31.10.2024
Emilia była najmłodszym z dziewięciorga dzieci mojej Babki Katarzyny; czworo zmarło w niemowlęctwie, albo kiedy zaczęły chodzić do szkoły. Po pierwszej wojnie nie było medycznej opieki nad dzieckiem ani szczepionek na choroby tego wieku, a lekarz kosztował. Największe żniwo zbierał kur, czyli dyfteryt, zwany też błonicą. Zdradliwa choroba objawiała się niewielką gorączką i suchym kaszlem; dziecko zaczynało się dusić i umierało. Nie wiem, jak to wtedy leczono, bo przecież nie było penicyliny…
Dzieci rodziły się i umierały, taka była kolej rzeczy. Przetrwały tylko najsilniejsze – mój ojciec i jego cztery siostry, a wśród nich Lusia; drobna, ciemnowłosa, łagodnie uśmiechnięta. Zapamiętałem ją jako sześciolatek, kiedy ona mogła mieć lat osiemnaście… Mówiło się, że ma kawalera, nazywa się Szmyt i jest stolarzem. Za niecały rok przyszła wiadomość o ślubie, a potem jej narzeczony przyjechał do nas przedstawić się bratu, czyli memu tacie. Miał pociągłą, końską twarz i niewiele mówił. Od razu wzięli się za remont komórki pod wielkim balkonem, na którym Żyd, poprzedni właściciel naszej kamienicy, odprawiał kuczki.
Po Wielkanocy pojechaliśmy autobusem na wesele do otoczonego wsiami miasteczka B. W ogrodzie rodzinnego domu panny młodej stały chłopskie wozy; zamiast bocznych desek miały szerokie drabinki, a między nimi wiklinowe półkoszki. W stodole, na klepisku przyrzuconym słomą odpoczywało pięć albo sześć niewielkich koni, które z nudów pogryzały suchą koniczynę. Zabroniono nam tam wchodzić, by ktoś nie dostał kopytem; podglądaliśmy je przez szpary w szerokich drzwiach i ścianach przewiewnej stodoły.
Dla dzieciarni liczyła się głównie jazda paradnymi, chłopskimi wozami do pobliskiego kościoła. Można też było iść piechotą, ale Babka zrobiła wszystko, by jej najmłodsza córka nie musiała się wstydzić, że wychodzi z biedy. Po ślubie, w kilku niewielkich pokojach stojącego do dziś domku, rozpoczęła się weselna uczta. Niewiele z niej pamiętam; było dużo jedzenia, goście pili wódkę, śpiewali, ktoś grał na harmonii, ale nie było gdzie tańczyć. Dzieci zajadały się ciemno brązowym piernikiem, przekładanym białą masą i popijały lemoniadę z krachli. Butelkę z porcelanowym korkiem na drucie trzeba było otworzyć tak, by huknęło…
Pod wieczór, kiedy weselnicy się popili i zaczęli przysypiać na stołach, nam też kazano iść spać. Nie było to najgorsze wyjście, bo spanie przygotowano na strychu, gdzie po zimie pozostało jeszcze sporo siana. Rano jedno z dzieci, bojąc się schodzić na dół po drabinie, na skraju dachu między krokwią a płatwią zrobiło kupę. Jedna z ciotek próbowała znaleźć winnego, ale kazano jej dać spokój… Na poprawinach gości już było mniej; jedli z musu, do picia też ich nie ciągnęło, rozglądali się za kwasem z kapusty…
Po paru dniach przyszły pocztą ślubne zdjęcia; ciocia Lusia siedzi sama na tle malowidła z wielkim sercem i kwiatami; biała suknia odsłania czubek buta, z wianka spływa długi welon. Lewą ręką podtrzymuje ślubny bukiet, na który patrzy z czułością, jak na niemowlę. W albumie nie zachowało się zdjęcie jej męża…
*
Nie minął rok, a o ciotce Emilii mówi się, że będzie miała dziecko. Nasz tata ma być chrzestnym, mama przygotowuje mnie i młodszą siostrę na kolejną uroczystość… Nagle listonosz przynosi telegram, że Lusia umarła i żeby za trzy dni przyjechać na pogrzeb! Znowu jesteśmy w domu Babki; w dużym pokoju na dwu stołkach leży trumna, a w niej piękna, młoda kobieta, w ślubnej sukni; te same buty, rękawiczki… Wokół stoją zapłakane ciotki; jest cicho, tylko Babka wydaje z siebie jakiś dziwny głos, ale oczy ma suche. Nawet nie zwróciła na nas uwagi…
