„Karl Jaspers już w latach 40. ubiegłego wieku pisał, że uniwersytet umiera z powodu instytucjonalizacji badań i podporządkowania ich sponsorom. Tyczy to głównie uniwersytetów anglosaskich, które stały się posłuszne wobec mocodawców („czyj chleb jem, temu pieśń śpiewam”). Ale i niemieckich, odchodzących od tradycyjnej, wywodzącej się od Humboldta i negującej natychmiastową użyteczność idei Bildung. Zdaniem Jaspersa rozwój wiedzy nie może być ograniczany celami, jakie stawia jej instytucja (sponsor), wystarczy, gdy źródłem dociekań będzie ciekawość badacza. Niestety, rządzą dziś pragmatyści zamieniający kulturę w cywilizację, a uniwersytet w szkołę zawodową. To jedna z tych paskudnych rzeczy, które wzmacnia przynależność do UE.
Jeszcze w latach 80. czytałem artykuł dwóch trzydziestokilkuletnich amerykańskich profesorów na temat walki z chorobami nowotworowymi. Ich wypowiedź brzmiała horrendalnie: jeśli chcemy zlikwidować raka, winniśmy zapomnieć że on istnieje. Trzeba rozwijać podstawowe badania w naukach biologicznych i chemicznych. Dzięki nim powstanie wiedza, którą – dopiero wtedy! – będzie można skutecznie wykorzystywać. To wyraz uniwersyteckiego teoretyzmu chroniącego przed uzawodowieniem i technologizacją (inna jest, dajmy na to, chemia uniwersytecka, inna politechniczna).Coś podobnego mówił wcześniej o walce z rakiem James D. Watson, współodkrywca (wraz z Francisem Crickiem i Mauricem Wilkinsem) struktury DNA. Zamiast leczyć za wszelką cenę pacjentów – trzeba także zrozumieć, czym jest rak, prowadzić podstawowe badania w biochemii. Pogląd ten był zresztą powodem wyrzucenia go z utworzonego przez Richarda Nixona federalnego komitetu walki z rakiem. Leon Ledermann (fizyk, noblista) pisał o politykach wymuszających na nauce rozwiązywanie bieżących potrzeb. „Ale większość wynalazków, które wpłynęły na jakość życia, pochodzi z abstrakcyjnych badań napędzanych ciekawością”. Znany oksfordczyk David Teutsch podstawową skazę dzisiejszej nauki widzi w stawianiu pragmatycznego pytania „jak?” i szukaniu recept pozwalających przewidywać skutki założonych działań. Potrzebne jest pytanie „dlaczego?”, prowadzące do wyjaśniania, a nie przewidywania.
Trwała okazuje się pułapka interesowności myślenia, w którym wszystko musi być „po coś”, oraz pułapka niecierpliwości w formułowaniu celów aż do bólu konkretnych. Dobrze znają tę pułapkę ekonomiści. Pytani, dlaczego kraje zacofane pozostają coraz bardziej z tyłu za krajami rozwiniętymi i mogą liczyć jedynie na ich wykalkulowaną pomoc, odpowiadają, że właśnie dlatego, że dysponując niewielkimi środkami, przytłoczone podstawowymi dolegliwościami, wątłe te środki przeznaczają wyłącznie na cele praktyczne. Państwa bogate znaczną część posiadanych dóbr mogą przeznaczyć na profesorskie fanaberie, nie służące niczemu poza zaspokajaniem ich ciekawości. Z takiej rozrzutności bierze się jednak prawdziwe bogactwo.”
