12.02.2023
Wrocławski lutowy wieczór. Knajpki, bary i restauracyjki usytuowane na miejskiej starówce zachęcają do wstąpienia na trochę lub na dłużej otwartymi wrotami, reklamą, śpiesznie skreśloną kredą na wystawionej przed próg tablicy,. Do ogrzania się pizzą, pachnącymi czosnkiem tapasami, sushi lub kurczakiem w masali. Danie dnia. Frytki gratis do… Zapraszamy do ostatniego gościa.
Zajrzałam do kilku takich, gnana autorską doświadczoną ciekawością. Ujrzałam samą młodzież pijącą zimne piwo lub drinki, epatującą hałaśliwą wolnością, młodzieńczą zalotną radością, nieświadomą życiowych trosk.
Starych jak na lekarstwo. Unikając ciemnych zaułków tylko przemykają z siatami pełnymi ostatnich sprawunków albo z pieskami na smyczach. Potem pooglądają telewizję i pójdą spać z poczuciem wartko upływającego czasu. Zbyt wartko. Może przeczytają książkę? Może będą gotować tradycyjną potrawę? Na pewno nie zamierzają towarzyszyć młodym w uprawianiu ich codziennej gry towarzyskiej. W „clubbingu”? Jak nazywa się to teraz? Melanż? A może blamaż? Tego nie wiem.
Ja, ta stara, wyrwałam się z ciepłego blokowiska na zaproszenie wrocławskiego twórcy kultury, zainteresowana konsumpcją jego nowego projektu. Bynajmniej nie z powodu knajpianego tapasa, na który i tak mnie nie stać.
Wiem natomiast, że Wrocław nadal jest Europejską Stolicą Kultury.
Choć ta, po kilkuletnim marazmie, najwyraźniej usiłuje wrócić na stare tory. Kulturalna lokomotywa ciągnie za sobą wagoniki teatrów, koncertów, wystaw i wernisaży, spotkań i odczytów. Potańcówek. Festiwali i gali. Do każdego z tych wagoników wsiada coraz więcej pasażerów, normalności i powrotu ulubionych rozrywek łaknących niczym kania dżdżu. Ponadto schyłek karnawału ma także swoje prawa.
Uff, jak gorąco… Para buch. Głowy, myśli, usta … w ruch. „Hiszpańska plaża”.
W jednym z takich uroczych staromiejskich zakątków przy u. Szajnochy nr 6, znajduje się tymczasowa „Hiszpańska plaża”. Czyli księgarnia, zarazem ośrodek libero- i luzo-kultury. La Liberia Española. Unikatowe, dość nietypowe miejsce będące po trosze zarazem kawiarnią, czytelnią, księgarnią i klubem. Tam właśnie zmierzałam, korzystając z zaproszenia dr. Marcina Czerwińskiego, polonisty i filozofa, performera, eseisty, autora wierszy i opowiadań, scenarzysty i reżysera sztuk teatralnych. Miałam przyjemność uczestniczyć w dwóch projektach teatralnych Marcina, co dostarczyło mi prawdziwej uczty intelektualnej (i zaowocowało próbą opisania wrażeń tutaj).
Miejsce przycupnięte pod cichymi prywatnymi oknami lokalnego mieszczaństwa tętniło życiem. Głosy rozmawiających odbijały się wysublimowanym, nienapastliwym echem od ścian zaułku zwanego Solnym. Niezbyt pasowałam do teamu młodych i trochę starszych wrocławskich intelektualistów, jak też do ich rzucającego się w oczy i uszy „zblazowanego luzu”.
Kilka twarzy jakbym kojarzyła. A może tylko chciałam kojarzyć – pretendując tym samym do elity intelektualnej? Eee. Kudy mi do nich?.
To są tacy ludzie, których nie zabraknie na ambitniejszych (bynajmniej nie masowych popkulturowo-mainstreamowych) wydarzeniach kulturalnych. Odwiedzają kluby jazzowe, niszowe sceny teatralne, wystawiające ambitne intelektualnie sztuki reżyserowane przez równie ambitnych artystów.
Takich jak Marcin Czerwiński.
Są wyznawcami wolnego myślenia, poszukującymi czytelnikami książek pełnych filozoficznych rozważań i literackich skojarzeń. Nie boją się publicznych dyskusji, nie unikają wymiany myśli. Ich serca biją po lewej i centrowej stronie zielonych płuc. Przeważają (wśród nich) młodzi naukowcy, absolwenci kierunków humanistycznych i artystycznych. Pasjonaci, twórcy. W swoim towarzystwie tokują raczej bez zadęcia, aczkolwiek głośno i z charakterystyczną gestykulacją.
Sami swoi.
Przechadzają się spokojnie wśród regałów z książkami, z butelkami czeskiego piwa w ręku, lampką hiszpańskiego wina, sokiem pomarańczowym lub filiżanką parującego napoju. Jakby byli u siebie.
