Aneta Wybieralska: Surrealistycznie, ale miło6 min czytania

09.08.2022

Fajny film wczoraj widziałam. Momenty były? Ba! Musiały być. Tu: delikatne, zmysłowe, działające na wyobraźnię.

Może nie takie te momenty, jakich życzyłby sobie spragniony wielkiej golizny telewidz (ten osadzony kulturowo w Europie Środkowo Wschodniej), ale takie dla podstarzałych romantyczek (jaką i ja bywam) marzących – czasami i w porywach – o pięknej, zmysłowej miłości.

(Wiem, że każdemu może się zdarzyć. Ta miłość. Doświadczyłam, zasadniczo sama sobie zazdroszczę).

Tym razem dałam upust mojej którejś tam naturze, a to romantycznej. Równocześnie zrelaksowałam się niedzielnie, na chwilę uwolniłam od natłoku spraw, obowiązków, garów, i od komputera. Co najważniejsze, od kolejnej dawki narodowego absurdu: afery cukrowej, węglowej, energetycznej, inflacyjnej. Od karmienia mnie kłamliwym bełkotem pislamskich polityków i kleru katolickiego, wlewających w polskie gardła kwaśne wina wyprodukowane w UE, Niemczech i przez Tuska. Od bomb spadających na wschodnie rubieże naszego sąsiada. W tym czasie z nikim nie gadałam, niczego nie czytałam, nie pisałam, nie malowałam paznokci. Byłam sobie (duchem) w Londynie, obcowałam z pięknymi ludźmi i życiową ułudą. Realizowałam marzenia krajowych gospodyń domowych i europejskich podfruwajek. Przyznam się, że ten film obejrzałam po raz kolejny. Za każdym razem przynosi mi odmóżdżające ukojenie, egzystencjalną ulgę.

Tak. Macie Państwo rację. To kultowy Notting Hill. Mój ulubiony, (jeden z wielu starych, ale jarych), filmowy romans wszechczasów z 1999 roku w reżyserii Rogera Michella. Scenariusz napisał Richard Curtis, a w filmie występują znakomitości: Amerykanka – Julia Roberts (ta Julia) i Anglik Hugh Grant, często partnerujący gwiazdom Hollywoodu. Obojgu towarzyszyli osadzeni w rolach drugoplanowych dość znani Brytyjczycy: Rhyse Ifans, Emma Chambers, Tim McInnern, Gina McKee i Hugh Bonneville.

Dlaczego Notting Hill jest tak sławny? Czym mnie nęci, kręci i bawi?

„Ona jest całkiem bajeczna”.

Historia w zasadzie banalna, typowa, nawet trywialna. Jak większość komedii romantycznych z piękną i ponętną aktorką, jaką niewątpliwie jest Julia, oraz z niegdyś bardzo przystojnym Hugh. Opowiada o wielkim uczuciu między londyńskim księgarzem (Grant) a słynną amerykańską aktorką (Roberts), która przypadkiem wchodzi do (jego) sklepu z książkami podróżniczymi.

Wydany 21 maja 1999 roku Notting Hill został dobrze przyjęty przez krytyków i stał się najbardziej dochodowym brytyjskim filmem wszechczasów. Nominowany do Złotego Globu dla najlepszego musicalu lub komedii, a Roberts i Grant otrzymali również nominacje za swoje role. Film otrzymał dwie nominacje do nagrody BAFTA, wygrał British Comedy AwardBrit Award za ścieżkę dźwiękową. Oryginalną muzykę skomponował Trevor Jones.

Co takiego trzeba zrobić, żeby być dobrze przyjętym przez krytyków? Ba! Chyba trzeba zrobić (napisać, wydać) coś, do czego jest się przekonanym, do tego wyłożyć duże pieniądze na marketing i reklamę. Zaangażować sławy albo samemu być sławą. Tyle.

– Ble, ble, ble … – Powiedziałby zapewne nadęty „wielki” krytyk, jakich objawiło się wielu.

– Szmira! – Dodałby inny znawca filmu.

Zgoda. Może Notting Hill jest denną szmirą, ale przeznaczoną dla normalnych ludzi. Dla idiotów piramidalnych, półidiotów mainstreamowych i takich trochę idiotów jak ja. A jaką mile odmóżdżającą?

Fajna jest. Ta szmira. Przynajmniej dla mnie. Tak samo fajna, jak zagraniczne „Pretty Woman”, „Uwierz w ducha”, krajowy „Znachor”, „Między ustami a brzegiem pucharu”, czy „Nigdy w życiu” i wiele innych współczesnych produkcji.

