12.10.2022
Film wczoraj widziałam. Na Netfliksie. Nie, nie był fajny. Momenty były? Trochę ich było. Ale nie takich, które chciałoby się oglądać w dobrym kinie. Pojawiło się ździebko golizny (estetycznej i nie całkiem), brutalnej przemocy, wulgarnego, choć przykrytego sceniczną interpretacją seksu.
Przyznam się Państwu, że nastawiona byłam na odkłamanie legendy o bohaterce, czyli kultowej ikonie kobiecości lat 60. XX w., uosobienia amerykańskiego snu o hollywoodzkiej karierze, popartowego symbolu seksu (zwanej naówczas seksbombą), obiektu westchnień połowy dorosłych mężczyzn na globie. Marylin Monroe, czyli Normy Jeane Mortenson, amerykańskiej gwiazdy filmowej i piosenkarki. Pięknej, bystrej kobiety, zmarłej w tajemniczych i dotychczas niewyjaśnionych okolicznościach u szczytu swojej kariery w 1962 roku.
Od tegorocznego amerykańskiego filmu, (o, ja naiwna telewizyjna Polka), oczekiwałam jakiejś prawdy (jakiejkolwiek, najmniejszej) o kulisach śmierci aktorki – kochanki ówczesnego prezydenta USA. To znaczy o ewidentnym (dla mnie) zabójstwie politycznym przeprowadzonym w białych rękawiczkach przez doskonały w swoim fachu, obytym w podobnych operacjach „specjalnych” CIA.
Miłość kontra władza, polityka kontra kultura. Wszystko powiązane milionem pajęczych sieci, misternie uknute, zaplanowane perfekcyjnie, do szpiku przegniłe brudną polityką właśnie. Wielkie pieniądze, kosmiczne interesy, które zabijają każde uczucie i potrafią zniszczyć każdą rodzinę, wszelakie życie.
Cóż. Niesmak w ustach czuję do tej pory. I nie jest on spowodowany właśnie przebytą dotkliwą infekcją.
Aby potwierdzić odniesione wrażenie, bardziej negatywne niż pozytywne, ponadto moje znudzenie i pospolity zawód, sięgnęłam po inne recenzje fachowców. Żadna z nich nie była pochlebna. Ja także odnoszę wrażenie, że Marylin nie zasłużyła na taką kiepską biografię. Sfilmowaną, bo tych pisanych jest kilkanaście. Reżyser (Andrew Dominik) poszedł na łatwiznę albo miał zamiar zakamuflować rzeczywisty obraz amerykańskiego szołbiznesu. Niewykluczone, że robiąc ten film wiedział, że będzie mierny, toteż już przed jego premierą szczególnie zadbał o stosowny, przynoszący niezły dochód marketing.
Komercja. Komercja. Komercja. Szoł. Szoł. Szoł.
Grająca tytułową rolę ładna aktorka (Arna de Armas) robiła, co w jej mocy, by warsztatowo przybliżyć się do sławnego wzorca. Czy jej wyszło? No, nie bardzo. Ale to tylko moja skromna opinia.
Przyznam się Państwu, że od dawna zafascynowana jestem MM. Lubię oglądać ją w filmach, podśpiewuję jej szlagiery, cytuję frazy z „Pół żartem, pół serio”. Ba, jestem na tyle jej fanką, że moją łazienkę zdobią dekory z wizerunkiem gwiazdy, nad łóżkiem wiszą oprawione w antyramy zdjęcia, półka z książkami zawiera kilka pozycji o niej. Uśmiejecie się z mojego lekkiego świra, albowiem w toalecie wisi reprodukcja plakatu A. Warhola. Tego najsłynniejszego. Byłam na wystawie poświęconej Monroe, zrobiłam sobie fotkę przy kultowym różowym Cadillacu.
Równocześnie tragiczna historia MM bardzo mnie zasmuca. Zastanawia, przeraża. I na pewno nie jest to przewijająca się w większości kadrów filmu wątek jej tęsknoty za ojcem. MM była kobietą celowo rozbestwioną przez show-biznes w sposób, który pozwalał zarobić na niej wszystkim zaangażowanym w ten interes. Wykorzystywaną w każdym momencie jej życia zawodowego i prywatnego. Traumy z dzieciństwa i pierwszych lat dorosłego życia, zawody miłosne, mężowie tyrani i wielka sława, przede wszystkim przemożne pragnienie bycia kochaną kobietą doprowadziły ją prosto w objęcia nie silnego partnera, tylko bandy cynicznych polityków. Norma nie nabrała grubej skóry, cechy tak potrzebnej (wręcz niezbędnej), by przeżyć wśród bandy krwiożerczych filmowców.
Nie, to nie była klasyczna blondynka – kretynka, wyszydzana w dowcipach za kolor włosów i umysł trzylatki. To była zagubiona kobieta szukająca pięknej, szczerej miłości, spełnienia i ciepła.
Zabrakło mi tego. Szukałam, chciałam zobaczyć, nie znalazłam. Nie było tam też powojennej Ameryki. Społeczeństwa, polityki, kultury popartu, czyli całej otoczki budującej wspaniały, światowy mit wielkiej hollywoodzkiej gwiazdy.
Powiem głośno. Nie polecam. Reasumując, na oglądanie amerykańskiego filmu pt. „Blondynka”, szkoda czasu i atłasu. Lepiej iść na trzygodzinny jesienny spacer i poszeleścić liśćmi.

Aneta Wybieralska
szanowna Pani bedąc czytelniczką biografii MM powinna zauwazyc, że to nie jest film o niej, tylko sfilmowana powieść J. C. Oates , która tylko częściowo zahacza o życiorys gwiazdy i dochowuje wierności pierwowzorowi literackiemu. Trudno więc miec pretensje do rezysera, że nie zmienił jego tresci
Pa propos wyrazu „szoł”… Na Ślunsku (prezes NBP mówi – wungiel!) dawno temu krążył taki żart: „Znasz kawoł o Bernardzie Shaw? Ni! Bernad szoł na szichta.”
Sztuka, erotyka i seks mają prawo być razem. Pod warunkiem że mają na celu coś więcej niż porno, jak te pinapy w drzwiach szafek, co są tylko podnietą do „masturbo”. Więc doklejam tu dzieła dwojga wspaniałych artystów i jedno moje, takie sobie.
Dopowiadam : ta strona często obcina wstawione obrazki, więc wtedy trzeba je osobno kliknąć. Ale i to nie pomaga w przypadku mojego tryptyku „Telegonia”. Dalej ma obciętą górę.