Aneta Wybieralska: Witaj maj…45 min czytania

Święto Pracy

Tak na dobrą sprawę to wtedy codziennie mieliśmy święto pracy. Poniekąd. Przede wszystkim mieliśmy pracę. To ważne. Szanowaliśmy ją. To także dość istotne. Pracodawca nie był bezdusznym kapitalistą, wyzyskiwaczem i sukinsynem. No, nie każdy.

Poza tym ogólnym stwierdzeniem à propos PRL-owskiego status quo moja ówczesna praca – służba mundurowa, to znaczy publiczna posługa dla ojczyzny i pod szyldem resortu spraw wewnętrznych – rządziła się swoimi prawami.

Wydaje mi się, że teraz także rządzi się swoimi prawami. Bardziej bezprawiami, prawami kaduka i innym procesami nie do końca dla mnie zrozumiałymi. Jednakowoż mogę się mylić.

Pracowaliśmy dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo więcej się nie da. Teoretycznie. Pracować się nie da, bo co do samej służby, to się da. Praktycznie natomiast służenie trwało znacznie dłużej oraz znacznie bardziej intensywnie. Niektórzy służyli całym sobą, zwłaszcza panowie, inni tylko fragmentem siebie. W tym drugim przypadku prym wiodły panie, żony mężom, matki dzieciom, kochanki czyjeś tam, zaangażowane dodatkowo oraz po godzinach w pozasłużbowe sprawy rodzinne i opiekuńcze.

Powtarzać będę do upojenia i niczym mantrę: służba nie drużba.

A też powtarzano nam cyklicznie, ponieważ sądzono (ustawicznie), że nie pamiętamy:

„To służba, do cholery. A nie praca w sklepie mięsnym. Jak chcesz iść do domu, to możesz się zwolnić. Droga wolna…”.

„Gówno mnie obchodzi, jak się czujesz…”.

„Dzieci? Ja też mam, kurwa, dzieci. I siedzę tutaj na dupie…”.

„Tak? Musisz? To wypierdalaj. I możesz nie wracać. Nikt cię tu siłą nie trzyma!”.

Czyżby?

Proste? Tak. Jasne? Oczywiście. Jak dupa anioła.

Co do dorocznego, niezwykle uroczyście obchodzonego Międzynarodowego Święta Pracy, to znaczy dnia pierwszego maja (gdyby ktoś miał wątpliwości), to nie było wyjątków. Odpoczywali i świętowali jedynie ci schodzący aktualnie z nocnej służby.

Farciarze!

Wszakże pod warunkiem, że zdążyli wyjść z budynku komendy przed przyjściem pryncypałów, którzy w obawie przed gniewem naszego Łaskawcy (komendanta Bartoszewskiego) oraz w imię wyższych racji lubili zawrócić delikwenta z korytarza. Kazać mu zostać. Naczelnikowskim tonem nieznoszącym sprzeciwu nakazywali wspomaganie działań kolegów. Albo wyczekiwanie na dalsze wytyczne.

Jakie? Czyje?

Zawsze takie same. Jedynie słuszne. Odgórne.

Wszystkie ręce na pokład. Nogi, głowy. PRL-owskie święto ludzi pracy to nie przelewki. Trzeba zabezpieczać tegoroczny pochód. Dbać o bezpieczeństwo osobistości pozdrawiających z trybun maszerujących obywateli i towarzyszy.

Wreszcie, musimy przeciwdziałać potencjalnym kontrpochodom, zamachom terrorystycznym i innym aktom wyrażania pierwszomajowego sprzeciwu. Rozróbom, chuligańskim wybrykom. Zgodnie z misją naszej instytucji oraz przepisami prawa.

I nasze kobiety szły na ulicę. To znaczy zabezpieczać, monitorować i obserwować. Na szczęście takie ważkie zadania otrzymywały jedynie koleżanki zatrudnione w obserwacji zewnętrznej (Wydział „B”).

Innym paniom funkcjonariuszkom, w tym mnie, oszczędzono sterczenia na ulicy. Siedziałyśmy na wyżej wzmiankowanych dupach przy swoich służbowych biurkach. Głównie tam.

Co robiłyśmy?

