14.04.2022
Jestem winna Państwu, szczególnie Czytelnikowi SO młodszego pokolenia, pewne wyjaśnienie. Lub jedynie przypomnienie. Otóż nie bez kozery zaczynam filmowe recenzje frazą: „Fajny film wczoraj widziałam. Momenty były … (albo nie były)”. Pochodzi ona z kultowej satyrycznej audycji radiowej Sześćdziesiąt minut na godzinę, emitowanej na antenie Programu III Polskiego Radia w latach 1973–1981. Był tam zawarty kilkunastominutowy program pt. „Para-męt pikczers, czyli kulisy srebrnego ekranu”. A to nic innego, jak cykl satyrycznych skeczy, których bohaterami byli Maniek (w tej roli słyszeliśmy Mariana Kociniaka) i Jędrek, to znaczy równie świetny Andrzej Zaorski.
Dowcipne dialogi obu panów koncentrowały się na streszczeniu zawsze jednego filmu. Polskiego lub zagranicznego. (Co i ja nieudolnie staram się robić). Role żeńskie, właściwie wygląd aktorek, komplementowane były słowami: „[…] duże niebieskie oczy. – Miała czym oddychać? – No masz!”.
Początek „pikczersa” jest charakterystyczny. Brzmiał: „PARA-MĘT PIKCZERS [rozlega się ryczenie lwa] PREZENT-ują «Kulisy srebrnego ekranu».
– „Fajny film wczoraj widziałem.” (Jędrek)
– „Momenty były?” (Maniek)
– „No masz! Najlepiej jak…” (Jędrek).
Z rzadka bywało inaczej. Na przykład przy recenzji filmu „Żądło” z 1973 r. (Robert Redford i Paul Newman) początek był nieco inny. Jędrek powiedział: – Fatalny film wczoraj widziałem. Na co Maniek zapytał: – Momentów nie było? Jędrek: – Nic. Maniek: – Nie opowiadaj. Jędrek: – Opowiem.
*
Tymczasem ja także opowiem.
Fa – talny (?) film wczoraj widziałam. Momentów nie było. Nawet do takich scen nie doszło, czego chyba żałuję, bo nieco podkręciłyby akcję. Tak po amerykańsku. Tym razem skupiłam się na produkcji ze znanym aktorem (oskarowym, złotopalmowym itp.) Alem Pacino. Cóż. Gwiazdor zestarzał się trochę i ja chyba też bardzo, ponieważ nie wpadłam w dziki zachwyt, a film rekomendowano mi jako mega. To znaczy świetny. Powtórzę jak na wstępie; dla mnie był zaledwie fajny. No, taki sobie.
Ale po kolei.
Amerykańska produkcja fabularna z 2017 roku zatytułowana „M jak morderca”. Klasyka rodzaju, to znaczy film kryminalny z gatunku thriller w reżyserii Johnny’ego Martina. Główne role powierzono Alowi Pacino, Karlowi Urbanowi, Joe Anderson, Sarah Shahi i Brittany Snow. Ta ostatnia, ładna blondyneczka (i miała czym oddychać) gra dziennikarkę śledczą, która za zgodą komendanta policji dołącza do dwóch detektywów prowadzących śledztwo w sprawie wyrafinowanego zabójstwa. Jeden jest czynnym i doświadczonym gliną (Urban), drugi – emerytowanym (Pacino).
Może trochę podświadomie wyboru dokonałam ze względu na film o podobnym tytule: „M jak morderstwo”? To także amerykański dreszczowiec kryminalny z 1954 roku w reżyserii Alfreda Hitchcocka, oparty na scenariuszu i sztuce napisanej przez angielskiego dramaturga Fredericka Knotta. Widocznie jak kania dżdżu łaknęłam Hitchcockowskiego tchnienia ciarek na plecach oraz gejzeru mojej skrywanej kryminalnej wyobraźni. Jest też książka o tym samym tytule z akcją kryminalna rozgrywającą się w Krakowie. Konotacje jakieś są, skojarzenia także.
Wielki Al Pacino. Po swojemu opanowany, powściągliwy, grający oczami i ciemnymi okularami nałożonymi na stary, pomarszczony „psi” nos. Paradoksalnie, jawił mi się jakiś taki mało amerykański.
Poza tym sądzę, że to chyba nie jest film dla mentalnych gówniarzy spragnionych krwawych igrzysk.
„Logika i sens nie przystają do tego świata”.
Do serii zabójstw ewidentnie przyczynia się błyskotliwie przebiegły seryjny morderca. Są też byli więźniowie, patologia, narkomanka, niekonwencjonalne preferencje seksualne. Ameryka pełną gębą!
Akcja nie jest może zbyt wartka, ale przy odrobinie dobrej woli wydawać by się mogła w miarę ciekawa. To, co obserwujemy, nie jest oczywiste. Wszystko zło wydaje się kwestią perfekcyjnie zaplanowanego przypadku. I modus operandi jako klucz do wszelkiego działania. Tak jak w szpiegowskiej grze operacyjnej. Morderca bawi się z detektywami w jakąś grę. Prowadzi ich jakby na smyczy, podobnie do inżyniera, który wymyślił i zbudował labirynt pod egipską piramidą, i tylko on sam wiedział jak się z niego wydostać.
Tak sobie imaginuję, że zarówno do osoby sprawcy, jak i do prawdy o dokonanych zbrodniach mogą dojść jedynie wytrawni dobrze wyszkoleni, okrzepli w tej parszywej i niebezpiecznej robocie oraz, co najistotniejsze, doświadczeni długim stażem fachmani.
Pytanie, czy my u nas jeszcze takich mamy? Czy już wszystkich się pozbyto, wysyłając ich na zieloną trawkę zwaną emeryturą? Trochę odbiegam od Ameryki, jednakowoż mechanizmy są mi znane. A czy to jest bezdenna głupota, czy może perfidna taktyka? Hmm…
„Panowanie nad sytuacją w sumie mnie kręci”.
Mamy naszego seryjnego morderca, długo planowaną okrutną zbrodnię. Nie jedną, nie dwie. O co chodzi w śnie wariata? Kto tu jest normalny a kto niepoczytalny? Czym kieruje się ten drugi? W imię jakich racji działa? Zbrodnia go kręci. Znęcanie się, zadawanie bólu, przyglądanie się cierpieniu.
Bądźmy czujni!!! Wróg u bram!
Po drugiej stronie szklanego ekranu zasiadła wydziwiająca czepialska – Wybieralska. Co widzi? Błędy merytoryczne. Czepia się grubo przesadzonej odsłony amerykańskiej kryminologii i kryminalistyki. Takiej dla maluczkich, dyletantów i bezkrytycznych fanów taniej sensacji. Widzi kilkudniowe zwłoki bez plam opadowych, świeże, mimo to już sinofioletowe ślady po duszeniu (zadzierzgnięciu), analizę kilkutygodniowej krwi, w której znaleziono ślady chloroformu. Wszystko to nieco odrealnia ukazaną historię, prowadząc ją w kierunku tandetnej fikcji.
Ale chyba o to też chodzi w każdym filmie fabularnym i niebędącym dokumentem. By oglądacz przeniósł się w inną rzeczywistość, zapomniał o otaczającym go realnym świecie i „odleciał” w zaświat wspomnianej fikcji. Tym razem amerykańskiej. A po wyłączeniu telewizora stwierdził, ów oglądacz, że przez dwie godziny było mu dobrze.
Chociażby dla powyższego stwierdzenia warto obejrzeć sobie słynnego Ala Pacino w „M jak morderca”.

Aneta Wybieralska