Brzmi to wszystko bardzo pięknie, tylko jest całkowicie oderwane od realiów współczesnej nauki. Jako przykład dam budowę nowego laboratorium CEZAMAT na Warszawskiej Politechnice
CEZAMAT – Centrum Zawansowanych Materiałów i Technologii – CEZAMAT
Centrum Zaawansowanych Materiałów i Technologii – nanotechnologia, mikroelektronika, fotonika, biotechnologia, MEMS, MOEMS
Budynek z wyspecjalizowanymi laboratoriami (tzw. clean-rooms) kosztował 400 mln zł, z czego prawie całość dała Unia Europejska. Elektryczność i inne media kosztować będą 20 mln zł rocznie, niezależnie czy laboratorium będzie funkcjonować, czy nie. Wyposażenie laboratorium w urządzenia technologiczne i analityczne kosztować będzie najprawdopodobniej ok. 200 mln zł. Zatrudnienie 100 osób to około 10 mln zł rocznie, a materiały (ultraczyste gazy, filtry, części zamienne, itp.) do prowadzenia eksperymentów to następne 20 mln zł rocznie. Razem, na 5 lat musimy (my, podatnicy) wydać na takie laboratorium prawie miliard złotych. Porównajmy to z budżetem rocznym 400 mln zł całej Politechniki Warszawskiej, która zatrudnia 4,5 tysiąca pracowników, czyli 450 razy więcej niż będzie zatrudnionych w CEZAMATcie.
Jaki wniosek z tych wyliczeń? Ano taki, że badania naukowe na wysokim poziomie w chwili obecnej to niezwykle drogie przedsięwzięcie. Schodząc w badaniach na poziom nanoskali i układania poszczególnych atomów, musimy dysponować laboratoriami za grube miliony.
Każde takie laboratorium technologiczne jest „krojone” pod dane zagadnienie — nie można w jednym urządzeniu typu MBE (molecular beam epitaxy) hodować jednocześnie GaN i ZnSe, bo by się jedno od drugiego zabrudziło. Nie można w jednym laboratorium trawić krzemu i azotku galu, bo potrzeba innego gazu trawiącego.
Dlatego przed budową nowego laboratorium musimy postawić sobie pytanie: „Co chcemy w nim robić?”.
Wielki Fizyk zaproponuje: „Chcemy odkryć, co to jest ciemna materia”. Wspaniale! Do takiego celu warto zbudować wspólnie w konsorcjum 20 krajów synchrotron nawet za kilkadziesiąt miliardów euro, albo wysłać sondy kosmiczne też za astronomiczną sumę.
Inny Wielki Fizyk powie: „Ja wiem, jak wykryć oddziaływanie splątanych fotonów, które według mnie są splątane poprzez strunę, w której informacja rozchodzi się szybciej niż światło”. Wspaniale, jeżeli taki fizyk potrafi przekonać innych 20 geniuszy, że jego pomysły mają sens, to zbudujmy mu laboratorium za kilka miliardów złotych, czy euro.
Wielkich Fizyków na świecie jest jednak bardzo mało, natomiast jest wielu znacznie mniejszego formatu, np. Michał Leszczyński, który ma do zaproponowania jedynie jakieś przyczynkarskie problemy:
„Jak wodór przyczepia się do stopnia atomowego w czasie wzrostu GaN w zależności od panującego ciśnienia, temperatury, domieszkowania, itp?”
Albo:
„W jaki sposób (jaki jest mechanizm mikroskopowy) dyfunduje ind w studniach kwantowych InGaN pod wpływem naprężenia i wysokiej temperatury?”
Odpowiedzi na takie pytania nie znajdziemy, dopóki nie wydamy tego miliarda na laboratorium typu CEZAMAT (na razie nie wydaliśmy, dlatego odpowiedzi jeszcze nie ma).
Inny fizyk formatu Michała Leszczyńskiego ma podobne pytania:
„Jak wodór przyczepia się do stopnia atomowego w czasie wzrostu ZnSe?”
Albo:
„W jaki sposób dyfunduje Mg w warstwach ZnMgSe?”
Materiałów w przyrodzie typu InGaN, czy ZnMgSe mamy tysiące. Gdybyśmy do każdego materiału mieli wydać po miliardzie na budowę koniecznego laboratorium, to byśmy musieli całe PKB na to wydawać.
Dlatego musimy mieć kryterium, który materiał jest ważniejszy, a który mniej. Tym kryterium na całym świecie jest jego użyteczność. Jeżeli rynek na przyrządy oparte o ZnSe wyniesie 25 mln euro w 2025, a rynek na przyrządy oparte o GaN wyniesie 25 mld eur, to chyba jest oczywiste, w które laboratorium (czy GaN-owe, czy ZnSe-owe) warto miliard zainwestować.
Na „przyczynkarskie” pytania z zakresu „curiosity driven research” musimy odpowiadać niejako przy okazji, mając laboratorium, którego istnienie ma sens przy wyłącznie utylitarnym zdefiniowaniu celu jego powołania.
