19.02.2020
Coś o demokracji.
O proceduralnej demokracji jako tej formie sprawowania władzy, która jest wszechobecna we współczesnym świecie.
Wszechobecna to nie znaczy, że jedyna.
Nawet teraz, w dwudziestym pierwszym wieku na świecie, w różnych jego regionach, mamy nadal systemy teokratyczne, takie, gdzie władca jest bogiem albo jego następcą; mamy monarchie z królami czy inaczej nazywanymi ich odpowiednikami; znamy państwa, gdzie rządzi dyktator (zwykle pod jakąś przykrywką).
Są też — i jest ich wiele — demokracje parlamentarne, różniące się bardzo wewnętrzną strukturą władzy i sposobami jej wyłaniania. Jednym słowem — mamy mnogość systemów, bardzo różniących się między sobą — a mimo to występujących wspólnie na światowej scenie jako uznane podmioty prawa międzynarodowego.
Skupimy naszą uwagę na demokracji.
Gdy pada słowo demokracja, to natychmiast pojawia się oczekiwanie określnika, jaka demokracja: czy liberalna, czy ludowa, a może proceduralna? Obecnie najczęściej występuje z przymiotnikiem liberalna. Demokrację ludową pominiemy jako nieprawdziwą w nazwie (wyrażenie „demokracja ludowa” jest nielogiczne, demokracja to przecież rządy ludu) i treści (treść tej „demokracji” mamy w swojej pamięci). Zostawmy to, mamy to za sobą.
Na przełomie lat 80/90 w Polsce rozpoczęliśmy przygodę z nową formą demokracji przejętej wraz z reformą gospodarczą z Zachodu. Zachodu traktowanego jako wzorzec, jako model, do którego mieliśmy zmierzać, nie szczędząc sił, nie poddając się trudnościom i kłopotom, jakie wystąpiły w realizacji 10-punktowego waszyngtońskiego konsensusu, zawartego w planie Balcerowicza.
Model demokracji po 1989 roku — to model pochodny od wzorca neoliberalnego, w którym rolę państwa sprowadzono do zapewnienia abstrakcyjnej wolności i równości jednostek do działań na rynku. W tym modelu państwo nie zapewnia obywatelom bezpieczeństwa materialnego. Państwo stało się narzędziem realizacji interesów silnych jednostek na wolnym rynku. Tu nie ma miejsca dla społeczeństwa rozumianego jako wspólnota; w ramach liberalizmu społeczeństwo — to agregat jednostek w ramach rządów prawa.
Pamiętamy, co mówiła Margaret Thatcher: żadne społeczeństwo nie istnieje, istnieją tylko jednostki; no, może jeszcze rodziny jako zbiory jednostek. Liberalizm — to również rządy elit wyłanianych w systemach wyborczych demokracji przedstawicielskiej. No i mamy kolejne elity wyłaniane w kolejnych wyborach, wchodzące do Sejmu i Senatu, poddane regulaminom tworzącym większości zdolne tworzyć prawo. W trakcie naszej transformacji w ciągu już trzydziestu lat nowej Polski przewinęły się tu tysiące ludzi, mających mandat do rządzenia.
A ilu rządziło?
Jest rzeczą bezsporną, że w naszym systemie najważniejsze są przeliczniki liczby oddanych głosów na liczbę mandatów, od których zależy siła polityczna partii czy innego ugrupowania. Nie ulega wątpliwości, że ważniejsze od wyników wyborów powszechnych są wewnętrzne regulaminy przydziałów sejmowych czy senackich komisji poszczególnym ugrupowaniom politycznym; jednym słowem — ważniejsza jest kuchnia władzy, niż jej sala plenarna.
Mamy — trwale obecny — spór o jednomandatowe okręgi wyborcze, o prawo wyborców do odwołania wybranego przedstawiciela, o zakres demokracji bezpośredniej, wyrażanej w referendum. Jest tych sporów znacznie więcej; te wymienione wyżej to tylko tak, dla przykładu.
Piszę to wszystko tylko dlatego, aby zbudować płaszczyznę, na której pojawi się pomysł trwałej zmiany w procesie wyłaniania przedstawicieli, ludzi obdarzonych mandatem do sprawowania władzy w imieniu społeczeństwa wolnych obywateli, z ich przyrodzonymi prawami człowieka, jakie zostały wymyślone dwieście lat temu, w trakcie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Dwieście lat temu, to tak niedawno…
Jeżeli jest tak — a jest — że każdy wolny obywatel ma prawa wyborcze (pomińmy te określone prawem sytuacje, w których jest tych praw pozbawiony) to powinno ono być znaczące. Dalsze utrzymywanie stanu, w którym do wyborów w Polsce po 1989 roku średnio chodzi tylko połowa uprawnionych — nie ma sensu. Tak dalej być nie może. Tak dalej się nie da.
