16.02.2023

Wprosiłam się na plan kolejnego odcinka programu popularnonaukowego „Słownik polsko@polski”, tworzonego od czternastu lat dla TV Polonia przez wrocławską ekipę, współpracującą z regionalną TVP. Program ten wywiódł swoje korzenie z innego: „Ludzie listy piszą”, którego autorem był Dariusz Dyner.
W latach 1995 do 2001 wprowadzono już łączenia internetowe (Netmeeting, następnie Skype). To był także pomysł, ażeby wprowadzić takie połącznia w programie „Słownik polsko@polski”, a DD zaproponował to profesorowi. Prof. Miodek zastanawiał się miesiąc, wahał, ale w końcu się zgodził.
Każdy z odcinków nagrywany jest obecnie w pięknej, klimatycznej siedzibie biblioteki Wydziału Geografii i Polityki Regionalnej usytuowanej w południowo wschodniej części najstarszego gmachu Uniwersytetu Wrocławskiego.
Z ogromną przyjemnością przysłuchiwałam się jednemu z nagrań, przycupnąwszy między zwojami kabli łączącymi kamery, monitory, stanowiska reżyserskie i oświetlenie tymczasowego studia z wozami transmisyjnymi, ale przede wszystkim dostąpiłam zaszczytu poznania prof. Miodka osobiście oraz bezpośredniej rozmowy ze słynnym polonistą. Wrocławianinem, językoznawcą i gramatykiem, członkiem Rady Języka Polskiego (od 1966 r.), twórcą oglądanych na całym świecie programów o języku polskim.
– Przyznam, że mam sporą tremę zwracając się do Pana z uprzejmą prośbą o udzielenie mi kilku odpowiedzi na pytania, a to w ramach miniwywiadu dla czytelników Studia Opinii – niezależnego portalu im. Stefana Bratkowskiego, gdzie od jakiegoś czasu pojawiają się moje felietony.
Panie Profesorze: jest Pan beneficjentem, a zarazem współtwórcą wrocławskiej kultury. Kilkakrotnie spotkałam Pana siedzącego na widowni jednego z wrocławskich teatrów, opery lub Sali koncertowej, także pięknie śpiewającego szlagiery przy akompaniamencie wrocławskich muzyków.
– Tak. Trochę to już trwa. I teatr.
– Jaka dziedzina kultury sprawia Panu największą przyjemność?
– Zdecydowanie, muzyka. Rzeczywiście właściwie nie było tygodnia, gdy z żoną nie byliśmy w teatrze. Przy Zapolskiej, we Współczesnym, na Scenie Kameralnej przy Świdnickiej. Natomiast ciągle jestem zakochany w muzyce. Sądzę, że jest to królowa wszystkich sztuk. Chociaż wczoraj, po raz nie wiem który w życiu, usłyszałem piosenkę Wasowskiego i Przybory z Kabaretu Starszych Panów pt. „Jeżeli kochać to nie indywidualnie”, i tego fragmentu: „I wespół w zespół, wespół w zespół, By żądz moc móc wzmóc”. Żeby wymyślić to „wespół w zespół”, trzeba być takim samym geniuszem jak Mozart, Beethoven czy Bach. Tylko że tamci byli od muzyki bezsłownej, to jest zaś geniusz muzyki ze słowami. Tak myślę o Jeremim Przyborze, tak o Brzechwie i o Tuwimie. Proszę pani, czy „Lokomotywa” to nie jest arcydzieło językowe?
– Jest!
– I muzyczne. Ta muzyka to coś niezwykłego. Oczywiście, że ona do współczesnych dzieci nie przemawia, bo one nie słyszą tego rozruchu parowo-mechanicznego. One nie jeżdżą parowozami, a samochodem, czasami pociągiem. Ale ja, czytając „Lokomotywę” Tuwima, przecież widzę i słyszę te lokomotywy lat powojennych.
– Oczywiście. Zabawa głoskami, muzyka piękna dla uszu. Jakby brzęczenie pszczoły na kwietnej łące.
– Właśnie tak. I mogę pani na zakończenie powiedzieć, że, oczywiście, nie żałuję swojego życia i czuję się człowiekiem spełnionym zawodowo. Natomiast na pytanie: „Czy ci czegoś nie żal”, odpowiem pani szczerze. Troszkę żal mi tego, że nie poszedłem w stronę wykształcenia muzycznego właśnie. Że sobie teraz podśpiewuję ze Sławkiem i Sygit – Bandem, śpiewałem też w chórze uniwersyteckim, ale kto wie, czy bym nie był człowiekiem bardziej spełnionym jako zawodowy muzyk? Dyrygent, skrzypek, a może śpiewak? No ale w dzieciństwie nie wchodziło to w grę. Chciałem wybrać średnią szkołę muzyczną, a rodzice nie chcieli mnie przeciążać. Mój dom był nauczycielski, to i ja poszedłem w tym kierunku.