- Takim celem może być zrobienie diody laserowej, która znajdzie zastosowanie w nowych generacjach zegarów atomowych montowanych w GPSach, w inteligentnych światłach samochodowych, czy w systemach łączności podwodnej.
- Takim celem może być opracowanie technologii ogniwa, które będzie dokonywać rozkładu wody na tlen i wodór pod wpływem światła słonecznego, albo zrobienie tranzystora spinowego, który umożliwi kryptografię nie do złamania przez żadnego hackera.
Tego rodzaju utylitarne cele laboratorium mogą oczywiście nic nie dać w sensie komercyjnym, bo uczeni się mylą się w przewidywaniach, bo pieniędzy było za mało, bo rynek poszedł zupełnie w inną stronę, bo konkurencja była szybsza. Jeżeli jednak w takim laboratorium pracowali dobrzy naukowcy, to stworzony zostaje know-how, którego nikt nie nauczy się z książek, a który może przynieść wspaniałe rezultaty w przyszłym przedsięwzięciu zrobionym przez wychowanków takiego laboratorium. Ten know-how to w dużej mierze odpowiedź na pytania, które mamy przed powstaniem laboratorium, ale także na nowe pytania, które nigdy by się nie pojawiły, gdybyśmy nie wydali tego miliarda na nowe laboratorium.
Reasumując, kocham „curiosity driven research”, ale tylko wtedy, kiedy odpowiada na fundamentalne pytania, na przykład, jak to się dzieje, że jeden atom promieniotwórczy rozpada się po 1 sekundzie, a drugi, identyczny, po tygodniu? Czy to immanentna cecha materii rządzonej przez przypadek, czy może te atomy nie są identyczne? Na znalezienie odpowiedzi na takie pytania warto wydawać miliardy. Problem w tym, że nawet, gdy takie fundamentalne pytania mamy, to najczęściej nie bardzo potrafimy zaproponować metody eksperymentalnej, jak na nie odpowiedzieć.
Na pytania przyczynkarskie, które są stosunkowo łatwe do sformułowania, i każdy naukowiec mógłby przedstawić długą listę takich pytań, możemy wydawać miliony, ale nie miliardy. Problem w tym, że w momencie dojścia do nanotechnologii, wydać musimy najpierw miliardy, aby mieć narzędzia do badania zjawisk w tym nanoświecie. Narzędzia te nie są uniwersalne- do każdej technologii potrzeba wyspecjalizowanych urządzeń. Jeżeli więc nie określimy celu danego laboratorium, ani nie stworzymy żadnej technologii, ani nie odpowiemy prawidłowo na pytania, które wynikają z naszej ciekawości.
Hazelhard
W zasadzie – masz rację. Pod jednym warunkiem: że najpierw wszyscy Profesorowie (mam na myśli oczywiście uczonych o co najmniej europejskiej renomie), zajmujący się tymi curiosity driven researches – ci wszyscy matematycy, socjologowie, historycy, lingwiści, fizycy teoretycy, kosmologowie, genetycy teoretycy itp. — będą mieli zapewnioną swobodę swojego dłubania w niezbędnych im światowych bibliotekach i archiwach, każdy będzie miał po kilku asystentów i adiunktów zarabiających — powiedzmy — dwu- czy trzykrotną średnią krajową, a oni sami będą mieli na przykład pięciokrotną średnią krajową (na jednym etacie!). Przy tym oni i ich zespoły muszą mieć sfinansowane wszelkie podróże zagraniczne i staże, jakie sobie wymarzą. A potem możemy się zajmować laboratoriami i myśleć o rynku i użyteczności. Albo jeszcze lepiej — niech się tym zajmują korporacje, a nie państwo. No i oczywiście do tego trzeba dodać bardzo wysokie stypendia dla najzdolniejszych studentów, połączone z zakazem dorabiania. To też powinno finansować państwo, choć nie mam nic przeciw temu, by włączył się w tę działalność prywatny kapitał. Ale bez jakichkolwiek zobowiązań: wyłącznie dla dobra Nauki jako całości, żadnego wybierania sobie absolwentów do pracy.