Wiemy, że są kraje, w których udział w wyborach jest nie tylko prawem, ale i obowiązkiem obywatela. Nieusprawiedliwiona nieobecność przy urnie grozi mandatem, nawet dość wysokim. To jest jakieś wyjście, ale może można wymyślić coś lepszego.
Na przykład coś takiego – udział w wyborach jest nie tylko prawem, ale i zaszczytem, na który trzeba zapracować. Na przykład, zdając egzamin wiedzy o przedmiocie wyborów: samorządowych, parlamentarnych, europejskich. To są różne poziomy władzy, różne wymogi kompetencyjne, różne obszary wiedzy.
Niech zatem każdy obywatel stanie do egzaminu testowego, obejmującego na przykład 100 pytań z wiedzy dotyczącej władzy samorządowej, państwowej i tej, którą realizują instytucje Unii Europejskiej. Poziom zaliczenia egzaminu określi prawo do udziału w wyborach na określonym szczeblu. Niezdany egzamin można będzie poprawić w kolejnym podejściu.
Trochę tak jak z prawem jazdy, może zdobyć je każdy (poza specjalnymi sytuacjami niewydolności psychomotorycznej), ale jeździć samochodem można tylko wtedy, gdy zda się egzamin. Czy udział w wyborach to coś mniej ważnego niż jazda samochodem? Wydaje się, że wprost przeciwnie.
Wiem, że to trudne do przyjęcia. Wiem, że nie ma nigdzie takich rozwiązań. Wiem też, że to nie stanie się już. Ale żeby coś się zaczęło — trzeba zacząć o tym myśleć. Argumentem za takim rozwiązaniem może być to, że powszechne prawo przysługujące każdemu być może nie jest postrzegane jako coś cennego, jako wartość. Wysiłek (niewielki), jaki trzeba będzie włożyć, by uzyskać prawo do udziału w konkretnym głosowaniu — to coś, co podniesie wartość tego aktu.
Jest przy tym oczywiste, że rygor zdania egzaminu nie dotyczy udziału w referendach. Referenda dotyczą bowiem spraw powszechnych, a pytania referendalne można sformułować tak, by spełniały rygory poprawności metodologicznej. To jest do załatwienia.
Mam całkowitą świadomość tego, że teraz, w czasie rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej, gdy wszyscy tylko o tym, czy palec pani posłanki faktycznie przesądzi, kto będzie prezydentem Polski na następne pięć lat, albo czy kandydatka do urzędu prezydenta zrobiła dobrze, czy źle, odwracając zadane jej pytanie o jej dokonania w polityce — teraz stawianie spraw cenzusu wiedzy jako warunku udziału w wyborach będzie odebrane jako nie na miejscu. Nie dziś.
Mam inne zdanie, właśnie to i właśnie teraz, zanim naprawdę będzie za późno.
Liczyć na przejęcie strategicznych decyzji przez AI, na początek na poziomie globalnym, w skali całego globu, a potem na poziomach niższych, regionalnych, a nawet krajowych można w perspektywie trzydziestu lat, w horyzoncie 2050. Pomysł oparcia głosowań o elementarną wiedzę w przedmiocie głosowania trzeba wprowadzać już, w perspektywie 2030, a więc za chwilę.
Zbigniew Szczypiński
Polski socjolog i polityk. Prezes Zarządu Stowarzyszenia Strażników Pamięci Stoczni Gdańskiej.
Parę lat temu, po wyborach 2005 r., a zwłaszcza po 2015 roku myślałem podobnie jak Autor. Egzamin z elementarnej wiedzy obywatelskiej byłby zupełnie na miejscu. Merytorycznie i teoretycznie pełna zgoda. Zastrzeżenia pojawiają się na poziomie praktycznym. Znając poziom umysłowy naszego społeczeństwa mogłoby się okazać, że ci co nie byliby w stanie zdać takiego egzaminu to np. 40% lub 60% populacji. To są szacunki ostrożne, bo realnie mógłby to być poziom 70% nieprzygotowanych. Można sobie zatem wyobrazić jaka byłaby skala wykluczenia wyborców. Pamiętając, że ok. 50% już dzisiaj nie chodzi na wybory, a z pozostałych 70% odpada w egzaminach, łączny elektorat mógłby wynosić 15%-20% populacji. Wtedy legitymizacja władz wyłonionych w takich wyborach byłaby więcej niż mizerna. Reasumując – dzisiejszy system, daleki od bycia choćby dobrym, jest i tak lepszy niż wprowadzenie jakiegokolwiek cenzusu, choćby był to szlachetny cenzus wiedzy obywatelskiej.
