Korzystałem z wozu transmisyjnego wyposażonego w ciężkie mikrofony i wielkie magnetofony obsługiwane przez przedwojennych techników radiowych.
Sklep został zradiofonizowany, mikrofony rozstawione w różnych miejscach. Jeden mikrofon zbierał efekty na ulicy, drugi dźwięki ogólne, trzeci podstawiono pod klatkę z ptakami, czwarty z ladę i piąty naprzeciw wejścia dla zarejestrowania prowadzonych przeze mnie rozmów. Liczba mikrofonów oznaczała wówczas skalę realizacji. W wozie dźwięk był miksowany, a potem całość montowana, jak w filmie. Technicy, których zawodową codzienność wypełniały ciągnące się godzinami obrady partyjne, lubili takie atrakcje.
Innym reportażem była „Noc w Warszawie”, która zaczyna się podsłuchaną rozmową moich rodziców przed pójściem spać. Matka mówi do męża: Daneczku, chodź do łóżka, już tak późno. Cisza. Daneczku, chodź do łóżka, już tak późno. Cisza. Nie idziesz? to nie, mam kłopot. (Co oznaczało, że nie ma z tym kłopotu). Potem muzyka i mój głos: Noc w Warszawie.
Jedną ze scen nagrywaliśmy przez bramę cmentarza powązkowskiego. Mówiłem do grabarza: Dobry wieczór, panu. Tu Polskie Radio. Wybiła północ. Czy to nie jest pora, w której duchy wychodzą? Tak, odpowiedział, ale ja tu jestem starszym grabarzem na Cmentarzu Czwartym Powązkowskim i u nas żadnych przestrzeg nie ma, a za mną stoi na jutro nieboszczyk do pochowania.
Inną scenę nagrywaliśmy na Pradze w Barze Pod Cyckami. Tak mówił do mikrofonu jednonogi inwalida: My ludzie Pragi i pragniemy, żeby wszystko było w porządku i żadne tu tamto nie ma tu tamto. Tu mówi inwalida, który mówi. My ludzie Pragi wódkę pijemy Pod cyckami i nie ma dnia, żebyśmy wódki nie pili, ale jest pani Kazia, która zamiast setkę wódki, nalewa pół setki. Tu mówi inwalida, który mówi…
W „Nocy w Warszawie”, mikrofon trafia do komisariatu Milicji Obywatelskiej, dokąd zwożone są z miasta prostytutki, słynne ‘gruzinki’, czekające na klientów wśród gruzów, w bramach zrujnowanych wojną domów. Jedna z nich tak do mnie mówi: Ja jestem Izabella, kurwa nad kurwami, zobacz na moje ręce, ja się żnę, ale nie bój się, malutki, ja cię nie porżnę.
W komisariacie zapamiętałem taką piosenkę: Gdy wstaje późna godzina, miasto otula już mrok, gasną neonów kaskady i wtedy idę w tę noc. Wtedy ja drżąca i blada za chlebem na róg muszę iść i moja dusza wysiada i tobie śpiewam tę pieśń: Kup moje ciało na jedną noc, pieszczot, ukojeń dam ci moc…
„Noc w Warszawie” była odniesieniem do mojego dzieciństwa, gdy uwielbiałem włóczyć się po mieście, przyglądać się, jak ludzie żyją, przysłuchiwać się, o czym rozmawiają.
Atmosfera polskiego radia lat pięćdziesiątych była bliska absurdu. Niektórzy radiowcy obdarzeni donośnymi głosami zatrudniali się jako krzykacze przy trybunie honorowej podczas pochodów pierwszomajowych: Idą ogorzali, opaleni zetempowcy, nadzieja naszego społeczeństwa. Kiedyś, jako żart, w budynku radia wywiesiliśmy fikcyjne ogłoszenie, że reporterzy, dziennikarze, lektorzy, którzy chcieliby pomóc przy wznoszeniu okrzyków podczas pochodu ludzi pracy, proszeni są o zgłoszenie się o godzinie piątej rano przy trybunie honorowej, jeden z kolegów dał się nabrać, a potem żalił się, że nikt na niego przed trybuną nie czekał.
