2018-02-09.
Początek tygodnia. Czas na zapoznanie się z treścią czasopism, opisujących wydarzenia i prezentujących komentarze do tych wydarzeń.
Nie będzie to w najmniejszym nawet stopniu raport z badań czy rozważania prasoznawcze, dotyczące rynku prasowego. Moje uwagi i refleksje oparte są o przegląd niektórych tylko tygodników; przegląd, a nie poprawne metodologicznie badanie treści i opis grupy ich czytelników, ze strukturą wykształcenia i zawodów, miejscem zamieszkania, wysokością zarobków i tym podobnych danych, umożliwiających subtelne liczenie różnych wskaźników, poziomów istotności, czy czego tam jeszcze chcecie.
Jak każdego tygodnia wybrałem się do czytelni czasopism w siedzibie Europejskiego Centrum Solidarności – gdzie, jak zawsze w komfortowych warunkach w całkowicie pustej sali, przejrzałem różne tygodniki społeczno- polityczne i gazety.
Trzy godziny wystarczą, aby oszaleć. Tego nie da się wytrzymać, to rozwala mózg. Chce się krzyczeć głośno, wręcz chce się wyć…
Mamy oto dwa światy mediów; światy całkowicie nieprzenikliwe, opisujące te same wydarzenia, ale nadające im zupełnie przeciwstawne znaczenia, formułujące zupełnie odmienne wnioski, budujące odmienne rzeczywistości.
Z badań nad czytelnictwem – tych dużych i rzetelnych – wiemy, że Polacy w swojej masie nie czytają; ani książek, ani prasy. Polacy oglądają telewizję i śledzą media społecznościowe w Internecie.
Jeśli tak, to jak rozumieć tę „publicystykę” w czołowych tygodnikach i jej ton? Jedyne, co przychodzi mi do głowy to stwierdzenie, że mają one petryfikować istniejące podziały, utwierdzać w przekonaniu o słuszności własnych stanowisk w obrębie swojej grupy. Z dawnych czasów pamiętam – „dżentelmeni nie spierają się o fakty, spierają się o ich interpretację, dżentelmeni fakty znają”.
Przeglądając tygodniki można dojść do wniosku, że nie ma dżentelmenów nigdzie, a już z pewnością nie w mediach!
Gdyby przyjąć, że sformułowana wyżej ocena jest prawdziwa, to jedyne tego uzasadnienie, to kategoria zwykłego interesu – jestem w takiej redakcji, ona ma taką „linię”, biorę od niej pieniądze, to muszę być z nią zgodny. „Skoro wszedłeś między wrony, musisz krakać jako one”.
Ale przecież zawsze można zacząć robić coś innego. Wiem, czasem to trudne, ale przecież nie niemożliwe.
Dziennikarze czy publicyści to jednak zawody, rzemiosło; wprawdzie zawody publicznego zaufania – ale właśnie zawody. Praca dziennikarza czy publicysty – to zwykła praca, z całym bagażem blasków i cieni. Pensją i obowiązkami służbowymi. Z niechęcią przyjmuję to do wiadomości.
Ale… co z pozycją i rolą społeczną parlamentarzysty, posła czy senatora?
To otóż też jest praca; ale i coś więcej. Każdy może (z małymi, w prawie określonymi wyjątkami) się o nią ubiegać. Decydują jednak wyborcy, ich głosy. Tu nie ma prostego stosunku pracy, to mandat społecznego zaufania.
Słuchając wypowiedzi różnych polityków, posłów i senatorów – nie mogę zrozumieć: czemu inteligentny (jak można mniemać) człowiek tak jawnie zaprzecza elementarnym regułom rozumowania i wygłasza sądy całkowicie sprzeczne z faktami i ze zdrowym rozsądkiem? Tylko dlatego, że jest to zgodne z linią polityczną i przekazem dnia, ustalonym przez kierownictwo jego partii, czy – co częściej – jej wodza?
Jeżeli, nawet nie zgadzając się z nimi całkowicie, jakoś tam mogę zrozumieć dziennikarzy czy publicystów, to w przypadku polityków – ludzi sprawujących swą rolę w oparciu o mandat wyborczy, zrozumieć tych zachowań nie mogę.
Nie ma wszak przymusu bycia politykiem. Nikt nie musi być posłem czy senatorem, jeżeli to jest sprzeczne z jego poglądami czy systemami wartości. Zawsze można wrócić do swojego rzeczywistego zawodu, do roli i miejsca poprzedzającego wybór do parlamentu.
Dlatego nie mam litości dla ludzi jawnie zaprzeczającym prawom logiki, zasadom rozumowania, głoszącym wszem i wobec, że czarne jest białe, a białe czarne, zmieniającym poglądy w fundamentalnych sprawach z dnia na dzień, z godziny na godzinę – tylko dlatego, że to się opłaci politycznie. Wierzących, że „ciemny lud to kupi”.
Do tych wszystkich, którzy mówią – tak zawsze było, tak zawsze będzie, liczy się tu i teraz, liczy się efekt sondażowy, słupki poparcia, szansa na reelekcję powiem jedno – każdy system kiedyś się kończy. Nic nie trwa wiecznie, a zwykle koniec jest w zasięgu jednego życia.