A kto nie zna pięknych ballad rockowych „Ona” („She”) Elvisa Costello albo „Nie ma słońca” („Ain’t no sunshine”) czarnoskórego Billa Withersa, niech pierwszy rzuci kamieniem w telewizor. Albo samym telewizorem.

Tak to leciało, umiejętnie wplecione w świetnie zobrazowany upływający czas: „Nie ma słońca, kiedy nie ma jej. Nie ma ciepła, kiedy ona jest daleko. Nie ma słońca, kiedy nie ma jej, I za każdym, gdy odchodzi, odchodzi na zbyt długo”.

Ach, jakie to ckliwe! Kojące. Zanuciłam sobie pod nosem, uśmiechnęłam się do moich najwspanialszych wspomnień.

„Przeżycie surrealistyczne, acz miłe”.

Film daje gwarancję na specyficzny angielski humor – wytrawny, błyskotliwy, intelektualny, wyważony. Skoncentrowany socjologicznie, nienaruszający niczyich dóbr osobistych. Jest wynikiem interpretacji rzeczywistości, zarazem uwarunkowany historycznie.

„Kiedyś opowiem o tym sobie, ale spokojnie. Nie uwierzę”.

Oglądając tę produkcję doświadczamy jakże potrzebnego nam w tych surrealistycznych okolicznościach narodowego zidiocenia pragnienia normalności, miłości. Błogiego uczucia, ciepła. Ujawnia się czysty, atawistyczny i pierwotny instynkt przetrwania i podtrzymania gatunku, bycia z kimś na dobre i na złe. Bliskości z wrażliwym, empatycznym człowiekiem.

„Im dłużej żyję, tym mniej widzę w życiu sensu…”

Znamienna i bynajmniej nie szmirowata jest scena, która za każdym razem porusza mnie najbardziej. To przyjacielska zabawa; jakby gra towarzyska grona przyjaciół. Chcąc zasłużyć na ostatni kawałek smacznego domowego ciasta zgromadzeni usiłują udowodnić, kto z nich ma najgorzej, to znaczy najbardziej popaprane życie. Czyje problemy są największe? Jak sobie z nimi poradzić samemu? Takie jakby kontrprzechwałki.

Opowiadają z uśmiechem, z pozbawioną megalomanii autoironią. To, co robią, jest niczym innym jak niezwykle trudną sztuką wiwisekcji, przy okazji samoczynną terapią grupową. Turniej wygrywa aktorska celebrytka, wskazując na swoją samotność wśród ludzi oraz interesownej bandy cynicznych pochlebców.

Jaką cenę płacimy za sławę i bogactwo wówczas, gdy na starość nie znajdzie się przy nas nikt życzliwy, kochający, skłonny podać nam kubek mleka, i szczerze przytulić, pocieszyć, wesprzeć? Czy, mając pieniądze, rzeczywiście wszystko można sobie kupić? Prawdziwą miłość, bezinteresowne oddanie, szczerą przyjaźń, zwyczajną ludzką czułość czy zrozumienie? Albo radosną spontaniczność życia? Czy można opłacić samotność?

Bohaterka podaje w wątpliwość złudne wartości dominujących w jej życiu konsumpcjonizmu, blichtru i sławy. I nagle okazuje się, że poza planem filmowym, nie grając żadnej roli, nie musząc uśmiechać się do tłumu wielbicieli, klakierów, bałwochwalców oraz żądnych krwiożerczej sensacji dziennikarzy, najlepiej być mądrym człowiekiem. Oczytanym. Lubiącym ludzi, kochającym, empatycznym. Poza wirtualnym światem medialnym i bez efektownej pozłoty scenicznego makijażu umieć żyć codziennością.

„Czasami zastanawiałem się, jak by to było, gdybym po prostu pojawił się w domu moich przyjaciół, gdzie raz w tygodniu jadałem obiad z najsłynniejszą osobą w tamtym czasie, czy to Madonną, czy kimkolwiek innym. Tam. Jak zareagowaliby moi przyjaciele? Kto by się starał i był fajny? Jak przeżyjesz kolację? Co by ci potem powiedzieli?” (Richard Curtis).

Ale to jest naprawdę fajny film. Kobiecy, taki normalny, taki mój. I z ogromną przyjemnością obejrzę go po raz enty.

Zdjęcie tytułowe przedstawia oczywiście Notting Hill

Aneta Wybieralska

Aneta Wybieralska