Zostawmy na boku socjologów, historyków, czy lingwistów, bo Oni nie potrzebują laboratorium za miliard. Natomiast obecnie profesorem o światowej renomie w dziedzinie fizyki, medycyny, czy astronomii nie można zostać bez dostępu do laboratoriów za ten przysłowiowy miliard. Jak spojrzymy na najlepszych polskich naukowców, to w dużej mierze stali się wybitni dzięki pracy w laboratoriach zagranicznych. Laboratoria te, oczywiście, zatrudniały Ich nie filantropijnie, tylko żeby mieć z tego korzyść. Zbudowaliśmy w Polsce z Funduszy Strukturalnych wspaniałe laboratoria- teraz jest duże prawdopodobieństwo, że nie będzie kasy na ich wykorzystanie. I to jest dramat!
Ci co nie potrzebują laboratoriów są właśnie do obsłużenia przez państwo w pierwszej kolejności i mają mieć życie nie bezstresowe, ale na wyższym poziomie luksusu – moim zdaniem. A poza tym nie istnieje już coś takiego jak nauka “krajowa” – chyba. Zatem genialny astronom niech się – tak, jak piszesz – załapuje do Mount Palomar, fizyk do CERNU, chemik na Uniwersytet w Cambridge lub Pekinie i tak dalej; to świetnie. Więc nie każdemu trzeba zapewniać robotę tu na miejscu. A już budowa kopii jakiegoś Cap Canaveral w Mławie City, to czysty idiotyzm (nie tylko,że żart – znam ambicje różnych prowincjonalnych kacyków). Do nas wielkich uczonych ze świata należy sprowadzać w celach dydaktycznych, dla studentów głównie, może jakichś doktorantów. Rzez jasna, mając baardo gruby portfel dla nich.
Ci co nie potrzebują laboratoriów są właśnie do obsłużenia przez państwo w pierwszej kolejności i mają mieć życie nie bezstresowe, ale na wyższym poziomie luksusu – moim zdaniem. A poza tym nie istnieje już coś takiego jak nauka “krajowa” – chyba. Zatem genialny astronom niech się – tak, jak piszesz – załapuje do Mount Palomar, fizyk do CERNU, chemik na Uniwersytet w Cambridge lub Pekinie i tak dalej; to świetnie. Więc nie każdemu trzeba zapewniać robotę tu na miejscu. A już budowa kopii jakiegoś Cap Canaveral w Mławie City, to czysty idiotyzm (nie tylko,że żart – znam ambicje różnych prowincjonalnych kacyków). Do nas wielkich uczonych ze świata należy sprowadzać w celach dydaktycznych, dla studentów głównie, może jakichś doktorantów. Rzez jasna, mając baardzo gruby portfel dla nich.
W chwili obecnej naprawdę wielka nauka podstawowa powstaje faktycznie we współpracy międzynarodowej. Natomiast ta nakierowana na produkt (lekarstwo na raka, tranzystor nowej generacji, itp) niemal wyłącznie w zaciszu laboratoriów wielkich koncernów, które dysponują środkami znacznie większymi niż laboratoria akademickie. My nie mamy takich koncernów. Jeszcze nie mamy.
Co do czytania literatury, to “Świat Nauki” czyta co 10 profesor. Z czysto specjalistyczną literaturą nikt w Polsce nie ma kłopotu- każdy ma dostęp internetowy do niemal dowolnego czasopisma. A jak nie ma, to znaczy, że ma dyrektora laboratorium do bani.
Co do zarobków 5-krotnej średniej krajowej, to nie wystarczy. Raczej powinna być 10-krotność, bo za tyle można kupić wybitnego naukowca z zagranicy, a zatrudnianie profesora na uczelni powinno być zrobione w konkursie otwartym na cały świat.
