek.
Ci starsi niemal natychmiast opanowali miejscowy rynek usług od stolarki i ślusarki po konserwację mebli.
Dla młodych zorganizowano szkoły powszechne, gimnazja i liceum, a także Średnią Szkołę Handlową.
Dyrektor Stanisław Arnold musiał uczyć i młodzież i … swoje nauczycielki, z których duża cześć była a wieku p. Genowefy i podejmowała się pracy nauczycielskiej po raz pierwszy.
Autorka wspomnień musiała jąć się nauczania historii, łaciny, geografii i matematyki. Dopiero z czasem, gdy uzupełniono stan kadry, mogła skupić się na swym wyuczonym kierunku.
Trudności sprawiał fakt, że uczniowie byli w różnym wieku i z opóźnieniami w nauce spowodowanymi wojną. Młode nauczycielki przeszły więc niezły kurs zawodowy owocujący w późniejszych latach.
Interesujący szczegół – wynagrodzenie.
„Za swoją pracę otrzymywałam 380 szylingów miesięcznie. Była to wysoka pensja. Niepracujący otrzymywali 12 szylingów co wystarczało na skromne utrzymanie, ponieważ żywność i ubranie otrzymywaliśmy za darmo.”
W 1947 roku p. Genowefa zgłosiła się na wyjazd do Polski.
Opis podróży jest tak niezwykły, że niemal nierzeczywisty
Luksusowym pociągiem Europa (wyłącznie dla białych) do Mombassy, gdzie zaokrętowano ich na … jacht króla greckiego, którym popłynęli do Genui.
Czyta się to jak bajkę, z pominięciem zakończenia, kiedy to w styczniu 1948 roku dotarli do Koźla i przechodzili kilkutygodniowa kwarantannę. Z Koźla do Olsztyna, gdzie odnalazła się z wracającym z wojennej tułaczki bratem i została na stałe.
Pierwszym zgrzytem było to, że entuzjastycznie nastawiona młoda nauczycielka, pragnąca z całych sił włączyć się w odbudowę powojennej oświaty w swej naiwności nie umiała zrozumieć, dlaczego traktuje się ją niemal jako osobę podejrzaną. To było udziałem wielu, bardzo wielu.
O ew. spotkaniach z dawnymi współpracownikami z Afryki, którzy wrócili do Polski trzeba było zapomnieć i to na długo.
Pierwsze próby poczyniono w 1982 i 1983 na łamach „Kuriera Polskiego”, ale dopiero w 1988 roku w Londynie doszło do pierwszego spotkania. Niestety, czas płynął, a więc szeregi już mocno były przerzedzone.
We wrześniu 1989 roku odbyło się spotkanie we Wrocławiu, gdzie przyjęto nazwę stowarzyszenia – „Klub pod Baobabem”.
Kiedy spojrzy się na mapę, by zobaczyć trasę, która przebyć musiała p. Genowefa z Wilejki do Olsztyna – człowiek tylko kiwa głową.
Niejeden autor powieści przygodowych by tego nie wymyślił. A przecież to podróż prawdziwa, jedna z tych, które odbywało wielu naszych rodaków, a które wciąż do końca są nie poznane.
A gdzieś tam, w sercu Czarnego Lądu polskie cmentarze przypominają o tych niezwykłych Odyseuszach naszych czasów.
Jerzy Łukaszewski
Ciekawie (jak zawsze) piszesz.
Ciekawostka, która mnie dręczy jest taka:
W Brazylii spotkałem człowieka z pochodzenie białoruskiego, który opowiadał tak: “Po zajęciu Bialorusi przez Niemców był taki głód, że cała wioska (prawie 100 osób) zdecydowała się opuścić kraj. szli na zachód piechotą (mieli ausweisy III Rzeszy) przez kilka miesięcy, dobrzy ludzie w Polsce, Niemczech i Francji ich żywili, aż doszli do Marsylii. Tam wsiedli na statek i popłynęli do Brazylii”.
Nie mam powodu wątpić, że mój Rozmówca zmyślał, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Po męczących i coraz bardziej jałowych dyskusjach z niereformowalnymi zwolennikami PO, skłonnymi w obawie przed PiS wybaczyć jej dużo więcej niż nabroiła, przyjemnie uciec myślami w historię. Tym bardziej, że teksty Autora świetnie się czyta. Mimo, że jestem zupełnym laikiem w tej dziedzinie gdzieś w gernach odziedziczyłem zainteresowanie przeszłością. Czasami życie mi to wynagradza.
