Choć od Czarnego Poniedziałku nie upłynął jeszcze miesiąc, wydarzenie to obrosło już legendą.
Oto spontaniczny, masowy protest wymusił – po raz pierwszy – nagłą , w popłochu przeprowadzaną zmianę polityki rządzącej partii. A więc spektakularny sukces. Nic więc dziwnego, ze władze chcą o tym wydarzeniu jak najszybciej zapomnieć, szeroko zaś pojęta opozycja, wprost przeciwnie – analizuje je, odwołuje się do niego i liczy, że kolejne protesty będą równie spektakularne i skuteczne.
Okazało się, że masowe wyjście na ulicę, zwłaszcza gdy protest ma miejsce nie tylko w kilku dużych miastach, może mieć realny bezpośredni wpływ na rzeczywistość polityczną społeczną. Wpływ widoczny od razu, namacalnie, widowiskowo. Pytaniem otwartym pozostają skutki głębsze, długofalowe.
Marsz obrasta legendą – a właściwie dwoma przeciwstawnymi legendami. Legenda biała (czy wręcz złota) podtrzymywana w kręgach opozycyjnych brzmi mniej więcej tak: 10. października kobiety, ale też i mężczyźni, o czym trzeba zawsze przypominać, protestowali nie tylko przeciw drakońskiej, sprzecznej z elementarnym poczuciem godności ustawie, ale był to także protest przeciw ograniczaniu wolności jako takiej.
Masowość tego protestu jego zakres, niezwykła determinacja uczestników to zjawisko nowe i wyjątkowe. Niektórzy dodają, że sukces ten zbudowany został po części dzięki niemal rok już trwającej działalności KOD-u, który pierwszy pokazał, że masowe protesty uliczne mają sens, a także uczył jak je sprawnie i widowiskowo organizować. Kolejne protesty: nauczycieli, służby zdrowia, rolników i wielu innych doświadczanych przez „Dobrą zmianę” środowisk wytworzą efekt synergii, zleją się w jeden potężny nurt, który doprowadzi najpierw do osłabienia autorytarnej władzy, a z czasem jej upadku – tu pojawia się wspomnienie roku 2007 – no i znów wrócimy do zwyczajnej a nie suwerennej demokracji, przestaniemy być chorym człowiekiem Europy, Misiewicze wrócą do aptek roznosić paczki, a okres pisowskiej smuty będziemy pamiętali tylko jak zły sen .
Legenda czarna jest oczywiście najszerzej obecna w obozie władzy ale także pojawia się w dyskursie opozycyjnym i podkreśla na kilka zjawisk, o których zapominać nie można. Protest wybuchł w bardzo specyficznej, wyjątkowo drażliwej sprawie i jego powtórzenie na ta skalę i z taka determinacją w jakiejkolwiek innej sprawie jest bardzo mało prawdopodobne. Przywoływane są przykłady jeszcze bardziej masowych protestów np. rewolucji parasolek (sic!), w Honkgongu, ruchu Occupy Wall Street, czy wielkich demonstracji towarzyszących początkom władzy Orbana na Węgrzech, z których także niewiele o ile wręcz nic nie pozostało.
Demonstracje uliczne, choć poprawiają samopoczucie uczestników nie są w stanie zagrozić autorytarnej władzy, a tym bardziej ją obalić. Czarny poniedziałek, mimo doraźnego sukcesu tezę tę potwierdza. W jednej, bardzo szczególnej sprawie władza się cofnęła, w innych tym bardziej będzie zdeterminowana i cofać się nie będzie. Czarny Poniedziałek pozostanie w pamięci jak jeszcze jedno wspomnienie zawiedzionych szans.
Moim zdaniem w tej sprawie prawda, wbrew pięknemu sloganowi OKO Press leży dokładnie pośrodku. W obu narracjach są elementy racjonalne, a ich rozeznanie wydaje się pilna potrzebą. By jednak takiego rozeznania dokonać odpowiedzieć trzeba na fundamentalne pytanie:
Gdzie leży główne zagrożenie dla demokracji i rządów prawa w Polsce?