Michale: znam – czy może lepiej: poznałem w długim życiu – pewno kilka setek uczonych, tzn. ludzi zatrudnionych na etatach naukowych. Nie więcej niż 50 (z łagodnymi kryteriami) uważam za wybitnych; o nich głównie myślałem pisząc tę notkę. Co najmniej kilkunastu uważam wręcz za idiotów. To raz. Pisząc o dostępie do bibliotek zrobiłem pewien skrót myślowy, mając w tyle głowy językoznawców czy historyków, którzy np. muszą pojechać do Biblioteki Kongresu czy Biblioteki Watykańskiej, by tam wziąć w rękę jakiś oryginał. Coraz to mniej ważne będzie w cyfrowym świecie, ale jednak będzie. Co do zarobków oczywiście byłem za skromny: ręka mi zadrżała, bo niektórzy Czytelnicy by uznali, że to jakaś zmowa Jajogłowych. Ale masz rację. Nawiasem mówiąc, czytałem gdzieś o fajnym projekcie: (w skrócie) żeby nauczyciel w szkole powszechnej miał pensję kapitana w wojsku, w liceum – majora lub podpułkownika, asystent na uczelni – pułkownika, profesor – generała a rektor państwowej wyższej uczelni – pensję głównodowodzącego armią danego kraju ze wszystkimi dodatkami. To miały być pensje podstawowe – do tego rozmaite dodatki, o których już tu nie będę pisał
Czy tak nie było w okresie międzywojennym? Luk, skomentuj!
Muszę poszukać konkretów, ale ogólnie macie rację. Pensja zwykłego nauczyciela była daleko wyższa, niż robotnika w przemyśle. Sprawdzę szczegóły. Ojciec mój, major WP miał coś koło 600 zł, a nauczyciel 400. Nie były to więc jeszcze proporcje o jakich mówi Bogdan, ale bliższe niż dziś.
Z tego co wiem w Chinach tak jest i to od dawna, nie od dziś.
Uff, przygniotły mnie te wszystkie konkrety. Oderwałem się od od realiów, rzeczywiście. Nie mówię jednak: do cholery z realiami! Mówię tylko o tym, że te realia determinują wszystko to, co z nauką się wiąże – systemy badawcze, więc i systemy twierdzeń (teorie). Pewnie, że przynosi to całkiem konkretne efekty (poznawcze i praktyczne). Nie mogę jednak nie wyobrażać sobie możliwości całkiem innych efektów, gdyby myślenie naukowe uwolniło się od jakimś cudem od tych wszystkich narzędzi i celów, których stało się zakładnikiem.
Z fizyki miałem najczęściej tróje, ale po amatorsku zaczytuję się tym, co potrafię pojąć. Trafiły do mnie np. poniższe uwagi Michała Hellera: “Wyobraźmy sobie, że mamy superokulary, cud nowoczesnej technologii. Możemy przez te superokulary obserwować świat protonów, elektronów, neutrin i kwarków. Widzimy superpozycję stanów i redukcję pakietu falowego… Ale okulary mają jedną wadę: wszystko widza na czerwono. Korzystamy z nich, bo dzięki nim postęp w badaniach jest ogromny. Po jakimś czasie mimo woli nabieramy przekonania, że świat subatomowy jest czerwony. Przestajemy myśleć o tym, że sami tak właśnie skonstruowaliśmy nasze superokulary”.
Te superokulary (metodologia) pokazują to co mogą. Pewnie zawsze trzeba jakieś mieć na badawczym nosie, może własnie z czystej ciekawości wzięłyby się inne?
Michałowi Leszczyńskiemu dziękuję, Leszczyński.
Są trzy obiekty: i) badany, ii) narzędzie badawcze, np., mikroskop, iii) mózg badacza z całą gamą zmysłów. Wzajemne zależności są przedmiotem zainteresowania bardzo wielu uczonych na całym świecie.
Moje marzenie to, aby wszyscy ludzie mieli w głowie taką kwestię: Mamy identyczne promieniotwórcze atomy, które rozpadają się- jeden po sekundzie, drugi po roku. Czy wobec tego światem rządzi przypadek, czy może atomy nie są jednak identyczne? Fizyka kwantowa skłania się ku pierwszej ewentualności, ale wówczas mamy do czynienia z sytuacja, że każdy z trzech wspomnianych obiektów działa przypadkowo. Namawiam do oddania się zadumie na ten temat i wcale nie trzeba być do tego fizykiem.
wyobraź sobie zegarek, w nim przeróżne trybiki, przekładnie i sprężynki, jedne mniej a inne bardziej wytarte, niektóre nieco poszczerbione, sprężynki już różnie naciągnięte czasem, jednak wszystkie na gwarancji, wyobraź sobie teraz dziesięć do dwudziestej trzeciej zegarków, wszystkie tykają a ty słyszysz ich szum, spojrzałeś więc na nie wszystkie naraz i już wiesz która jest godzina, jeżeli jednak przyglądniesz się kolejno tylko niektórym nic z tego nie będzie, chodzą przecież nieco inaczej, i przecież wiesz dlaczego, teraz wyobraź sobie takie same zegarki lecz w zamkniętych kopertach, lecz przecież uwierzyłeś że wiesz dlaczego, teraz wyobraż sobie zegarki bez żadnych trybików, a teraz wyobraź sobie czas.