Gdy w Moskwie, w środku surowej zimy, zmarł prezydent Bierut, krążył dowcip, że żona nie zapakowała mu ciepłych kalesonów. Gdy jakiś czas potem do Moskwy poleciała delegacja rządowa z Gomułką, postanowiłem zrobić wywiady z żonami członków tej delegacji. Żonie Oskara Lange, wicepremiera, ekonomisty, który wojnę spędził w USA i miał w sobie coś ze światowca, zadałem niedyskretne pytanie” Czy mąż lubi jarzyny? Odpowiedziała: Tak, ale jak mu nie smakują to wypluwa odpowie, ale dobrze zrobione buraczki, to tak. Pytałem dalej: Czy gdy mąż wyjeżdża w podróż, szczególnie do zimnych krajów, pakuje mu pani ciepłe kalesony? Odpowiedziała: Absolutnie, pewne części ciała powinny być chronione. W kraju cenzury była to dziennikarska odwaga.
Witold Zadrowski uczył mnie rzemiosła radiowego. Zrobiliśmy wspólnie serię radiową pod nazwą „Sobotni mikrofon Warszawy”. Mikrofony były ustawione na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, na przeciwko Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zwanego Białym Domem. Audycje szły na żywo, ludzie podchodzili do mikrofonu, żeby wylewać swoje żale na temat warunków życia w Warszawie. Gdy pojawiał się ktoś podchmielony, niechętnie dopuszczaliśmy go do głosu, obawiając się, że będzie krytykował ustrój.
W tamtych latach, gdy miało się zawodowe ambicje, dobrze było mieć partyjnych aniołów stróżów. W mojej rodzinie takim aniołem był stryj Ignac, przedwojenny komunista, który z wojny wrócił jako czerwony oficer. Pierwszym jego zadaniem było „zagospodarowanie Warmii i Mazur”. W 1945 roku wyjechał do Olsztyna w mundurze wojskowym. W rodzinnym archiwum zachowała się notatka lokalnego sekretarza partii do żydowskiego prezesa pewnej spółdzielni: Towarzyszu Grynberg, proszę o obsłużenie towarzysza Marzyńskiego po linii krawieckiej. Ignac, który potem kierował państwowymi sklepami artykułów gospodarstwa domowego, witał mnie partyjnym pozdrowieniem: Co tam słychać u naszej młodzieży?
Poczucie spokoju dawał mi również nasz partyjny radiowy szef, Andrzej Kamiński. Prawda jest tak cenna, że należy posługiwać się nią z umiarem, mawiał pewien galicyjski rabin, a cytuje go w swojej fikcyjno-autobiograficznej powieści nieżyjący już Andrzej Kamiński. Bohater tej książki wywołuje medyczną sensację, gdy 12 stycznia 1923 roku, w Zurychu, rodzi się obrzezany.
Andrzej miałby na imię Włodzimierz Iljicz, gdyby nie jego żydowski dziadek Jankiel, który przyjechał z Warszawy i przy pomocy zapomogi pieniężnej przekonał syna, że rewolucyjne imię Lenin, może chłopcu zaszkodzić. Ojciec Andrzeja, szwajcarski psychiatra, był socjalistą, który w latach ’30, na dźwięk granej w moskiewskim radiu Międzynarodówki, siedzącą przy obiedzie rodzinę stawiał na baczność, a gdy Andrzej nie wstawał, dostawał w pysk. Jako młody szwajcarski komunista, Andrzej wyemigrował do Polski w latach pięćdziesiątych, w czasach, gdy w Polsce marzyło się, aby z niej uciec. W Warszawie zgłosił się do komisji poborowej, aby socjalistycznej ojczyźnie spłacić dług wdzięczności za przyjęcie go na swoje łono. Grubych świń nie przyjmujemy, powiedział mu kapitan ludowego wojska, a wtedy przyjęto go do pracy w nasłuchu polskiego radia, gdzie pisało się biuletyny specjalne dla Komitetu Centralnego, aby towarzysze wiedzieli, czym żywi się imperialistyczna propaganda.