To, co nam nakazano. Zgodnie z bieżącym odgórnym rozkazem. Rozkazy bowiem płynęły zewsząd wartkim strumieniem. Jedne potwierdzały wydane poprzednio, inne je modyfikowały, kilka nie trzymało się kupy, obalając na łopatki wcześniejsze i już realizowane. To znaczy w toku. Ale to normalka przy takim ulicznym kotle, ponadto do wydawania rozkazów, poleceń, dezyderatów poczuwało się mnóstwo osób.

Innym równie wartkim strumieniem napływały informacje, które trzeba było: odebrać, utrwalić, przetworzyć, zdyskontować (najlepiej potwierdzić, korzystając z innego źródła), następnie przekazać w odpowiednie ręce (uszy). Ażeby właściciele owych uszu i rąk mogli na podstawie uzyskanego materiału wydać podwładnym kolejne wytyczne i komunikaty. Oraz rozkazy.

Z koordynacją działań bywało różnie. Większość bieżących informacji powinna była dotrzeć na czas przede wszystkim do kolegów wysłanych na ulicę. Ale jakim sposobem? Przecież nie mieliśmy telefonów komórkowych. Nawet nikt jeszcze o nich nie słyszał.

A nie. Coś się słyszało. Jeśli ktoś się interesował, śledząc światowe nowinki techniczne. Widzieliśmy jakieś coś bezprzewodowe, przez co się gadało. Takowe gadżety pojawiały się w filmach amerykańskich w stylu przygód MacGyvera i dynamicznego serialu kryminalnego Miami Vice.

W każdym razie niedane nam było używać komórek. Służbowych, tym bardziej prywatnych. Koledzy utajnieni i po cywilu nie mogli mieć przy tyłku radiostacji nasobnych, dużych i ciężkich, albowiem to groziło dekonspiracją. Natomiast drogiego imperialistycznego sprzętu operacyjnego, na przykład zegarków z antenką albo nadajniko-odbiorników pod klapą (przyklejanych na torsie itp.), nie było pod dostatkiem, by obdzielić nimi wszystkich chętnych. Technologiczne cudeńka posiadali jedynie nieliczni.

Moi wydziałowi koledzy, wysłani na ulicę doraźnie, musieli radzić sobie inaczej. Także z bieżącą łącznością.

Co rozsądniejsi rezygnowali z zabierania ze sobą legitymacji służbowych, portfeli z dokumentami i większą gotówką. Nie dość, że obawiano się niepożądanej dekonspiracji, a przypadki i wypadki chodzą po ludziach, to jeszcze istniało duże prawdopodobieństwo, że postradaliby te dobra. W pierwszomajowym tłumie (gapiów, asystentów gapiów albo tylko przypadkowych przechodniów), w długaśnej kolejce do saturatora z orzeźwiającą wodą sodową bądź w samym uroczystym pochodzie. Niechybnie padłyby łupem wyspecjalizowanych kieszonkowców, pospolitych złodziei i zbirów, mnożących się przy takich okazjach niczym grzyby po deszczu. Bo to także dla nich był niezwykle pracowity czas, a poczynione w tym dniu interesy uchodziły za niezmiernie intratne.

Zdarzało się, owszem, nader często, że konsekwencje postradania resortowych dóbr bywały fatalne w skutkach. Dla samego funkcjonariusza, dla firmy i dla bezpieczeństwa obywateli. Ba, narodowego nawet. Przecież nie byliśmy pracownikami zakładu wywożącego komunalne śmieci. Usiłowaliśmy sprzątać zupełnie inną materię. O wiele bardziej toksyczną, plugawą. Niebezpieczną. No i czyniliśmy to na zgoła inną skalę.

Atrybuty władzy (wtedy „ludowej”) zawsze stanowiły łakomy kąsek dla mend wszelkiej maści. Zwłaszcza aktualne legitymacje służbowe. Złoczyńcy mogli bardzo dobrze na nich zarobić. Niemal tak, jak na broni i amunicji, dragach, burdelach, przemycie niebezpiecznych substancji. Jak na dyplomach wyższych uczelni i czarnorynkowym kursie walut wymienialnych.