Drogi Michale,
.
Najlepszą dpowiedź na pytanie, jakie badania nalezy rozwijac — podstawowe czy nakierowane na praktyczne zastosowania? — dał niejaki Fredro, Aleksander zrsztą, i brzmi ona: “Znaj proporcyją, mocium panie!”.
.
Potrzebne sa i jedne i drugie, a najlepsza jest sytuacja, kiedy oba te “sektory” nawzajem sie stymulują, czy “podkręcają”. To jest możliwe.
.
Serdecznie pozdrawiam, Tomek.
Tomku, łechcesz moją próżność czytając moje notki! Tak na marginesie naszych rozważań, to nie wiem, czy wiesz, że w Moskwie był (jest?) instytut, którego celem było podtrzymanie dobrego wyglądu Lenina w mauzoleum. Idiotyczny cel, ale w tym instytucie dokonano bardzo wielu ważnych odkryć z dziedziny medycyny, kosmetologii, itp. Wydaje się, że najistotniejszą kwestią to zatrudnianie w nauce genialnych ludzi. Feynmann najprawdopodobniej zatrudniony w Instytucie Szkła i Ceramiki w Warszawie też dokonałby przełomowych odkryć.
Nie ma w nauce idiotycznych celów 🙂
W latach 60tych przeprowadzono pierwsze kompleksowe badania tzw. Całunu z Turynu. Można by sądzić, że cel niekoniecznie istotny, ale właśnie przy tej okazji udowodniono szerokiej publiczności i uświadomiono wielu uczonym jak ważne są badania interdyscyplinarne. Mało tego – wielu specjalistów przekonało się ile jeszcze braków i niedociągnięć ma dziedzina, którą się zajmują bo zostali postawieni wobec pytań, których wcześniej sobie nie zadawali.
A i uczeni bywają różni. Ten zespół z lat 60tych zachowywał się jak na naukowców przystało. Natomiast w latach 70tych dostęp do całunu uzyskała grupa amerykańska (w tym ponoć ludzie z NASA), której szef na lotnisku we Włoszech udzielił wywiad i powiedział: “- Przyjechaliśmy udowodnić, że Jezus Chrystus zmartwychwstał”. Bęc!
Co do zatrudniania geniuszy, o których piszesz, to kto miałby to robić? Nie teoretycznie, tak konkretnie. Wyobraź sobie konkretna sytuację. Masz genialnego gościa i ew. chętnego na posadę w Polsce. I co dalej?
Pomińmy kasę, bo choć to co pisze Bogdan mnie przekonuje, to na razie rzecz jest mało prawdopodobna, wcale nie ze względu na niedostatek pieniędzy.
Uważasz, że gdyby kasa nie była przeszkodą wszystko poszłoby gładko z jego zatrudnieniem? Mam niejakie wątpliwości.
W CEZAMATcie takiego zatrudniono!!!! 🙂
No i bardzo dobrze. Miałem na myśli raczej uczelnie 🙂
CEZAMAT należy do Politechniki Warszawskiej! 🙂
Jestem zbudowany, naprawdę 🙂
być może to kwestia kolejności, przychodzi mi na myśl zasłyszany przykład z przed wielu lat kiedy Brookhaven National Lab zdecydowało się założyć laboratorium MBE specjalizujące się w określonej klasie materiałów, zrobiło tak dlatego, że znalazło wybitnego specjalistę w tej dziedzinie który zdecydował się to prowadzić, nic dziwnego, że powstał tam program naukowy widący w takiej dziedzinie. To są jednak istotnie przypadki niezbyt liczne, propozycje od “rest of us” mają zdecydowanie większą szansę na sukces, kiedy udałoby im się definiować nisze w podejściu eksperymentalnym, co bywa niestety prawdopodobnie podobnie trudne. Duże instalacje w fizyce eksperymentalnej są istotnie niezwykle kosztowne i także dlatego budowane są zwykle tak aby można było prowadzić z ich pomocą zarówno badania podstawowe jak i nawet nie tyle aplikacyjne lecz wynajmować je firmom, np. synchrotrony czy tzw. lasery wolnych elektronów, np. dla firm farmaceutycznych, które mając kolosalne pieniądze, per saldo współfinansują utrzymanie i rozwój takich instalacji. Przed laty czytałem zdaje się właśnie o CEZAMAT i takie podejście też dam chyba było stosowane.