Spotkaliśmy się w 1956 roku, ja, 19-letni bezpartyjny reporter „Warszawskiej Fali”, on, 33-letni towarzysz Kamiński z ubeckiego nasłuchu. Spodobały się Andrzejowi zachodnie programy radiowe, które nasłuchiwał, a gdy zbliżała się polityczna odwilż, zaproponował towarzyszom, żeby skończyć z celebrowaniem dziennika radiowego i robić go po zachodniemu pod nową nazwą: „Wiadomości z kraju i ze świata”.
Byłem jednym z młodych gniewnych, którzy od starych, przedwojennych radiowców odznaczali się szybkością mówienia. Weteran Tadeusz Bocheński mówił tak: Tu pol-skiera- dio na-da-je-my wia-do-mości dzien-nika-radio-wego, my mówiliśmy dwa razy szybciej. Nie zmieniało to faktu, że w studiu siedział cenzor wyposażony w możliwość wycięcia czegoś politycznie niewłaściwego nawet z programu, którego słuchacze byli przekonani, że leci na żywo, a tymczasem pierwsze 20 minut godzinnego dziennika radiowego, który prowadziłem, nagrane było godzinę wcześniej i zatwierdzone przez cenzora. O 21:00 odtwarzano te 20 minut, a ja w tym czasie nagrywałem wiadomości bieżące, które na antenie pojawiały się z 20- minutowym poślizgiem.
Kamiński imponował nam swoją znajomością języków. Na zakończenie audycji umieszczaliśmy tłumaczenia zachodnich michałków: o niedźwiadkach–dwojaczkach urodzonych w hiszpańskim ZOO, o pokazie mody Diora, oczywiście nic politycznego.
Andrzej oswajał nas z towarzyszami z kierownictwa, do których, po zachodniemu, mówił po imieniu: Słuchaj, Henryku.
Pod wpływem Andrzeja, w mojej gorąco-naiwnej głowie dwudziestolatka wydawało się, że wybuchła wolność: w 1957 roku, gdy na Placu Narutowicza milicja biła studentów manifestujących przeciwko zamknięciu tygodnika „Po prostu”, pojechałem tam skuterem, zabierając na siodełko amerykańskiego korespondenta, po czym wróciłem do radia i zażądałem wpuszczenia mnie do studia, żeby opowiedzieć, co widziałem. Proszę redaktorowi dać aspirynę, zapomniał w jakim kraju żyje, powiedział sekretarce towarzysz Henryk.
Andrzej rozwinął moje poczucie humoru. Zapamiętałem jego dowcip o nudzie w Szwajcarii: W czasie sceny balkonowej drugiego aktu opery „Rigoletto”, siedzący w trzynastym rzędzie w fotelu numer jedenaście, pewien zacny obywatel miasta Zurych zwraca się do sąsiada z pytaniem: – Przepraszam, czy pan się czasem nie zesrał? Na co odpowiada mu z fotela numer dwanaście inny zacny obywatel miasta Zurych: -Tak, a dlaczego pan pyta?
Radio nauczyło mnie wrażliwości na mowę ludzką, wyostrzyło poczucie ironii. Nauczyłem się tak opowiadać dźwiękiem, żeby w wyobraźni słuchaczy powstał obraz. Doprowadziło to mnie najpierw do telewizji, a potem do filmu.
(fragment mojej książki KINO-JA. ZYCIE W KADRACH FILMOWYCH, która jest już do nabycia w księgarniach i Internecie: ksiegarnia@universitas.com.pl )
Marian Marzyński