*
Moim zdaniem rozwiązaniem na dzisiaj, dopóki AI nie pomoże ludziom w dokonywaniu wyboru jest kilka elementów łatwych do wprowadzenia:
– przywrócenie równowagi instytucjonalnej zniszczonej przez rządy PiS (trójpodział władz i efektywny system check and balances) – wprowadzenie prawnych oraz instytucjonalnych zabezpieczeń przed pokusą niszczenia ładu demokratycznego (np. urzad ochrony konstytucji, etc.),
– odwoływanie się do demokracji bezpośredniej w sprawach zasadniczych przy czym współcześnie referenda mogłyby mieć postać elektroniczną, łatwą, szybką, precyzyjną i tanią w obsłudze,
– realizacja woli większości musi także oznaczać poszanowanie praw mniejszości zagwarantowane prawnie, nawet jesli byłoby to kosztownie społecznie,
– wiedza obywatelska, o której słusznie wspomina Autor, powinna być dostarczana obowiązkowo we wszystkich typach szkół i uczelni oraz w odpolitycznionych mediach publicznych, również w mediach elektronicznych, w tym w społecznościowych, tak, aby żaden obywatel nie mógł się powoływać na brak dostępu do tej wiedzy, Jeżeli mimo to obywatel tej wiedzy nie posiada to już jest jego wybór i jego opdpowiedzialność.
*
W świecie współczesnym stajemy coraz bardziej przed innym dylematem – pokusą. Tą pokusą wielu polityków, jest złudzenie efektywności modeli niedemokratycznych. Politycy marzą o władzy dyktatorskiej i trwałym wyeliminowaniu konkurencji. Powołują się przy tym na efektywność modelu chińskiego oraz innych wzorców azjatyckich. Przerabiamy tę pseudo efektywność w wydaniu PiSu, to jest w formie niemal karykaturalnej. Ta pokusa jest najpoważniejszym zagrożeniem z którym musimy sobie poradzić. Myślę, że skala zagrożeń klimatycznych i cywilizacyjnych może pomóc nam tę pokusę zmniejszyć.
Do Pańskich propozycji dorzucił bym również tą : Realny rozdział Kościoła od państwa…Kościół z dala od : polityki , edukacji i państwowych pieniędzy….
Rozdział KRK od państwa jest oczywistą koniecznością. NAlezy to zrobić i już. Zapowiadanie z wyprzedzeniem uruchamia przeciwdziałanie KRK, który będzie bronił swoich wpływów jak każde lobby. A ze jest to instytucja ogromna to i lobbowanie potężne.
Wierzy pan w to, że jakakolwiek władza odważy się tego dokładnie przestrzegać i na przykład nałoży milionową grzywnę na księdza, który w kazaniu choćby zająknie się o polityce? Pomijając fakt, że to niewykonalne w państwie niepolicyjnym.
To nie musi być tak, że egzamin się zdaje lub nie. Może być tak, że głos każdego mnoży się przez współczynnik zaliczenia. Jeśli odpowiedziałeś poprawnie na 80 pytań ze 100, to twój głos ma wagę 0.8.
Nie wierzę w to, by suweren chciał startować w takim konkursie dla jakiejkolwiek ambicji. Większość nie ma żadnych ambicji, jak sądzę. Zrobiłbym odwrotnie: płaciłbym, powiedzmy, 50 złotych za udział. I wprowadziłbym wymagania dla wybieranych: do parlamentu pełne wyższe wykształcenie i minimum 30 lat życia, do samorządu wykształcenie minimum średnie i udokumentowane 5 lat pracy. Wprowadziłbym też bezwzględny wymóg wyższego wykształcenia na poziomie co najmniej magisterskim dla wszystkich urzędników państwowych na stanowiskach kierowniczych. I od szczebla wiceministra — wiek minimum 40 lat.
Z tym że to też ma istotne mankamenty. Mnóstwo ludzi pójdzie wtedy do urn tylko po ten litr wódy (bo tak się to mniej więcej przelicza) i wrzuci kartkę pustą albo źle wypełnioną (bo poziom intelektualny suwerena wyklucza masową umiejętność stawiania krzyżyków we właściwym miejscu). Dałoby się tego uniknąć jedynie chyba przy głosowaniu elektronicznym, który by uniemożliwiało wypłatę dopóty, dopóki karta do głosowania nie będzie wypełniona poprawnie. Ale i wtedy znaczna część suwerena zagłosuje na oślep… Ogromnej części ludzi po prostu wszystko wisi paczką kitu u sufitu w charakterze frędzla.
Dokładnie podzielam tę opinię. Z tym że jeszcze widzę cień szansy, ale w odległej przyszłości. Ja już państwa, które bym uznał za zupełnie normalne, z pewnością nie dożyję.
Zbigniew Szczypiński: Pisząc to, co napisałem, zależało mi przede wszystkim na rozpoczęciu dyskusji. Nawet ja nie jestem tak naiwny, aby przypuszczać, że to, co proponuję, to jest rozwiązanie tego problemu. Dziękuje za wszystkie opinie i ten pomysł wprowadzający przelicznik pochodny od uzyskanego wyniku. Pewnie jest więcej i pewnie zupełnie różnych pomysłów jak wyjść z tego impasu i tego co jest cechą obecnej kondycji polskiego „suwerena”. No to niech padną, niech się ujawnią… Przyjdzie czas i będą jak znalazł.