13.08.2020
Nikt zdrowy na umyśle nie zaprzeczy, że od początku naszych rządów odnosimy same triumfy. Sukces goni sukces i, mówiąc bez ogródek, nie możemy opędzić się od podziękowań. Na wszystkich frontach darzy nam się, że hej. Mamy demokrację wprost cudowną, a wolności i niezawisłości zazdroszczą nam wszystkie dotychczasowe dyktatury.
Gospodarka idzie cały czas w górę, a sposoby doprowadzania jej do zwyżkowego stanu są stawiane przez państwa zacofanej Europy za wzór do naśladowania. Jesteśmy też prymusami w walce z pandemią, na co dowodem niech będzie ilość wyleczonego pogłowia obywateli, zestawiona z ilością przyszłych nieboszczyków.
*
Przez pola i rzeki, przez morze i las, na oślep, po cichu, za ostatni grosz, z pieśnią na beztroskich ustach przetacza się wesoła kawalkada nas; toczymy się w smrodliwą dal. Kto mieszka nad morzem, bierze kijki do nart i ocieplane stringi, a wyekwipowany tak właśnie, kłusuje w stronę gór. A kto mieszka w Zakopanem, wsiada do pociągu truchtającego na Hel i w miejscowości uchodzącej za uzdrowisko wynajmuje pokój z widokiem na szosę. Na szosę, na korek, spaliny i radość, że to nie my tam stoimy, że to nie nam buksują wszystkie zmysły.
Jedziemy po słońce, po ozon i jod, bo w końcu mamy urlop, bo się nam należy i nie zachorowało. Nareszcie jesteśmy z dala od strachu, wolni od rygorów, maseczek i dystansów, na wczasach, deptaku; zanim znajdziemy się w szpitalu, korzystamy z uciech dostarczanych nam przez florcię i faunę i nie zastanawiamy się, dlaczego przywiało nas w te okolice.
Pragnęliśmy wyostrzyć kontemplację, zrezygnować z obostrzeń, a tymczasem jesteśmy w turystycznej trąbie powietrznej i robimy za drugą, bo egzystujemy na tłumie. Ciśniemy się, kitwasimy, jak w mrowisku, na kupie, czółko w czółko, patelnia w patelnię, kibel w kibel, namiot w namiot, kocyk w kocyk, a im więcej ludzi przypada na metr kwadratowy powierzchni odpoczynkowej, tym rozkoszniej i fajniej.
Tłum napiera na odciski, tryka łokciami, zawęża przestrzeń naszego bezpieczeństwa, taplamy się w sadzawkach, brodzimy po gliniankach, pływamy w rządowych oczkach, leśnych bajorach i po zapijaczonym morzu, a z nieba leje się ukrop; jesteśmy w centrum turystycznej smażalni, jakbyśmy nigdzie nie wyjeżdżali.
A przecież chcieliśmy się schować przed codziennością, przed sparciałymi przyzwyczajeniami, chcieliśmy oderwać się od stada, spojrzeć na bezludne morze, góry i las, zanurzyć wzrok w zachwycie, by starczyło go do następnego urlopu, by coś zobaczyć, poznać, zrozumieć z tego świata więcej, niż historię swojego pępka.
źródła obrazu
- jastrzab: BM
Serce rośnie na widok tekstów, które są gotowymi skryptami dla naszego własnego Flying Circus 🙂