– Podczas rozmów o języku polskim nader często powołuje się Pan na gwarę śląską, którą posługiwała się pana ukochana babcia.
– Tak. No bo z niej wyszedłem. Babcia, tak. Ale już mama nie była Ślązaczką. Ona dopiero znalazła się w tamtych Zagłębiowsko-Śląskich okolicach po I. wojnie światowej. Moja mama pochodziła spod Puław. Dom był w ogóle nauczycielski, więc w domu gwary nie było. Ale gwara była obecna tuż po przekroczeniu progu domu. Koledzy, boisko, podwórko, przerwa lekcyjna. Poza lekcją, z kolegami do końca szkoły podstawowej, tylko gwara śląska.
Potem w ogólniaku tośmy już byli tacy… no, przechodziliśmy na język literacki. Co nie znaczy, że nie przechodzili także na gwarę.
– Domyślam się także, że w rodzinnym domu państwa Miodków królowały potrawy kuchni śląskiej, i to właśnie w babcinym wydaniu.
– No właśnie nie! Mama nie była Ślązaczką, ale już na pogodę deszczową mówiła „ślągwa”. Ona się pewnych słów nauczyła. „wyciepywała” na śmietnik itp. Oczywiście, dowiedziała się, że typowo śląski obiad to jest rosół, rolada, modra kapusta i kluski śląskie. I ona to robiła a robiła to pyszne. Ale nie miała tego w genach kulinarnych.
– Ciekawi mnie, czy ma Pan ulubione potrawy przywołujące smaki i zapachy dzieciństwa?
– No właśnie. Jestem już żonaty 55 lat i zawsze mówię: Tereska (a ta zmęczona, umordowana przygotowaniami) daj mi na tę wigilią smażonego karpia i kawałek suchego chleba, a ja będę już kulinarnie usatysfakcjonowany. Myślę, że ja ze wszystkich potraw ulubionych, na pierwszym miejscu umieściłbym smażonego karpia.
– Czy podczas wieczerzy wigilijnych (także świątecznych obiadów i śniadań wielkanocnych) pojawiają się na Pańskim stole potrawy typowe dla kuchni śląskiej? Jakie? Siemieniotka, moczka czy bryja, makówki, może panczkraut?
– Też nie. Żona przyjechała po wojnie na Ziemie Odzyskane ze Skarżyska-Kamiennej. Były zawsze takie standardowe potrawy jak barszczyk z uszkami, karp, galaretki, pierożki.
Natomiast mam, proszę pani, sąsiadkę, która jest bratową emerytowanego biskupa Damiana Zimonia. Kiedyś, w dzień wigilijny, dzwonek do drzwi. Chyba o pół do ósmej rano. Ja jeszcze w piżamie. Któż to może dzwonić? Otwieram, a tu pani Zimoniowa przyniosła nam na wigilię moczkę. Wie pani, moczka to jest taka typowo śląska potrawa wigilijna. Podziękowałem, i już od rana mi było tęskno… A najbardziej ze wszystkich uczestników wigilii ta moczka smakowała wilniance – teściowej mojego syna. Moczka Zimoniowej okazała się najlepszą potrawą tego wieczoru.
– Gdzie i jak najchętniej wypoczywa profesor Jan Miodek?
– Wie pani, my mamy po teściowej takie maleńkie mieszkanko. Pokój z kuchnią w Iwinach koło Bolesławca. Osiedle robotnicze, przy każdym mieszkaniu duża działka, za płotem jest las. Tam jest mi razem z żoną najlepiej. Spokój, cisza. Ludzie przyzwyczaili się do mnie, traktują jak swojego. Z wnukami grywam tam w piłkę, z żoną jeździmy na rowerach, lub jeżdżę sam.
– Czyli, najchętniej czynnie i w zieleni?
– Tak. Las, ogród. Teraz najchętniej w ten sposób.
– Dwukrotnie dostąpiłam zaszczytu uczestniczenia on-line w nagraniu „Słownika polsko@polskiego”. Na większość pytań uczestników odpowiada Pan bez zastanowienia, korzystając z pokładów wiedzy oraz wieloletniego doświadczenia. Bywają także takie pytania, które wymagają posiłkowania się słownikami lub literaturą fachową innego typu. Pozwoli Pan Profesor, że zadam jedno pytanie związane z tym popularnym programem.
Czy zdarzyło się Panu nie móc odpowiedzieć na zadane pytanie? Lub doznać niebotycznego zdumienia poruszaną kwestią?