Wytrawna międzynarodowa klientela nie szczędziła kasy na oryginały. Proceder trwa nadal, bo to niezwykle intratny biznes. Niezależnie od szerokości geograficznej i sytuacji geopolitycznej.

Wtedy z naszego wydziału na świętującą ulicę poszło kilku chłopaków. Niestarych, sprawnych fizycznie. Przynajmniej na takich wyglądali. W tym aż czterech reprezentantów mojej sekcji.

To znaczy koledzy otrzymali rozkaz pójścia na wrocławską ulicę i wmieszania się w tłum.

W przeddzień uczestniczyli w specjalnej popołudniowej naradzie roboczej, podczas której otrzymali wyraźne instrukcje dotyczące zadań zabezpieczających tegoroczne uliczne obchody Święta Pracy.

Primo: na co mają zwracać szczególną uwagę. I na kogo. Jakie zachowania mogą uznać za godne zainteresowania. Służbowego. Z takim zastrzeżeniem, że od wszelkich interwencji czynnych są tylko mundurowi.

– Wy zabezpieczacie operacyjnie!

– Tak jest.

Secundo: gdzie powinni stać, ewentualnie w jakim sektorze i kwadracie się poruszać.

O której godzinie zająć wyznaczone pozycje (ewentualnie: kiedy i skąd przemieścić się tamże). Centrum miasta podzielono na strefy, te zaś podzielono na sektory, w strefie „zero” dodatkowo na kwadraty. Tyły zabezpieczali mundurowi.

Zaszczytnym miejscem takiego stania były najbliższe rejony nasad ulicznych latarni umiejscowionych przy głównych traktach komunikacyjnych. Ulica Generała Karola Świerczewskiego (dzisiejsza Józefa Piłsudskiego), cała Świdnicka aż do Rynku, kawałek ulicy Powstańców Śląskich (do wiaduktu). Plac PKWN (teraz Legionów), plac Kościuszki. Plac Kirowa (obecnie Orląt Lwowskich) aż do terenu placu Pierwszego Maja. Jakżeby inaczej? Nazwa zobowiązywała podwójnie. Okolice trybuny honorowej, budowanej najczęściej w różnych punktach długiej i szerokiej ulicy Świerczewskiego.

Koledzy czuli się tam dobrze oraz w miarę bezpiecznie. Prawidłowo zalegendowani. Pod latarniami, bo te, pięknie ozdobione narodowymi flagami, stały dumnie. Nie uczestniczyły w pochodzie i się nie przemieszczały.

Najciemniej pod latarnią?

Zawsze. To oczywiste i praktyczne.

Niektóre koleżanki natomiast mogły czuć się jeszcze lepiej oraz adekwatnie do zaistniałej sytuacji. Parę z nich miało szanse dorobienia do pensji na lewo. Zdarzało się bowiem, że uczestnicy pierwszomajowych pochodów prawidłowo rozumieli przesłanie wynikające z miejsca pełnienia posługi publicznej. Też pierwszomajowej. I haseł przyświecających temu świętu:

Jakość pracy – jakość życia.

Niech żyje i krzepnie sojusz robotniczo-chłopski!

Proletariusze wszystkich krajów, łączmy się!

Wszelakie łączenie? To jest to!

Jeszcze trochę, a dziewczyny walczyłyby odręcznie o te przylatarniane miejscówki z przedstawicielkami najstarszego zawodu świata. Po prostu w tym uroczystym, podniecającym dniu wszystkie piękne panie miały branie.

Na wzmiankowanej naradzie ustalono zasady łączności.

Z której budki telefonicznej mieli korzystać (albo z telefonu w aptece, sklepie całodobowym, szkole, innych otwartych w tym dniu placówkach publicznych), z jaką częstotliwością dzwonić, do kogo. Pierwszym kontaktem były wyznaczone osoby w wydziałach macierzystych. Numery znano, nazwiska łączników także.

– Koniecznie wyposażyć się w bilon!

– Tak jest.

Tertio: wskazówki dotyczące ubioru.

Oczywiście należało mieć na sobie spodnie typu dżinsy, jakąś sportową bluzę i (lub) bawełnianą koszulkę polo lub T-shirt.