Warto powiedzieć co nieco o innych uwarunkowaniach nauki w Polsce. Nie mam doświadczenia w naukach ścisłych, spędziłem za to prawie 40 lat w uniwersyteckich naukach humanistycznych, a ściślej społecznych. Luka pokoleniowa przypadająca na pierwsze ok. 20 lat po 1989 r. powodująca brak ciągłości pokoleń na uniwersytetach (profesorowie 60-65 lat, doktorzy 40-45 lat) wspomagana jest i sama wspomaga w istocie nie zmienioną stalinowską ustawę o szkolnictwie wyższym (lub jak kto woli niewolniczą strukturę nauki mistrz-uczeń). Wieloletni proces negatywnej, często ideologicznej selekcji kadr w tych dyscyplinach w Polsce niepodległej się utrwalił i okopał na wygodnych posadach. Proporcje o których wspomina redaktor BM kiedy mowa o profesorach wyglądają znacznie gorzej w naukach społecznych. Z moich, dość szerokich obserwacji wynika, że mamy mniej niż 1% profesorów wybitnych, ok. 20% pracowitych przeciętniaków, oraz ok. 60% miernot i +/- ok. 20% idiotów. Nie muszę Panom udowadniać, że to dwóch grup ostatnich rekrutują się w większości koryfeusze polskiej polityki głównie w PiS, ale też w PSL, PO i SLD.
Symbioza stalinowskiej ustawy oraz miernego poziomu umysłowego profesorów powoduje, że środowisko blokuje wszelkie zmiany. W dzisiejszej Polsce profesor jest nieusuwalny, choć często uczy z notatek sprzed 30 lat a jego wiedza jest uboższa niż wtórnych analfabetów w tym zawodzie. Proces reprodukcji miernot trwa w najlepsze a jednostki wybitne robią karierę przypadkiem lub w wyniku niespotykanej determinacji. Większość profesorów chełpi się tym, że ucząc rachunkowości, ekonomii, zarządzania, finansów, marketingu, informatyki nigdy nie zetknęła się z przedsiębiorstwem, a kiedy zabierają się za robienie ekspertyz dla przedsiębiorstw w tychże przedsiębiorstwach otwierają oczy, bo takich idiotyzmów sami nie potrafiliby wymyślić. Ekspertyzy tychże profesorów dla sądów są w większości podstawą wyroków, których jakość najłagodniej dałoby się określić jako rażącą niesprawiedliwość. Profesorowie ci starannie chronią uczelnie przed ludźmi mającymi poważniejsze doświadczenia praktyczne w businessie – specjalistami, ekspertami czy menedżerami. Co więcej nie mając pojęcia o realnych procesach wymuszają na swoich magistrantach, doktorantach czy habilitantach podejmowanie tematów równie odległych od praktyki gospodarowania, a nawet od zdrowego rozsądku jaki jest udziałem ich doświadczeń. W rezultacie ludzi z przedsiębiorstw starannie unikają ludzi z uczelni słusznie obawiając się o ich destrukcyjna i szkodliwą działalność. Środowiska są hermetyczne a stopnie naukowe nadawane są na podstawie relacji osobistych promotorów i recenzentów w systemie usług wzajemnych – ja tobie ty mnie. Jetem przekonany, że większość noblistów w naukach społecznych nie przebrnęłaby przez system negatywnej selekcji i nikt na świecie by o nich nie usłyszał.
