19.08.2021

Trwa festiwal w Sopocie. Opera Leśna w Sopocie pełna, publiczność zachwycona widowiskiem.
Nigdy nie byłem uczestnikiem tego widowiska mimo pewnej łatwości wynikającej choćby z miejsca zamieszkania. Pamiętam jednak tamte festiwale sprzed już ponad pięćdziesięciu lat; oglądałem je czasem w telewizji takiej, jaką była wtedy, przypomnę – czarnobiała.
Bez względu na osobiste zainteresowania muzyczne, mnie, ateiście, bardzo się podobała na przykład muzyka cerkiewna i śpiewy w wykonaniu zakonników w klasztornych murach. Poziom tamtych festiwali to był inny świat, to były wydarzenia artystyczne, a nie jarmarczne.
Pamiętam występ na sopockim festiwalu prawdziwych artystów jak Ewa Demarczyk i wielu innych o podobnej klasie. Pamiętam nienagannego i erudycyjnego Lucjana Kydryńskiego jako prowadzącego konkurs i zapowiadającego występy kolejnych zespołów i solistów. To było dawno, w innej Polsce, w innych czasach.
Zadałem sobie trud obejrzenia i wysłuchania tego, co było zapowiadane jako najważniejsze wydarzenie tegorocznego festiwalu, konkurs o nagrodę Bursztynowego Słowika, przyznawaną przez publiczność i widownię. Uczestniczyłem przez kwadrans jako widz w przekazie telewizyjnym realizowanym przez TVN, stację, o którą toczy się teraz wojna z całym światem. To, co zobaczyłem było więcej niż żenujące, to była kalka tego, z czego słusznie szydziliśmy, a co robi telewizja Kurskiego — Kurwizja.
Jarmarczna scenografia i efekty świetlne, panie prowadzące konkurs w strojach błazna, zespoły i soliści prezentujący tak niski poziom kultury muzycznej, że każdy meloman cierpiał katusze, skoro nawet ja, całkowity amator patrzyłem i słuchałem z zażenowaniem.
Publiczności to się jednak najwyraźniej podobało.
Patrząc na wypełniony amfiteatr Opery Leśnej w Sopocie, słuchając występujących “artystów” i prowadzących — zrozumiałem, co miał na myśli wspomniany już Jacek Kurski, gdy nie wiedząc, że jest nagrywany palnął słynne „ciemny lud to kupi”. Patrząc na widowisko festiwalowe lepiej rozumiem przyczyny, dla których rządzi Jarosław Kaczyński i cała jego formacja. Publiczność festiwalowa jest dla mnie przykładem Polski, dla której liczy się taka właśnie forma rozrywki, ten rodzaj zabawy, a nie jakieś tam abstrakcyjne wartości demokratycznego państwa prawa, niezawisłość sędziowska czy zapisy Konstytucji.
To jest Polska właśnie.
I jeszcze jedna refleksja. Jedna z prowadzących, chyba ta w stroju cyrkowego clowna, nawiązała do historii, mówiąc coś o tym festiwalu sopockim, który był w dniach sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej. Przypomniałem sobie, jak wtedy, gdy już Wałęsa i Jagielski podpisali porozumienie, gdy strajk po przeszło dwóch tygodniach się kończył, wyszła sprawa zatrzymanych i osadzonych w areszcie opozycjonistów w różnych polskich miastach. Nie pamiętam kto — chyba Andrzej Gwiazda — podniósł to jako ważną sprawę warunkując zakończenie strajku od uwolnienia tych ludzi. Ponieważ była to czysto polityczna sprawa, Międzyzakładowy Komitet Strajkowy zażądał, aby to Tadeusz Fiszbach, I Sekretarz KW PZPR w Gdańsku podpisał glejt gwarantujący bezpieczeństwo strajkującym. Trzeba było z takim pismem pojechać do Fiszbacha – i to mnie wysłano. Pojechałem stoczniowym samochodem do KW, wchodzę… a tam cisza i spokój, wszyscy chodzą uśmiechnięci, na luzie, a niektórzy zagadują mnie … jak powinno wyglądać rozpoczęcie festiwalu piosenki, kto go powinien otworzyć i temu podobne…
Przyjechałem do tego gmachu, „z dobrze wypalonej cegły” jak to się mówiło w Gdańsku nawiązując do grudnia 70, ze stoczni, w której wszystko się gotowało, było jak w wulkanie, a tam … zmartwieniem było otwarcie festiwalu piosenki w Sopocie.