Te dni często bywały upalne. Tak bardzo, że roztapiał się nie tylko sam uczestnik pochodu, ale i uliczny asfalt. Odzienie wierzchnie miało być w kolorach nierzucających się w oczy.

– Żadnych pstrokatych, czerwonych, zielonych! Szare, granatowe, ciemnobrązowe, czarne!

– Tak jest!

Wizytowa biała koszula ze sztywnym kołnierzykiem, krawat, marynarka oraz inne odświętne garnitury rodziły uzasadnione podejrzenie, że stojący bezczynnie i gapiący się tępo osobnik może być szpiegiem, esbekiem lub partyjnym aktywistą. I zaraz będzie donosił, jak też inwigilował. Co za tym idzie, wyelegantowany człowiek wyglądał nad wyraz podejrzanie. Takiego gościa trzeba niezwłocznie wyeliminować z okolicy albo przy takim nie rozrabiać i się nie zamachiwać. Nie siać wrogiej propagandy, nie rozrzucać ulotek. Przecież takie sprawy są oczywiste.

Do rodzaju ubioru dochodziły wytyczne obuwnicze:

– Koniecznie wkładać buty sportowe, najlepiej trampki albo adidasy!

(Adidasami nazywało się wtedy wszystkie buty sportowe niebędące ani tenisówkami, ani trampkami. Ta nieskomplikowana firmowo nomenklatura obowiązuje nadal).

– Tak jest!

Było jeszcze jedno praktyczne zastosowanie tych adidasów. Poza socjotechnicznym, to znaczy sugerującym przynależność do zacnego grona opozycjonistów-zadymiarzy i młodych wrogów klasowych – solidarnościowców, studentów, uczniów i innych, którzy podobne sportowe obuwie nosili na co dzień. Nie tylko od święta. Takie mianowicie, że zdecydowanie wygodniej i szybciej uciekało w nich się przed zomowcami obutymi w ciężkie i odparzające stopy skórzane glany.

Grunt to wiarygodny kamuflaż. Był rozkaz wmieszania się w tłum? Był. No i wszystko jasne.

Quarto: hasło. I potencjalny odzew.

Dwa kluczowe słowa objęte tajemnicą służbową i państwową. Opatrzone klauzulą TAJNE.

Zwyczajowo ustalano na ten dzień hasła kwiatowe, odzew zaś zwykle był adekwatny kolorystycznie. Nie za bardzo fantazyjnie, a w sposób prosty i nieskomplikowany. Tak, aby wszyscy, niezależnie od stopnia służbowego, posiadanego wykształcenia, możliwości pierwszomajowej percepcji, jak również ilości pikseli w osobniczym IQ, mogli je dobrze zapamiętać i prawidłowo skojarzyć.

– Nie zapisywać!

Aktualnie obowiązujące hasło i odzew przekazano co najmniej kilkuset osobom ubranym w ciuchy cywilne i podwójnej liczbie funkcjonariuszy występujących w mundurach milicyjnych, uniformach ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), nawet ROMO (Rezerwowe Oddziały Milicji Obywatelskiej).

W tym dniu zapodano także polską nazwę własną wiosennego kwiatka, konkretnie tulipana (hasło) oraz jego kolor: czerwony (odzew). Nic, czego można byłoby nie zapamiętać. Mało oryginalne, proste i nieskomplikowane. Jak co roku.

Rano, jeszcze przed rozpoczęciem właściwego pochodu, zamknięciem traktu przemarszu uporządkowanego tłumu robotników, chłopów, inteligentów, harcerzy, uczniów, studentów i matek z dziećmi, przed przybyciem przeszkolonej formacji mundurowej (kilku plutonów wrocławskiego ZOMO) koledzy zainstalowali się na z góry upatrzonych pozycjach. Wyznaczonych odgórnie. To znaczy najpierw wmieszali się w tłum.

Zaraz potem nawiązali łączność. Zgodnie z instruktażem.

Zostałam wyznaczona (ja i stojący na moim biurku telefon) do odbierania połączeń od kolegów Pawła, Krzysia, Rysia i Jurka. Miałam siedzieć na tyłku, robić swoje (zaległe, bieżące, ewentualnie prywatne), czekać na relacje uliczne i monitorować. Reagować, regularnie meldować. Nawet wtedy, gdyby nie było nic do meldowania.