Ktoś uzupełnia poziom endorfin jedząc słodkie ciastko.
Między rozstawionymi w pozornym nieładzie książkami znajdują miejsce, gdzie mogą postawić na chwilę niewielki imbryczek świeżo zaparzonej herbaty. Na chwilę albo na dłużej. I wpadają na hiszpańską plażę na chwilę albo na trochę dłużej.
Tak. Poznałam ich od razu. To są wrocławscy twórcy, animatorzy – i beneficjenci – nieprzeciętnej kultury. Pisarze, poeci, krytycy – teoretycy, kulturoznawcy.
Siedziałam sobie na twardym krzesełku wśród okryć i młodych nóg. Przysłuchiwałam się ich rozmowom. Dziwnie czułam się podsłuchując stojących – z pozycji i perspektywy obcej klasowo leciwej pani. I przykro, bo chyba już nie bardzo rozumiem ten specyficzny styl, tę manierę, tę lekkość myśli i słów. Równocześnie zazdroszczę im tej werwy, weny twórczej, tej nietłamszonej okrutnym zewnętrzem pasji odkrywania. Zazdroszczę piwa pitego prosto z butelki, częstych spotkań w podobnych – klimatycznych, przesyconych słowem literackich miejscach, możliwości bezsennego wytrwania do późnej nocy gdzieś poza domowymi pieleszami. Że chce im się wyjść do miejsca wolnego od wygodnych kanap z Ikei i ciepłych kapci. Tym bardziej że doznałam tego wszystkiego dawno temu. Ustrój się zmienił, ale wyzwania są podobne.
A ja? Inna. Nie tamta. Zdumiona.
– Ale o czym mam pisać? O proletariacie? – wykrzyknął jeden z dyskutantów.
Wytężyłam słuch. Kilkuosobowe towarzystwo opodal mnie rozmawiało o właśnie wydanych książkach, o wydawnictwie wypuszczającym na rynek bardzo drogie produkty, koncentrując się na wyglądzie okładek.
– Kupiłbym, ale 70 zeta za cienką książkę, to już gruba przesada. Nie mogę doprosić się u […] pliku w PDF-ie. A miał mi przesłać…
Większość wyglądała na „wege”. To także moda i maniera, swoiste signum temporis tego środowiska i tego pokolenia.
– Znasz Marcina? – zapytała z podziwem w głosie pani w zawadiacko nałożonym męskim kapeluszu i glanach.
– Znam – odpowiedziała jej rozmówczyni.
– Ooo!
Podziw i szacunek. Tak ma być. Nie zdziwiłam się zbytnio. Powiem więcej: było mi miło.
Trzydziestoparolatek w czarnej bluzie stojący obok świeżo upieczonego pisarza w żółtej bluzie deklaruje „przekraczanie granic”. Chciałam zapytać, co to znaczy, ale właśnie wspomniany wielokrotnie Marcin Czerwiński rozpoczął moderację spotkania.
(Ja zaś owo „przekraczanie” granic, tu: twórczych? Kulturowych? Intelektualnych?, rozumiem jako wyrwanie się z wygodnych okowów średniactwa, zerwanie utartych norm, w tym etycznych i moralnych, wyjście poza utarty schemat. Albo wbicie się klinem w system. Czy ja jeszcze mogę? Czy mi się chce? Czy dam radę jak oni?).
Pierwszym gościem był Tomasz Korzeniowski (68 lat), tłumacz literatury hebrajskiej, poezji Jehudy Amichaja i innych współczesnych hebrajskich autorów izraelskich. Założył i prowadzi ośrodek „Hebrajska kafé projekt”, propagujący kulturę języka hebrajskiego. Przybył z tomikiem wierszy nieznanej w Polsce współczesnej młodej izraelskiej poetki Maajan Szternfeld.
Jakże pomyliłam się mniemając, że pozostaniemy w konwencji hiszpańskiej plaży. Ale przecież to tylko symbol tego miejsca, gorącego piasku i anonimowej swobody.
A tu niespodzianka. Po wprowadzeniu i przedstawieniu pierwszego gościa wieczoru Marcin zadał mu jedno zasadnicze pytanie:
– Dlaczego ona?
Znużył mnie nieco długawy, mało dynamiczny wstępny wywód hebraisty. Potem przeszedł do sedna.
Córka znajomego, najstarsza z …, wychodziła za mąż… Kupiłem w izraelskim antykwariacie monografię… Uważam za interesujące…
Zaś czytane wiersze wprowadziły mnie w stan lekkiego stuporu.
