03.04.2019
Andrzej Kiełbasiński (1927-2019)
Nie wiem nic na temat jego osiągnięć z matematyki. Wiem tylko, że gdy dobiegał dziewięćdziesiątki, nie lubił, gdy ktoś zwracał się do niego „panie profesorze”. Słusznie, bo nie potrzebował stawać na uniwersyteckich koturnach. I tak łatwo było dostrzec jego wyjątkowość.
Lato 2018 roku. Przy furtce do pięknego ogrodu siedzi pan Andrzej Kiełbasiński, wystawia twarz do słońca, ma zamknięte oczy, jakby medytował. Gdy z Dominique’em podeszliśmy bliżej, usłyszał nas i poderwał się jak nastolatek, gotowy do zaplanowanej wycieczki.
Pojechaliśmy do Jadwisina, miejsca, gdzie spędził swoje dzieciństwo. Po drodze wypytywałam go o historię rodzinną sięgającą pokolenia dziadków. Wyjątkowo ciekawą. Jego matka Bella Kiełbasińska była córką ortodoksyjnego Żyda z Odessy Chaima Belina. Gdy ten przyjechał do Łodzi, czyli na rubieże Imperium Rosyjskiego, założył firmę, która dawała rodzinie stabilizację. Kupił także kamienicę na ulicy Piotrkowskiej. To tam matka Andrzeja – Bella – spiskowała i roznosiła tajne ulotki podczas rewolucji w 1905 roku. Dwie dekady później w Warszawie urodziła Andrzeja, swoje trzecie dziecko. Wkrótce rodzina Kiełbasińskich przeniosła się do Jadwisina, bo rodzice w czasie wielkiego kryzysu lat trzydziestych mieli problemy z pracą, pomimo że ojciec Andrzeja – Stanisław Kiełbasiński był zdolnym chemikiem, któremu udało się przed wojną stworzyć genetyk Salvarsanu, bezcennego wówczas leku na syfilis.
Wróćmy do współczesności.
Rok temu pojechaliśmy do Jadwisina, żeby zobaczyć miejsce dzieciństwa Andrzeja. Miękkim, spokojnym głosem cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania. Precyzyjnie i łagodnie. Nie mówił niczego, co przekroczyłoby granice rodzinnej dyskrecji, zachowywał obyczaj, że o nieobecnych mówi się tylko dobrze. Mieliśmy wrażenie, że z każdym krokiem przeistacza się z dziewięćdziesięcioletniego staruszka w kilkuletniego chłopca. Gdy znaleźliśmy się nad brzegiem Bugo-Narwi – jak pan Andrzej nazywał miejsce, gdzie łączą się dwie rzeki, miałam wrażenie, że staje się tym chłopcem, który wbrew zakazom rodziców idzie bawić się na plażę, przygląda się rybakom zarzucającym sieci z chwiejnych łódek, i podziwia ulubionego wujka, który przyjechał z Paryża i uczy maluchy pływać. Zabawy jest co niemiara. Wśród dzieci pojawia się też Marychna, nieco starsza kuzynka, córka słynnych lekarzy i odkrywców Hanny i Ludwika Hirszfeldów. Dziewczynka nie przetrwa wojny i getta. Wiele lat później jedyna córka Andrzeja otrzyma imię swojej kuzynki – Marysia.
Jest piękny dzień, woda w rzece jakby drżała, pan Andrzej opowiada tak, że w końcu i my dostrzegamy na drugim brzegu rzeki rozbawionych kuzynów, których flisacy przewieźli w lepsze miejsce do pływania.
Siedzimy na drewnianym pomoście. Jest miło. Pan Andrzej opowiada, jak jego matka zignorowała okupacyjne zarządzenia niemieckie i nie poszła do getta warszawskiego, a według praw hitlerowskich powinna tam pójść i wziąć swoje dzieci. Sama zagrożona pomagała ukrywającym się i pośredniczyła w przekazywaniu pomocy organizowanej przez Żegotę. Syn poznał ten wycinek okupacyjnego życia z relacji, bo wówczas sam był już na przymusowych robotach w Niemczech.
Niedaleko pomostu jest miejsce, gdzie znajdował się dom dzieciństwa, ale nie ma po nim już śladu. Pan Andrzej nie narzeka na zmieniający się kształt świata. W ogóle na nic się nie skarży, łagodność i akceptacja są nie tylko wpisane w jego głos, ale także w widzenie spraw i rzeczy.
Nie ma też żadnych życzeń, za wszystko dziękuje, niczego nie chce, częstuje się tylko kilkoma jagodami, odmawia słodyczy. Nalega jedynie na to, abyśmy na czas wrócili na Jelonki, bo chce podać obiad żonie.
Nikt już dzisiaj nie może wskazać śladu po domu Kiełbasińskich w Jadwisinie, nikt nie pamięta dzielnych kobiet z tej rodziny z czasów przedwojennych – babci Sary, matki Belli i cioci Hanny Hirszfeld.
Pan Andrzej, pytany o przeszłość, chętnie opowiadał.
Jego odejście czyni świat jego młodości jeszcze bardziej minionym.
Odszedł piękny człowiek wraz ze swoją pamięcią i wiedzą.
„Kiedy ktoś umiera, umierają wraz z nim wszystkie jego myśli”.
Kochany Panie Andrzeju, dziękuję za nasze spotkania i za tę cząstkę wspomnień, którymi zechciał się Pan za mną podzielić.
Susan Sontag ma rację: „Pamiętanie jest czynem etycznym, samo w sobie i samo z siebie ma wartość moralną. Pamięć to – niestety – jedyna relacja, jaką możemy utrzymywać ze zmarłymi”.
Urszula Glensk
PS.
Andrzej Kiełbasiński był wybitnym specjalistą od metod numerycznych matematyki, czyli od obliczeń na „prawdziwych” liczbach. Był też – m.in. – za moich czasów studenckich opiekunem koła naukowego młodych matematyków. Pamiętam, jak pojechaliśmy wraz z nim na zjazd takich kół do Krakowa w roku 1955. W pociągu było potwornie zimno. Andrzej nakazał nam okryć się paltami i powiedział „zaraz was rozgrzeję”. I… zaczął recytować Leśmiana.
„Idzie ku śpiącej w ogień i burzę,
Pomiędzy róże, pomiędzy róże! ”.
Czysty surrealizm. Dobre czasy były i dobrą pamięć zachowałem o Andrzeju.
Bogdan Miś