To niedługo, bardzo niedługo…
Zbigniew Szczypiński
Gdańsk
Nie mogę się oprzeć przed zabraniem głosu jako pierwszy. Otóż sądzę, że Pan Profesor wykazuje się tu daleko posuniętą naiwnością i idealizmem. „Wybraniec narodu”, drogi Autorze, po pierwsze… czyli poseł (troszkę inaczej niż senator) wcale nie jest wybrańcem ludu, bo o jego wyborze decydowało miejsce na liście partyjnej, czyli Wódz. Wyborcy – minimalnie. Jest więc raczej wskazańcem niż wybrańcem. Więc nic dziwnego, że owemu Wodzowi je grzecznie z rączki i myśli tylko o tym, by spełnić jego życzenia; tym bardziej, że zazwyczaj zawodowo jest kompletnym zerem, nikim.
A tu ministerialna pensja poselska, wizyty w telewizjach, podtykane pod nos sitko mikrofonu, wyjazdy, bonusy… Kto chce tym wszystkim ryzykować w imię jakichś zasad? Jednostki, Panie Profesorze.
I – wbrew temu, co Pan sądzi – to dziennikarz może dużo łatwiej dziś zmienić miejsce pracy, niż tzw. (tfu!) parlamentarzysta. I w odróżnieniu od polityka – finansowo tak wiele nie ryzykuje, bo po obu stronach („słusznej” i „niesłusznej”) zarobki są podobnie niezbyt imponujące. Więc dziennikarzowi kalkuluje się zachować twarz; politykowi – absolutnie nie. Twarz dziennikarza i jego podpis mają jeszcze – niewielką – wartość. To samo u polityka, to na ogół nicość.
Rozumiem – czytanie takich sądów ogólnych dotyczących dziennikarzy czy publicystów wymaga natychmiastowej reakcji Redaktora internetowej inteligenckiej gazety opinii, komentarzy i analiz, to całkowicie zrozumiałe.
Odnosząc się do treści – chciałbym zwrócić uwagę, że opozycją do idealizmu jest cynizm, a jeżeli tak, to wolę trochę naiwnego idealizmu niż skorzystanie z jakże przydatnego cynizmu.
Czy parlamentarzysta to „wybraniec” czy „mianowaniec” – to zupełnie inna sprawa rozstrzygnięcie której wymagałoby dyskusji o całkowitej zmianie modelu sprawowania władzy, odejścia od demokracji w kierunku merytokracji, zautomatyzowaniu procesów podejmowania decyzji, robotów decyzyjnych na wzór robotów chirurgicznych itp, itd…
Ale to już zadanie dla młodego pokolenia, dla mojego zostaje jedynie naiwne i idealistyczne marudzenie
BM, to wszystko bywa też bardziej skomplikowane.
Wczoraj oglądałem wywiad obatela Czarneckiego z reporterką TVP1. Dziewczyna miała rażącą wadę wymowy. To nie jej wina, ale powiedz, jaka inna stacja zatrudniłaby ją na stanowisku korespondentki w Brukseli?
W odruchu samozachowawczym będzie wierna do upadłego.
To w dużej mierze prawda. Ale takie panienki i chłoptysie (wiem coś o tym – za mną 25 lat kierowania różnymi zespołami telewizyjnymi i nauczania tego zawodu) na ogół są tak przekonane o własnej wielkości, aparycji itp., że gdy po zmianie politycznej wylecą na bruk, będą głęboko przekonane o własnej krzywdzie. Tu nie ma mowy o odruchu samozachowawczym. Jak mawiał jeden z moich przyjaciół – to samoocena, z którą boso zapieprzać na pole minowe, a nie łapać się za mikrofon. Nieuleczalne.
Za złej komuny symbolem cynizmu i draństwa byli dla mnie aparatczycy PZPR i posłowie komunistycznego sejmu. Symbolem był taki Albin Siwak czy Zofia Grzyb. Dziś oceniam, że wielu z nich miało poglądy, z którymi się nie zgadzałem i nie zgadzam, ale były to ich, autentyczne i prawdziwe poglądy. Byli też – wcale nie rzadko – tacy, którzy chcieli coś dla Polski, dla ludzi zrobić. W ramach systemu, który był narzucony, wielu starało się zrobić coś dobrego. A przynajmniej zachować się przyzwoicie. Nawet ten Siwak, niewątpliwie egzemplarz wyjątkowy, mówił chyba to, co myślał, a nie to, co kazali. /Polecam książkę Walenciaka „Polska Ludowa” – rozmowy Werblana z Modzelewskim/. Tymczasem dziś aparatczycy partii rządzącej /partii???/ są zbiorowiskiem osobników, którzy całkowicie i ze wszystkim są pozbawieni własnych poglądów, mówią i robią to, co im ktoś każe czy dyktuje. Są pozbawieni elementarnej przyzwoitości. U większości z nich to chyba nawet nie jest cynizm – ten wymaga inteligencji…
Tak sobie czasem myślę, czy nie ma tu pewnej analogii do słynnego eksperymentu profesora Zimbardo, który podzielił uczestników na grupę klawiszy i grupę więźniów. I „klawisze”, w przekonaniu że tego się od nich oczekuje, stali się sadystami. Czy taki mechanizm nie jest częściowym wytłumaczeniem zachowania tych „reprezentantów suwerena”? Oczywiście oprócz motywacji finansowych lub może „haków” na niektórych.