Zapamiętałem to na całe życie jako przykład krańcowego oderwania się władzy od rzeczywistości.
Mam teraz podobne skojarzenia.

Zbigniew Szczypiński
Polski socjolog i polityk. Prezes Zarządu Stowarzyszenia Strażników Pamięci Stoczni Gdańskiej.
Nie wiem czy pana pocieszę, ale bywają jeszcze “nisze”. Kiedy usiłowaliśmy w Trójmieście stworzyć kabaret literacki, nawiązujący do najlepszych tradycji w odróżnieniu od tego co dziś nazywa się kabaretem, dręczyło mnie pytanie ” – Czy będzie na to publiczność?”.
Kolega z Teatru Muzycznego (prawie wszyscy wykonawcy byli stamtąd) odpowiedział krótko: “- Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz”.
Okazało się, że publiczność jest. Zainteresowało się tym nawet radio studenckie!
https://www.youtube.com/watch?v=y42TR9KQ9Xc&t=329s
Projekt przegrał, ale nie z publicznością. Przegrał z decydentami, którzy nie byli zainteresowani. Nie mieliśmy gdzie występować, mimo że na ostatnich spektaklach sala była wypełniona po brzegi i awantura o dostawki, bo biletów zabrakło.
Jeśli więc nawet publiczność wykupująca bilety to “nisza”, to twierdzę, że ta nisza jest wcale spora, ale nie ma podaży ze strony artystów, bo oni wiedzą, że tylko “masowość” przynosi kasę. A kasa to dzisiaj świętość.
A to miłe, potwierdzam, byłem na waszych występach z Pana udzialem, to był naprawdę kabaret literacki a nie jarmarczny. Czy nadal dzialacie ?, jezeli tak to się wybiorę bo warto.
Niestety, nie. Nie mamy w Trójmieście sali, nie ma więc gdzie występować. Dyrektor Konsulatu Kultury obiecał regularne spektakle, a potem złamał słowo, bo nawiązał współpracę z … radiową Trójką, która zaoferowała mu … czytanie słuchowisk. Sala zapełniona w 1/3, ale co robić. To jego scena, nie nasza.
Teraz próbuję uruchomić coś w Toruniu.
Gospodarz dorzucił nam dzisia nowe słowo “Publisia”. Często obserwuję to, w “Merklandii” (Niemcy). To jakaś automatyczna reakcja owacji na marny obrok sypany z estrady – “bo jak zapłaciliśmy tyle za wstęp, to musi być fajne, hurra !”
Ale może oni nigdy nie widzieli prawdziwie dobrego kabaretu? Niemożliwe, jeszcze dziesięć lat temu był.
Więc może ja się zestarzyłem ? Dzięki, ale zestyrzę* się później.
Przypominam sobie kobiety, co czuły się zobowiązane powiedzieć mi – po fakcie – “dziękuję”. Mnie to zaskakiwało, skąd taka etykieta, kto je tak wykształcił ? I czy mam odpowiedzieć “cała przyjemność po mojej stronie” czy raczej “nie ma za co” ? Bo rzeczywiście nie zawsze byłem taki Kasanowa. A one jednak klaskały !
* Synonimów ile chcieć, zdziadzieć, zgredolić, zdziardolić….
@”Publisia”
Nie wiem jaki był gospodarz w Sopocie czy w Opolu, ale słowo “publisia” było wykorzystane w Kabarecie Olgi Lipińskiej przez “tokszoła” – Pawła Wawrzeckiego w latach 90-tych.