***
Dwadzieścia pięć lat temu znalazłem się w Anglii, kiedy na ulicach język angielski był częściej słyszalny niż polski. Dość przypadkowo zamieszkałem na Ealingu wynajmując pokój od starej, dobrej angielskiej rodziny o dźwięcznym nazwisku “Ćwięczek”. Historia pana domu była równie barwna i zaskakująca zwrotami tragicznymi z happy endem jak wiele losów polskich w okresie II wojny światowej. Pochodził z rodziny śląskiej o tożsamości bardziej polskiej niż niemieckiej. We wrześniu 1939 roku wojna zastała go pod Koninem w seminarium duchownym. Po wkroczeniu wojsk hilerowskich seminarium zostało rozwiazane i pan Ćwięczek wrócił (piechotą) do rodziny na Śląsku. W 1941 roku na skutek odmowy wstąpienia do Wermachtu został zamknięty w KL Auschwitz. Tam, po półtora roku ciężkiej pracy w stolarni, uległ wypadkowi – kłoda drewna spadła mu na nogę i zmiażdżyła kolano. Na skutek nieprzydatności do pracy i starań rodziny został zwolniony z obozu. Nie cieszył sie długo wolnością, bo jesienią 1943 roku deficyt mężczyzn w Niemczech spowodował przymusowe wcielenie go do Wermachtu. Pracował w armii na zachodzie Europy jako pracownik zaopatrzenia a potem piekarz i kucharz, aby w trakcie ofensywy wojsk sprzymierzonych w Normandii dostać się do niewoli alianckiej. W obozie jenieckim we Francji został “wypatrzony” przez odpowiednie służby werbunkowe i trafił do armii polskiej. Przeszedł z nią szlak bojowy, już nie pamiętam gdzie, by wylądować po zakończeniu wojny w Edynburgu. Tam został rozformowany i losy zawiodły go do Londynu, na Ealing Brodway. Tam do emerytury pracował jako piekarz. W 1956 roku ożenił się z Polką, która specjalnie wyemigrowała dla niego z kraju. Mieli 3 dorosłych dzieci – córkę i dwóch synów. Chłonął każdą wiadomość nadsyłaną z Polski (był rok 1990). Kiedy żona przysłała mi dobrą wódkę specjalnie w prezencie dla niego, ten twardy Polak-Ślązak o mentalności już mocno brytyjskiej rozpłakał się w trakcie biesiady. Mnie także trudno było ukryć wzruszenie.
***
Dzisiejsza emigracja zarobkowa z Polski ma także wiele barwnych losów, na szczeście te barwy pisze wolność a nie przymus.
Takie historie są niesamowite.
Mój dziadek był z rodziny wielodzietnej – łącznie sztuk dziewięć, przeważnie męskich – i wojna rozsypała ich losy tak, że właściwie już ich potem nie zebrali do kupy.
Jeden brat był podoficerem i bronił się w Modlinie. Podobno rozkaz o kapitulacji twierdzy nie dotarł do niektórych bastionów na czas i obrońcy, ku swemu zdumieniu, zobaczyli nagle Niemców wychodzących z okopów i idących beztrosko w ich stronę. Wiele nie myśląc zaczęli do nich strzelać. A gdy rozkaz w końcu dotarł i się poddali, łatwo się domyślić, że poharatani żołnierze Wehrmachtu zapragną zemsty. Ustawili więc Polaków pod murem i już rozstawiali cekaem gdy jakiś oficer ich powstrzymał. HIstoria ciekawa o tyle, że wiadomo, iż Niemcy już we wrześniu ’39 nie zawsze mieli opory przed zabijaniem jeńców, a co dopiero takich co ich “oszukali”. Brat dziadka pojechał do oflagu i tam we względnym komforcie doczekał 1945 i z amerykańskim wojskiem pojechał do Anglii. A ja do dziś nie wiem ile w tym prawdy.
Drugi brat nie był wojskowym tylko aptekarzem. Pech chciał, że był w rezerwie, tj. we wrześniu został powołany do szpitala polowego. A że nieszczęścia chodzą parami, to trafił nie do Niemców ale do Sowietów. A tam nie rozdrabniano się tak i jak w legendach oceniono go po okularach i niespracowanych dłoniach i wysłano do Katynia. Jego nazwisko jest w kaplicy przy placu Krasińskich w Warszawie.
To były dziwne czasy.