– Bardzo często. To jest zwłaszcza etymologia jakiegoś nazwiska. Oczywiście, czasem przyjdę do domu, dokopię się do jakiegoś źródła, i przy następnym nagraniu już wiem, od czego to pochodzi. Ale czasem przyjdę do domu i dalej nie wiem. Tak to bywa.
Ludzka dociekliwość zawsze mnie zdumiewa. Żyję już ponad siedemdziesiąt lat na tym świecie, a większość form jest tak oczywistych, tak przeźroczystych i niezauważalnych, że dopiero pytanie tego człowieka: „Ale właściwie dlaczego my tak mówimy?” uruchamia moją dociekliwość. Matko jedyna, tyle lat żyję i nie zastanawiałem się, dlaczego tak mówię. I to jest chyba najcudowniejsza cudowność tego programu, że ludzie nagle sięgają do oczywistości, które dlatego właśnie, że były oczywistością, właśnie tak traktowaliśmy.
To jest ta najmilsza strona tego programu. Ze wszystkich tych telewizyjnych programów najbardziej lubiłem ten najtrudniejszy. To znaczy pytania na żywo przez telefon: „Profesor Miodek odpowiada”. Tam naprawdę można było często stwierdzić, że czegoś nie wiem. Ten program właśnie dał mi dużo przyjemności.
W tym momencie do rozmowy włączył się przysłuchujący się jej z zaciekawieniem Dariusz Dyner. Autor oraz producent tego programu.
– Czasami bywa zabawnie. Potwierdzam. Jakieś dziesięć lat temu, jak tutaj mamy teraz połączenia przez Skype, połączyła się z nami pani profesor z Nowego Jorku. (-DD)
– A! Tak! Nawet wiem! Profesor Zając. Anna Frajlich-Zając. Moja dobra znajoma. Tak?
– Tak. Ona właśnie. Różnica czasowa między naszą strefą a USA jest dość spora. I jest to połączenie. Profesor rozmawia z panią profesor Zając, aż tu nagle w tle idzie zaspany, rozebrany mąż. Do łazienki. Dla niego to była siódma czy ósma rano, dla nas po południu. (DD)
– O, ja tego nie pamiętam. Nie pamiętam rozebranego Zająca.
– No, może nie całkiem nagi był, ale mocno roznegliżowany. To była dla niego normalka. Czyli, ten program zaskakuje, a my nie mamy na to wpływu. (-DD)
– Ale technicznie się dało. Jeszcze przyszli do mnie z propozycją, że my to na żywo będziemy robić. Ale nie dało rady. Łączymy się z Nowym Jorkiem, a nagle nie możemy się połączyć ze Świdnicą.
– Kiedyś połączyliśmy się z Uniwersytetem Stanford i mieliśmy na antenie panią profesor Małgorzatę Szudelski. Tam nie ma polonistyki, ale jest slawistyka. (-DD)
– A tak. Przypominam sobie. Zabawna historia. Profesor przygotowała do rozmowy jej studenta Tajwańczyka. Uczył się polskiego. Najpierw zakochał się w Szopenie, a przez Szopena chciał poznać Polskę i nasz język. Nazywał się Li. Pracowała wtedy ze mną nie Justyna, tylko Agata Dzikowska. I ona mówi: „Panie Li, niech pan się przyzna. Czy ma pan w Polsce jakieś korzenie?”
„Nie, ja nie mam ziadnego kozienia. Kozienia nie mam!”
Myśmy tu wszyscy pospadali z krzeseł. Tak się śmiałem, że leciały mi łzy. Musieliśmy przerwać program, a on, Li, patrzył na nas ogłupiały. Ja mu wtedy powiedziałem: „Panie Li, jakbyśmy puścili to w takiej formie, cała Polska by rechotała. Pan to musi powiedzieć pluralnie: „nie mam korzeni”!
To nagranie nie leci na żywo. Dzisiaj na przykład Imam z Gdańska nie zadał pytania, ale to było bardzo ciekawe. Jeszcze wczoraj wieczorem wynotowałem sobie te wszystkie arabizmy. A jest ich całkiem sporo. Na przykład „zero”.
– Dziękuję serdecznie panu profesorowi. Za poświęcony mi czas, możność uczestnictwa w pana programie i przyglądaniu się mu zza kulis, jak też za niezwykle sympatyczną rozmowę.
– Proszę bardzo! Bardzo było milo i zawsze zapraszamy!
– W imieniu własnym i wszystkich czytelników Studia Opinii pozdrawiam Pana, życzę sukcesów i samych uśmiechniętych dni.
Rozmawiała za kulisami nagrań kolejnych odcinków programu „Słownik polsko@polski”

Aneta Wybieralska