Otóż zagrożeniem tym nie są rządy Prawa i Sprawiedliwości podobnie jak dla USA (i całego świata) problemem nie są głupota, ksenofobia, czy agenturalne powiazania Donalda Trumpa.
Problemem w Polsce jest to, że niemal 40 procent wyborców oddało swój głos na Partię Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza, którzy swych poglądów i planów nigdy nie kryli, co więcej w latach 2005 2007, a więc nie tak dawno pokazali dokładnie na czym polegają ich rządy i w jaki sposób są realizowane.
Jeśli do wyników Prawa i Sprawiedliwości dodamy wynik wyborczy Ruchu Pawła Kukiza, a także pozostałych narodowych radykałów – okaże się, że niemal połowie mieszkańców Polski (zapisywanie niegłosujących po swojej stronie bilansu to bardzo zła praktyka) nie przeszkadza łamanie konstytucji, rozluźnianie czy wręcz zrywanie związków z Unia Europejską, ograniczanie swobód obywatelskich, chaos i nieudolność rządzenia państwem, a przede wszystkim wszechobecny celowo podsycany hejt wobec wszystkich, którzy są nie nasi.
Po roku rządów nie zmieniło się wiele – i gdyby dziś rozpisać wybory, Prawo i Sprawiedliwość, wraz z Pawłem Kukizem, a zapewne także z bardziej skrajnymi narodowcami znów zdobyli by większość tym bardziej, że parlamentarna opozycja jaka jest, każdy widzi.
Także w Ameryce problemem nie jest Donald Trump lecz to, że prawie połowa Amerykanów jest gotowa oddać na niego swój głos. Co więcej grupy te, zarówno w Polsce jak i w Ameryce pozostaną, a ich odmowa dla akceptacji demokracji bez żadnego przymiotnika będzie czynnikiem o potężnej sile oddziaływania na życie społeczne.
Oczywiście przekonania polityczne, nastroje społeczne czy wreszcie najważniejszy w czasie każdych wyborów czynnik, jakim są emocje – podlegają wahaniom, zmianom, ewoluują. I właśnie w tym i tylko w tym leży nadzieja szeroko pojętej opozycji w Polsce.
Słowem celem wszelkich działań opozycji nie może być jakakolwiek próba „obalenie władzy” lecz tylko i aż tylko, cierpliwe, spokojne pozbawione hejtu oddziaływanie na współrodaków w taki sposób, by obecnie rządzący systematycznie tracili poparcie i społeczne zaplecze. A więc nie rewolucja, lecz obywatelska edukacja, nie zryw, lecz długi marsz.
Rzecz jasna – można zrozumieć tych wszystkich , którzy „mają dość”, którzy są wkurzeni tym co się wokół nas dzieje, którzy chcieliby działać szybko i radykalnie. Jednak zrozumieć to nie znaczy się zgodzić. Jeśliby 86 tysięcy z niewielkim okładem tych, którzy podpisali petycje do senatu o rozpisanie referendum w sprawie odwołania obecnego rządu, zostało poparte przez kolejne kilkaset tysięcy ludzi i – co nie daj Boże – referendum takie zostałoby rozpisane, to dziś zapewne zostałoby przegrane, a władza umocniona takim wynikiem dopiero mógłby pokazać co naprawdę potrafi.
Nasi pradziadowie i prapradziadowie przez cały XIX wiek zażarcie spierali się o sens narodowych powstań i celowość kolejnych zbrojnych zrywów przeciw zaborcom. Spory te nie zostały rozstrzygnięte do dzisiaj. Do mnie najbardziej przemawiają pojawiające się głosy tych, którzy powstań nie potępiali en bloc, wskazywali jednak, że jeśli już powstanie ma wybuchnąć to tylko „na dobrze obrachowany skutek”. Słowem bić się trzeba i należy nie wtedy gdy wzywa do tego serce, lecz rozum.