Jasne. To nie było skomplikowane zajęcie, wymagało jednakowoż siedzenia i dyżurowania przy telefonie.

Cóż. Służba, rozkaz, zadanie. Pełna mobilizacja. Skoszarowanie. Wiadomo.

Szczerze? Zawsze wydawało mi się, że lepsze to niż bezczynne wyczekiwanie na polecenia i bycie jedynie w dwunastogodzinnej gotowości. Jakiejś.

Wrocławski pochód pierwszomajowy miał się rozpocząć około godziny dziewiątej. Znaczy ruszyć i defilować pod trybuną, na której stłoczona została dolnośląska i wrocławska wierchuszka.

Potem należało wyczekiwać próby przeprowadzenia alternatywnej „niezależnej, samorządnej, związkowej” kontrmanifestacji, jakiejś spektakularnej zadymy, bójki lub rozróby. W efekcie – możliwości użycia oddziałów (zmotoryzowanych odwodów) MO, nawet uruchomienia sprzętu bojowego: armatek wodnych i wyrzutni gazów łzawiących. Gotowość bojowa wyspecjalizowanych oddziałów MSW. Jak co roku od powstania podziemnej opozycyjnej „Solidarności”.

Szykowało się to wszystko, o czym od kilku tygodni donoszono naszym służbom. W każdym razie uzasadniona była mobilizacja wszelkich dostępnych sił i środków, skoncentrowanych głównie na zapewnieniu ładu i porządku publicznego podczas uroczystych obchodów Święta Pracy. Oraz konieczna.

Nie ma zmiłuj. Niby po to nas powołano.

Siadłam na słuchawki, przerabiałam i przetwarzałam materiał utrwalony na taśmach magnetofonowych. Nie interesowało mnie zbytnio, co w tym czasie robią inni koledzy (i koleżanki). Gdzie są, z kim piją kawę, jak popychają pierdoły. Komu obsmarowują tyłek. Pracowałam sobie spokojnie w swoim tempie. I nasłuchiwałam dzwonka telefonu.

Zaraz po godzinie jedenastej, gdy zaczęły docierać pierwsze komunikaty o ulicznej rozróbie (a jednak), a ja zaczynałam się lekko niepokoić, ponieważ chłopcy jakoś przestali się meldować (a powinni), do mojego pokoju wpadł Paweł.

Gdy zobaczyłam, w jakim jest stanie, zdębiałam.

Krwawił z nosa i z dolnej wargi. Miał podbite oko i potężną śliwę na czole. Jego odzież wierzchnia była porozrywana, jedna ręka wyraźnie opuchnięta. Prawa. Trzymał się za nią drugą ręką. Buraczkowość na licu i łzy lecące z zaczerwienionych oczu dopełniały całości.

Kolega wyglądał tak, jakby miał wypadek. Albo zderzył się z czołgiem. Ponadto okropnie dyszał, ledwo trzymał się na nogach, z ust toczył pianę i niewyszukane kalumnie. Gdy podszedł bliżej, doszła do mnie okropna dusząco-drażniąca woń gazu łzawiącego.

Aha. Stąd te czerwone ślepia i łzy. Pięknie. Jeszcze nasi potraktowali go UGŁ-em. Albo niechcący znalazł się w rozpylonej chmurze. Bo chyba nie pchałby się w zadymę z własnej i nieprzymuszonej woli?

– Kurwa mać, zabiję skurwysyna! Auuu… Chyba, kurwa, złamali mi rękę! Boli jak kurwa mać! Auuuaaa…

– Rany, Paweł, kto?

– Nie wiem. O kurwa…

Na razie tylko tyle się dowiedziałam. Że kolegę dopadła jakaś kurwa. W towarzystwie co najmniej jednego skurwysyna.

– Daj mi coś pić! – jęknął Paweł.

– Już ci daję. – Podałam mu kubek z moją zimną kawą, stojący przede mną na biurku. – Zaraz dam ci wody. Ale najpierw cię opatrzę. Siedź tu, pij spokojnie, nie ruszaj się nigdzie, idę szukać apteczki.

O kurde! Ładny jazz. Dla mas.