Nie będę silić się na odgrywanie znawczyni poezji, bo nią nie jestem. Nie powiem, że coś z tego rozumiem, bo nie. Mimo moich najszczerszych chęci. Nie znam hebrajskiego, nawet nie byłam w Izraelu. Tematyka wierszy Maajan także jest mi całkiem obca, ponieważ większość traktuje o Bogu. Jakby poetka rozmawiała ze stwórcą o sensie jego istnienia, przekomarzała się, zadawała pytania o jej kobiecość. Podobał mi się jednak sam przekład. Aby dobrze przekazać pierwotny sens i treść, tłumacz nie tylko powinien znać dobrze język obcy, ale przede wszystkim mieć duszę artysty, w tym konkretnym przypadku – poety. Warsztat staje się wtedy kwestią drugorzędną.
Ty byłaś w Belgii?!
Tam niebo takie miękkie jak futro,
a na ziemię opada uprzejmy, błogosławiony deszcz.Tak, jak futro,
i nie wolno wspominać
zarzynanych.
Noc, gdy przechodziłam, splunęła,
żeby przekleństwo nie przylgnęło.
(Wiersz Maajan Szternfeld w przekładzie Tomasza Korzeniowskiego)
Tomik poezji Szternfeldówny, cieniutką książeczkę, wzięłam do ręki i sfotografowałam. Napisy tylko po hebrajsku. Wężyki i znaczki czytane od tyłu niewiele mi mówiły. Czytelny był jedynie wizerunek porcelanowego, ozdobionego kiczowatym rzucikiem starego czajniczka postawionego obok filiżanki i talerzyków. Z tyłu szczerobiały uśmiech czarnookiej poetki.
Przynajmniej połowa obecnych nie wykazywała zbytniego zainteresowania poezją hebrajskojęzyczną. Impreza, kolejny kulturalny projekt Czerwińskiego, była jedynie pretekstem do spotkania na tym forum, do pobycia w swoim towarzystwie. Zaś księgarniokafejka niewątpliwie jest miejscem klimatycznym, do złudzenia przywołującym atmosferę warszawskiego SPATIF-u, wrocławskiego Kalamburu lub krakowskiej Piwnicy pod Baranami z czasów Dygata, Wasowskiego, Żukrowskiego, Iwaszkiewicza, Tuwima, Skrzyneckiego i innych znakomitych przedstawicieli bohemy artystycznej lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Sam Marcin jest niewątpliwie osobą przyciągającą inteligencję Wrocławia. Charyzmatyczny, twórczy aż do bólu. Inspirujący, przekraczający utarte granice. Także dla niego przyszli tu ci ludzie i, nie ukrywam, ja.
Tamtej epoce polskiej bohemy towarzyszył dymek z papierosa i rysunki Dudy Gracza. Teraz przed lokalem pali się elektroniczne wynalazki, tło muzyczne do spotkań tworzy szum nowoczesnego ekspresu do kawy, a zamiast rysunków i plakatów na odrapanych zębem czasu ścianach wiszą wydawnicze reklamy książek lub ulotki propagujące niszowych artystów. Koncert gitarowy. Wystawa. Szkło.
Na poczesnym miejscu kilka egzemplarzy książkowej nowości pt. „W poszukiwaniu rzeczywistości radykalnej. Jose Ortegi y Gasseta nowa krytyka rozumu” pióra Doroty Leszczyny.
Musiałam wcześniej opuścić to miejsce nasycone młodzieńczą magią kulturowego intelektualizmu. Nie wysłuchałam, co mają do powiedzenia kolejni goście Marcina Czerwińskiego – tłumacze poezji. Czy rozumiałabym ich narrację białym wierszem? Nie wiem, wątpię.
Przebijając się tramwajem przez coraz spokojniejszy wieczór mojego miasta powróciłam do swojego ciasnego łachmanu umysłu.
Ciało
Poty
Umysł
Łachmany
Agonia
Nieustannie —
Sercepijawka
Krewstrumienie
Agonia
Nieustannie —
Życie …
(Fragment wiersza Elzy von Freytag w przekładzie Emilii Staniek)

Aneta Wybieralska

Najpierw : ta „charakterystyczna” gestykulacja. Pod czaszką wyskakują mi dwa sygnały : najstarszy to „nie stój jak bałwan pogański. Mów do mnie z ręką !”
To mój ukochany pisarz – Zambrzycki.
Później, ten dowcip, że nie da się w Tel-Awiwie powiedzieć „nie wiem”, z dynią w rękach.
A „mój” Marcin Czerwiński, to sporo starszy socjolog, Więc miło poznać.
Ta poezja. Oczywiście wpływ japońskich Haiku. Zanim to do nas dotarło, mieliśmy już Białoszewskiego. Co, jak dla mnie, lepszy.
A w ogóle to polecam Hofstadtera „Goedel, Escher, Bach”. To jest kognicystyka, .Dostępne po niemiecku albo po angielsku przy Pani IQ – do przegryzienia.
Dziękuję. Zwłaszcza za to moje IQ do przegryzienia. Jednakowoż przecenia mnie Pan. Oraz moje ajkju. ps. Miron Białoszewski? Fakt. Lepszy. I bliższy kulturowo. Do przegryzienia.