Tu konieczna jest dygresja. Biorąc pod uwagę realia dzisiejszej debaty publicznej uroczyście deklaruję, że nie porównuje sytuacji Polski dzisiejszej do Polski pod rozbiorami, (ani do okupacji hitlerowskiej, ani do okresu władzy komunistycznej, ani do żadnej rzeczy, która jego jest), a krwawych powstań narodowych do obywatelskich akcji i internetowych petycji. Jednak istota sprawy, czyli refleksja nad tym jakie akcje są li tylko porywem serca, a jakie działaniem na dobrze obrachowany skutek, pozostaje w mocy.
I tu wracamy do lekcji Czarnego Poniedziałku. Otóż demonstracje – im liczniejsze i szersze, zwłaszcza geograficznie – to oręż potężny, jednak jego skuteczność jest ograniczona. Władzy, zwłaszcza władzy wybranej demokratycznie, obalić się w ten sposób nie da.
Ich siła rażenie polega jednak na czymś innym. W ten sposób, jak w żaden inny buduje się poparcie społeczne i jeśli obok demonstracji, równolegle trwa żmudna praca organizacyjna, budowanie struktur, tworzenie instytucji, to wówczas skumulowany efekt może być potężny. Pokazali to – niestety – narodowcy, kiedyś absolutny margines, dziś po 5 latach organizacji „Marszów Niepodległości” prężny ruch z reprezentacją w parlamencie, strukturami w całym kraju i dziesiątkami instytucji o niemałym wpływie w rożnych środowiskach. Pokazuje to z imponującym skutkiem KOD, który także obok demonstracji mozolnie tworzy struktury i instytucje. Demonstracje maja też swój ważny wymiar edukacyjny.
Z demonstracjami jednak – jak ze wszystkim – zachować trzeba umiar. Zbyt częste i organizowane w każdej sprawie nieuchronnie prowadzić muszą do efektu inflacji i do pewnego wypalenia, rutyny. Oczywiście nie ma pewnej recepty jaka dawka demonstracji i innych tego rodzaju działań jest właściwa, a jaka przesadzona. Intuicyjnie wyczuł to Lech Wałęsa, który konsekwentnie powtarza, że weźmie udział w demonstracji gdy zbierze się 2 miliony ludzi, zaangażował się jednak w imponujący sposób w budowanie KOD-owskich struktur.
Pytanie kolejne. Czy wszystkie demonstracje, manifestacje, internetowe petycje i tak dalej są celowe, równie ważne i wspólnie budują jeden wielki front sprzeciwu wobec autorytarnej władzy?
Tu znów potrzebne jest zastrzeżenie. W demokratycznym państwie każdy ma prawo publicznie demonstrować w każdej sprawie, nawet najbardziej absurdalnej. I tak też się w Polsce dzieje. Różnorakich demonstracji, petycji i publicznych działań jest bez liku. Sukces Czarnego Poniedziałku zapał do takich działań dodatkowo podsycił. Generalnie to dobrze, w szczegółach jednak są zasadnicze różnice. I tak o ile na przykład całym sercem – i rozumem – popierać trzeba takie działania lokalne, jak walka gmin wokół Opola przeciw przyłączaniu ich do miasta, jak wszelkie akcje w obronie mniejszości, prześladowanych, zapomnianych, o tyle już działania przeciw sądom budzą nie tylko zastrzeżenia lecz zdecydowany sprzeciw. Na pewno są ludzie przez sądy skrzywdzeni, jednak wpisywanie się w rządowy program likwidacji trójpodziału władz to na pewno działanie odbudowie demokracji nie służące.
Mam też wiele wątpliwości jeśli chodzi o protesty, w tym uliczne demonstracje przeciw umowie handlowej z Kanada . Nie jestem ja na tyle szalony – trawestując klasyka – abym w sprawie o tak ogromnej złożoności i hermetyczności cokolwiek miał mniemać, czy też nie mniemać. Intuicja podpowiada jednak, że zazwyczaj liberalizacja handlu przynosi więcej pożytku niż szkód, a szczególnie wiele pożytku przynosi takim krajom jak Polska. Przypominają się tutaj gorące spory wokół wejścia Polski do Unii Europejskiej. I jeśli dziś widzę jak przeciw CETA protestują ci sami, którzy próbowali nas przekonać, że Polska po wejściu do Unii popadnie w ruinę, a już szczególnie dla chłopów oznaczać to będzie nową pańszczyznę, zapala mi się czerwona lampka. No, i gdy widzę Adriana Zandberga, któremu poczucie smaku nie pozwalało i nie pozwala demonstrować przeciw łamaniu konstytucji wspólnie z politykami Platformy i Nowoczesnej, gdy staje na scenie obok Pawła Kukiza, narodowców Gabriela Janowskiego i Sławomira Izdebskiego mogę tylko skonstatować, że być może poczucie smaku wyrabia się z wiekiem.