*
Nie wiem jak jest w naukach ścisłych ale w naukach społecznych uniwersytety na świecie przestały pełnić rolę wszechnic naukowych począwszy od lat 60-tych XX wieku.
c.d. kliknąłem omyłkowo
Nie wiem jak jest w naukach ścisłych ale w naukach społecznych uniwersytety na świecie przestały pełnić rolę wszechnic naukowych począwszy od lat 60-tych XX wieku. Wielkie korporacje zaczęły wykorzystywać wiedzę jako czynnik przewagi technologicznej i proces ten trwa do dziś dnia. Mogąc wyasygnować na badania kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt miliardów USD opracowują narzędzia, które ukrywaja przed światem. Wykorzystują je sami a udostępniają publicznie kiedy ich nakłady na te cele zwróciły się często z dużą nawiązką. Często ten proces trwa wiele lat. Pod koniec XX wieku badania amerykańskie wskazywały, że opóźnienie z jakim nauka uniwersytecka wchodzi w posiadanie tych “dużych” innowacji wynosi od 20 do 30 lat.
Proces ten powoduje, że polskie piekiełko w naukach społecznych nie jest tak szkodliwe jakby mogło się wydawać. Istnieje jednak znaczna szkodliwość tej struktury nauki w innych przekrojach. Tzw. “małych innowacji” a przede wszystkim w jakości kształcenia studentów. Tutaj szkody są wymierne i często nieodwracalne. Jednak jest pewien proces łagodzący skutki fatalnej struktury. Studenci generalnie maja niską motywację i wykłady mają w …głębokim poważaniu. Dodatkowo pośród studentów działa dość dobre rozpoznanie i frekwencja na wykładach miernot jest zdecydowanie śladowa w stosunku do wykładów ludzi, którzy maja coś istotnego do powiedzenia. W ten sposób życie choć trochę koryguje największe absurdy systemu, ale nie jest w stanie zupełnie ich wyeliminować.
ja się generalnie z Hazelhardem zgadzam; a pro pos środowiska, jest jakie jest i przecież (co niekoniecznie oznacza że koniecznie należy to dziś wypominać) przynajmniej część z ortodoksyjnych dziś jego odnowicieli zajmowała sobie spokojniutko stanowiska np. partyjnych sekretarzy środowiskowych popów (w znaczeniu niekoniecznie staro cerkiewnym) dopóki to nie zaczęło wychodzić z mody, pamiętać o tym jednak można zastanawiając się jak “hartowało się tam myślenie” w sumie oznaczając na teraz niewiele więcej niż zachowane tendencje do oportunizmu. Umiędzynaradawianie środowiska może więc wyjść chyba tylko na dobre, tyle że niekoniecznie od razu noblistami ale np. otwarciem na dobrych postdoców, np. po MIT, oj działoby się.
My na razie zatrudniamy jednego post-doca po Ulm University i jednego senior scientist po pracy 20-letniej w przemyśle w UK. Z Obu jesteśmy bardzo zadowoleni. W EIT+ ściągnęli bardzo wielu wybitnych ludzi po doktoratach w USA, Niemczech, czy Francji. Warto ten trend kontynuować…
powodzenia, a i nobelek w tym roku ciekawy w fizyce, nie uważasz ? życzę wam następnego w inżynierii materiałowej
Sławku, ja, oczywiście, nie mam pojęcia co się dzieje z naukami humanistycznymi, i pisałem tylko z pozycji tych od techniki. Natomiast wyobrażam sobie, że przejście od nauk technicznych (politechniki) do działalności artystycznej (ASP, na przykład) odbywa się poprzez szczeble pośrednie, np., socjologię, czy językoznawstwo. Marzy mi się sytuacja, kiedy następuje przenikanie działalności technicznej i tzw., humanistycznej. Myślę, że wszyscy mogliby na tym zyskać.
Ale to jest wręcz niezbędne. Nie wyobrażam sobie historyka, który wyjaśnia np. najazdy plemion typu Hunowie na Europę bez znajomości ustaleń klimatologów.
Pisałem kiedyś na SO o greckich wynalazkach wyprzedzających swą epokę. Zaawansowana technika, która nie weszła do powszechnego użytku. Bez znajomości historii też tego nie wytłumaczysz. Rzymski beton, który “zniknął” z historii na 1800 lat. Dlaczego? Itd.itd.
A to przecież tylko taki “podstawowy” poziom wzajemnego przenikania się.