W ogóle nie zgadzam się z minorowym tonem Autora co do spsienia publiczności. Tego rodzaju jarmarczne pokazy i publiczność chętna do ich oglądania zawsze były, są i zawsze będą. Zjadaczy chleba w aniołów przerobić się nie da, i nawet nie trzeba; różnice potrzeb i różnorodność gustów stanowią o urodzie życia. To, że w Sopocie pojawiła się jarmarczna publiczność jest prostym efektem obniżenia rangi artystycznej festiwalu, który za PRLu aspirował do czegoś rodzaju San Remo, był festiwalem międzynarodowej piosenki, na który zapraszano w miarę posiadanych funduszy – raz kogoś w rodzaju gwiazdy, innym razem gwiazdki. Celem było udowodnienie, że PRL też uczestniczy w światowej kulturze muzycznej. Lecz to było w czasach, kiedy Polak nie mógł ot tak, pojechać na koncert do Berlina, czy Londynu, do Opery Wiedeńskiej czy nawet do Nowego Jorku, czy na zagraniczny festiwal jazzowy. W Polsce od wielu lat publiczność jeździ za swoimi artystami po całym świecie, a zagraniczni artyści nie omijają Polski na swoich trasach koncertowych. W Polsce organizuje się też festiwale, o których wiedzą fani danego gatunku (np. Mariusz Adamiak od lat organizuje Warsaw Summer Jazz Days, na który zaprasza dobrych muzyków, czasem nawet sławnych). Kilka lat temu Leszek Możdżer został przewodniczącym jury Montreux Jazz Festival, chyba najlepszego festiwalu jazzowego na świecie. Nie znaleziono w obecnej Polsce pomysłu ani na Opole ani na Sopot. W obydwu wypadkach są to popłuczyny po dawnych imprezach. Artyści promują się gdzie indziej, na festiwalach tego typu nie chcą występować. W efekcie, przychodzi też publiczność jarmarczna.
Nie oceniam Polaków en masse tak nisko jak Autor pod względem gustów. Wystarczy spróbować dostać się do opery, na dobrą sztukę, na koncert kogoś, kto potrafi śpiewać czy grać; sale są pełne. Np. w Warszawie w kilku miejscach transmituje się spektakle z Metropolitan Opera; karnety są wykupione w kompletach, na co głośniejsze spektakle wydawane są wejściówki. Ludzie pragną dobrego gatunku muzyki i rozrywki, i często korzystają z Internetu, który daje namiastkę uczestnictwa. Jest też mnóstwo inicjatyw, jak napisał J.Łukaszewski, niszowych. Np. nieodżałowany Piotr Bikont założył i przez wiele lat prowadził wspaniałą inicjatywę w Folwarku Badowo (pomiędzy Warszawą a Łodzią) – weekendowe wieczory teatralno-muzyczne; wieczór zaczynał się ucztą, potem było widowisko teatralne w jego reżyserii (w porywach troje aktorów, sztuki niszowe, np. fenomenalny “Błazen Pana Boga” o św. Franciszku, wg Dario Fo, czy “Wszystko o kobietach” wg Miro Gavrana), potem koncert muzyczny, wszystko za śmiesznie niską cenę. Kto chce może zostać na cały weekend w hoteliku. Takich inicjatyw są masy, trzeba jednak ich poszukać, bo z mediów człowiek o nich nie dowie się.
Podzielam zdanie J.Łukaszewicza, że problemem w Polsce nie jest popyt, i nawet nie podaż dobrej kultury, lecz jej niska obecność w mediach. Wiadoma prywatna stacja też promuje jarmark w swojej ofercie. Są przekonani, że tylko z tego jest kasa. A tymczasem, gdyby ośmielili się na wyższy poziom, mogliby się zdziwić, jak zdziwił się sam Jerzy Łukaszewski frekwencją na swoim spektaklu.
To prawdziwa analiza sytuacji ale cała prawda w tych dwóch ostatnich zdaniach.
To media publiczne winny w ramach swojej misji proponować ambitne programy, edukować i kształtować gusta publiczności. Tamta telewizja “ciągnęła za uszy” masowego widza. Teraz publiczna za pieniądze, za nasze wspólne pieniądze, realizuje tylko jedno zadanie – utrzymać wladzę przez rządzących. I tu jest pies pogrzebany jak mówią Niemcy.