17.10.2018
Północ w Sopocie. Na pierwsze piętro domu, którego parter zajmuje Żabka, wspinają się po dwóch drabinach niebieskie ludziki w kombinezonach, żeby zawiesić transparent wyborczy. Lewą drabinę zabezpiecza żona kandydata, prawą on sam, i mówi:
— Pierwszy i ostatni raz to robię. Jestem adwokatem, ludzie w Sopocie mnie znają, ale nie przypuszczałem, że brutalność moich przeciwników sięgnie tak daleko. Po co mi to?
— Ja to mówiłam od początku — śmieje się małżonka — ale trudno, trzeba ten baner przed ranem zawiesić.
— Zalajkowałem cię — mówię Sopociance, mojej towarzyszce spaceru po mieście wzdłuż odrestaurowanych, secesyjnych wilii Wolnego Miasta Gdańsk.
— Wille piękne, ale co z tego? Właściciele wyremontowali, sprzedali i wynieśli się z Sopotu, co roku ubywa nam kilka tysięcy stałych mieszkańców.
Ania ma 41 lat, architektka wnętrz, doktorantka, pisząca prace o pejzażach i architekturze Sopotu, biega (tłumaczenie z angielskiego) do rady miejskiej; po pierwsze dlatego, że wszyscy jej mówią (wszyscy z fejsbuka?), że się nadaje.
— A po drugie?
— Żeby coś zmienić.
Mijamy plakaty wyborcze: „Kocham Sopot”, „Słuchamy Sopocian”, „Miasto dla ciebie i dla mnie”, „Słyszę Sopot”. Wśród nich zdjęcie Ani. Jedyna w kapeluszu.
— To nie jest propaganda wyborcza, kapelusz noszę od dawna, zdjęcie trochę za młode, zrobił kolega.
— Więc co zmienić? — pytam Anię.
— Na przykład te ŻABKI. Na każdym rogu!
— Spróbuj zabronić właścicielowi wynająć, komu chce — zatrzymuję się, patrząc Ani w oczy — chcieliście kapitalizmu, to go macie.
— Ale nie tylko o Żabkę chodzi — broni się Ania.
— Setki tysięcy ludzi przyjeżdżają do Sopotu, wydając pieniądze na te same, seryjne „pamiątki z Sopotu”, które mają u siebie w domu. A my mamy malarzy, rzeźbiarzy, grafików, tkaczy, metaloplastyków, rękodzielników, którzy mogliby im zaproponować coś naprawdę „made in Sopot”. W tym powinno im pomóc miasto: zainwestować w przestrzeń miejska, gdzie artyści mogliby sprzedawać bez haraczu prywatnego wynajmu.
– Znów się mocujesz z kapitalizmem – mówię Ani, do której mam słabość, bo imię ma takie jak moja córka i tyle samo lat.
— Nie bądź cyniczny. Człowiek, który jest prezydentem miasta od 18 lat, przestaje myśleć do przodu. Cała nadzieja w wyborach. Ale wyborcom nie starcza odwagi, żeby postawić na nowe twarze.
– I tak kuleje demokracja – dodaję filozoficznie i opowiadam jej o własnej technice glosowania na kandydatów do rady miejskiej Bostonu: sami nowi!