01.04.2019
Dostaję e-maile i linki do wiadomości o paleniu książek w Polsce od znajomych z USA i innych krajów. Mogę odpowiedzieć, że to nie mój kościół i właściwie nic mnie to nie obchodzi.
A jednak tak nie mogę. Jest mi zwyczajnie wstyd, że w moim kraju w XXI wieku takie rzeczy wis dzieją. Dobrze, że odezwały się przytomne głosy katolickich dziennikarzy, na razie świeckich, bo jak rozumiem, księżowska solidarność nie pozwala nazwać rzeczy po imieniu. Zastanawiam się, co też robi gdański gospodarz kościoła abp Głódź, czy nie jest mu wstyd, że pod jego nosem wyprawia się taki cyrk?
Najdosadniej wyraził się Szymon Hołownia: „Dla mnie ta śmierć polskiego Kościoła, którą właśnie na żywo zacząłem oglądać, jest jednocześnie początkiem opowieści o jego — naprawdę w to wierzę — nowym, bardziej ewangelicznym odrodzeniu”. Zgadzam się z pierwszym członem zdania, a do drugiego mam duże wątpliwości. Gdzie te znaki odrodzenia? Tym bardziej ewangelicznego.
Z jednej strony zwieranie szyków w walce z potworem genderyzmu z drugiej palenie książek; zastanawiam się: co jeszcze wymyślą kreatywni polscy księża? Mam nadzieję, że nie zaczną palić czarownic. Godzi się przypomnieć, jak to już zrobili użytkownicy mediów społecznościowych, zdanie Henryka Heinego: „Gdzie się pali książki, dojdzie w końcu do palenia ludzi”.
Biskupie Głodziu: obudź się i oszczędź większego wstydu!