Demonstracje i manifestacje obok budowania poparcia wobec jakichś ważnych postulatów, w przypadku szeroko pojętej opozycji maja też inną niezwykle ważną funkcję: Zajmują przestrzeń publiczną wypierając z niej – a przynajmniej ograniczając – konkurencje, w tym przypadku przeciwników wolności . Tak właśnie przez kilka lat działali narodowcy. I dopiero powstanie KOD-u i organizowane przez ten ruch demonstracje skutecznie przeciwstawiło się zawłaszczaniu przez jeden obóz polityczny narodowych barw i symboli.
Dlatego tak ważny będzie dzień 11 listopada. W przestrzeni symbolicznej, która ma jednak bezpośrednie przełożenie na polityczną rzeczywistość będzie się tego dnia wiele działo. Mam wielka nadzieje, że parasolki nie zostaną tego dnia zwinięte i pojawią się w Warszawie na Placu Gabriela Narutowicza, a także wszędzie tam gdzie odbywać się będzie symboliczne odbijanie zawłaszczanych symboli.



Mam trochę kłopot z tym tekstem.
Gdy czytam o „inflacji” demonstracji, gdy czytam o konieczności żmudnego budowania struktur, o koniecznosci oddziaływania na ludzi, o groźbie skończenia jak ruchy Occupy WallStreet – to ja się z tym wszystkim zgadzam. Z drugiej strony niedawno był tekst Jerzego Łukaszewskiego mówiący o konieczności demonstrowania. I tez się z nim zgadzam.
Pisze Pan o konieczności oddziaływania na ludzi, stałego, cierpliwego oddziaływania na ludzi.
Obawiam się, że to ponad siły głównych sejmowych partii opozycyjnych. PO będąca u władzy przez 8 lat tak bardzo zapamiętała się w nieoddziaływaniu, że oddziaływał tylko PiS, że narodowcy urośli. Mając wszelkie instrumenty nie zrobili nic, by przeciwdziałać czy to z lenistwa, czy z wyrachowania (istnienie PiSu przez kilka lat z rzędu gwarantowało wygrywanie wyborów), a być może (prawdopodobnie) po prostu narodowy katolicyzm to ideologia, która rządzącej kolaicji PO-PSL odpowiadała, o czym świadczą także swobodne przepływy polityków z PiS na czołowe miejsca w PO (Kluzik-Rosktowska, Kamiński) czy w drugą stronę (Gowin). Tym bardziej nie widzę sposobu, by PO skręcająca jeszcze na prawo (zgodnie z zapowiedzią lidera) miała w jakikolwiek skuteczny sposób oddziaływać na społeczeństwo i pozbawiać wpływów PiS. Raz, że najwyraźniej brakuje zdolności, a dwa, że nie widzę odbiorców, do których ten przekaz mógłby wogóle trafić.
Wydaje się, że jedynym sposobem, żeby wogóle przyciągnąć uwagę (co jest warunkiem wstępnym, żeby wogóle zacząć oddziaływać) jest chyba pomysł przedstawiany przez J.Luk – każdą krzywdę ludzką uczczynić sprawą publiczną, wziąć na sztandary i demonstrować. Ludzi wyrzucanych na bruk przez właścicieli odzyskujących kamienice raczej nie obejdą losy Trybunału Konstytucyjnego. Ale może pójdą demonstrować w ramach solidarności z wyrzucanymi z pracy w poczuciu wspólnej krzywdy?