Potem przyszedł ksiądz, coś śpiewał po łacinie, pokropił zmarłą, a dwaj sąsiedzi zaczęli przybijać gwoźdźmi wieko trumny. Wtedy Babka, która siedziała skulona, że jej nie było widać, rzuciła się na córkę i zaczęła strasznie płakać; Lusia, moja Lusia… krzyczała i nie pozwalała zamknąć trumny. Trwało dobrą chwilę, zanim mój ojciec i inni odciągnęli Babkę od zmarłej. Wtedy stukot młotków zmieszał się z płaczem wszystkich, także i nas dzieci…
Rok temu moja najmłodsza ciotka jechała do ślubu zdobnym wozem, teraz nieoszklony karawan wiezie ją na cmentarz… Konie idą powoli, by ludzie nadążyli, półprzytomną Babkę prowadzi dwu mężczyzn. Co chwilę przystają, bo się im osuwa z rąk, wtedy ciotki skrapiają jej twarz wodą z blaszanego naczynia …
Najgorsze było, kiedy trumnę spuszczano do dołu. Babka o mało za nią nie skoczyła; wyła jak zwierzę, aż nam ciarki przechodziły po plecach. Kiedy grabarze uformowali kopczyk, najpierw uklękła, a potem się na niego położyła. Jak poczuła świeżą ziemię, wycie powoli przeszło w jęk; wreszcie ucichła i pozwoliła się odprowadzić do domu. Zamiast pozostać z żałobnikami, poszła do niewielkiej stajni, usiadła na zydelku przy pysku krowy i powiedziała, żeby jej dać spokój…
Z rozmów przy stole wynikało, że ciotka Lusia umarła, bo się zakaziła ciążą, a mąż nie dał jej pieniędzy na lekarza. Wszyscy uznali, że śmierć matki i dziecka to jego wina, pewnie dlatego nie przyszedł na stypę. Po jakimś czasie postawił jej ładny – jak na tamte czasy – nagrobek ze stylowym, żelaznym krzyżem i żeliwną tabliczką z nowym nazwiskiem młodziutkiej żony. Nagrobek był dobrze zrobiony, bo po siedemdziesięciu latach nie widać na nim śladów zniszczenia.
Henryk Brzozowski
źródła obrazu
- Adobe-Stock-zwiebackesser: Adobe-Stock-zwiebackesser
Dziś problem jest inny. Artystyczny wyraz dał mu Mateusz Pakula w książce i spektaklu pod tym samym tytułem: Jak nie zabiłem mojego ojca i dlaczego tego zaluje? Widziałem spektakl i o nim dyskutowałem po pokazie w teatrze telewizji.
Lata pięćdziesiąte – wracają wspomnienia o tamtych czasach, tamtych ludziach, o nas samych i naszych bliskich, którzy byli podobni do ludzi współczesnych, ale jakże różni, jakże inni. Atmosfera wesela, radości i zabawy. Pogrzeb – pełen żalu, smutku i rozpaczy. Problem okołopoorodowej śmierci młodej kobiety, bądź z powodu powikłań ciąży. Problem nie rozwiązany w Polsce do dzisiaj, mimo upływu 70 lat, przy czym teraz już z powodu głupoty i złej woli współczesnych.
*
To opowiadanie jest dla mnie przywołaniem obrazów z dzieciństwa, które zapamiętałem bardzo podobnie do narracji Autora. Dojmujące wrażenie dziecka w koszmarnych snach chorobowych – wrażenie, że umieram. Dużo później ojciec opowiadał mi jak chorowałem na dyfteryt i jak o mało nie umarłem…
*
Tamtego świata już dawno nie ma, a większość nam współczesnych nie umie go sobie nawet wyobrazić. Proste, ascetyczne niemalże opowiadanie, znakomicie oddaje nieuchwytny wydawałoby się nastrój minionej epoki.
Opowiadanie wzrusza i przeraża. Wzrusza rozpacz matki, a przeraża los młodej kobiety pozbawionej pomocy medycznej, pozostawionej samej sobie i zdanej na wyroki opatrzności.
Bóg dał, Bóg wziął, a świat jest nadal taki sam..
Może jeszcze być tak, jak u Hioba: ‘Bóg dał, Bóg wziął; niech imię Pańskie będzie błogosławione!’ Taki jest człowiek – korona stworzenia…
Późna noc wiele lat temu, wiejska chata. W dużym rodzinnym łożu rodzice przystępują do amorów. Niespokojne ruchy budzą synka, który zorientowawszy się w czym rzecz mówi do małego braciszka:
– Uciekajmy Franiu, bo jedno zrobią, a dwoje zatratują!
Dużo, właściwie wszystko się od tamtej pory zmieniło, świat wygląda już inaczej. A jak będzie się prezentował za kolejne 70 lat…?
Dla czytelników starszego pokolenia dobra literatura to ta, która ożywia pamięć, pobudza wyobraźnię i zostawia wrażenie. Literacki drobiazg pana HB spełnia te warunki.