Wybiegłam z pokoju, pognałam do naszego sekretariatu, gdzie wisiała skrzynka z zestawem do pierwszej pomocy doraźnej: opatrunkami, wodą utlenioną, pioktaniną, polopiryną, węglem aktywnym i tabletkami od bólu głowy. Szału nie było, apteczkę zaopatrzono dość skromnie, ale coś stamtąd wyszarpałam. Druga wydziałowa i dostępna apteczka wisiała na końcu naszego wydziałowego korytarza, przy drzwiach prowadzących do sekcji instalacyjnej. Do sekretariatu, teraz otwartego, było mi zdecydowanie bliżej.

Pomyślałam, że przydałoby się coś zimnego i metalowego na ten jego guz. Siekiera, tasak, worek z lodem, mrożonka warzywna. W szufladzie miałam łyżkę i nóż. Może nadadzą się tymczasowo.

Chwila. To wszystko zaraz. Najpierw muszę sprawdzić ponad wszelką wątpliwość, czy Paweł nie ma wstrząśnienia mózgu, złamanej ręki (jak sam przypuszczał) bądź innych poważniejszych obrażeń. I czy nie trzeba wezwać do niego karetki pogotowia.

– Dawaj ten sfatygowany łeb – powiedziałam, wróciwszy z naręczem środków opatrunkowych i odkażających. – A może zawiozę cię do lekarza?

Miałam na myśli naszą poliklinikę MSW. Naczelnik dałby nam auto z kierowcą, żeby było szybciej.

– Nie!

– Albo wezwiemy pogotowie?

– Nie!

– Dobra. A chociaż mogę cię opatrzyć i obejrzeć?

– Nie! Tak. Może. Auuuu!

Akurat dotknęłam jego guza.

Niech się zdecyduje, do ciężkiej cholery. Ten wypadek uszkodził go nie tylko fizycznie. Kumpel ewidentnie był w szoku, a obrażenia rzuciły mu się na mózg. Nie było dobrze. Z nim nie było dobrze.

– Boli? Przepraszam, nie chciałam. Masz tu łyżkę i trzymaj. Potem jeszcze przemyję ci oczy.

Trochę liznęłam pierwszej pomocy przedlekarskiej. Będąc na studiach, odbyłam profesjonalne przeszkolenie, ponadto medycyną interesowałam się prywatnie. Przez moment zastanawiałam się nawet, czy nie pójść na studia medyczne i nie zostać lekarzem. Jak uczyniła to jedna z moich szkolnych przyjaciółek.

Zajrzałam mu w zapuchnięte oczy, wypytałam, czy nie ma zwrotów głowy, kazałam zamknąć powieki i dotknąć palcem czubka nosa.

– Nie!

– Tak!

Nie miał objawów wstrząsu mózgu. Ale to wcale nie znaczyło, że wkrótce się nie pojawią.

Potem pochyliłam się i delikatnie zaczęłam obmacywać spuchniętego członka. Górnego.

Przy tej czynności obmacywania kolegi zastał mnie naczelnik. Przybieżał dowiedzieć się, co się stało. Najwidoczniej sekretarka doniosła o desperackim akcie demolki apteczki pierwszej pomocy.

– Co ci się stało? – zapytał mnie Maziarz. Potem dodał zdziwiony: – O! Paweł? A ty co tu robisz? Miałeś być na ulicy.

– Nie wrócę tam! Szefie! Auuu… Boli. Kurwa, oberwałem…

– Naczelniku, Pawła powinien obejrzeć lekarz – powiedziałam z kwaśną miną, przerywając szefowi reprymendę. – Ten guz na czole nie wygląda najlepiej, a ręka chyba pęknięta albo tylko solidnie stłuczona. Nie wygląda mi na złamanie, ale przydałoby się pilnie prześwietlić. – Mówiąc to, sięgnęłam do szuflady biurka, wyjęłam moją śliczną, zagraniczną, jedwabną apaszkę, zrobiłam z niej temblak i założyłam Pawłowi na tors.

– Masz. Trzeba odbarczyć. Powinno mniej boleć – powiedziałam troskliwie, niezrażona jego syczeniem i gromadzącą się widownią.

Tymczasem do pokoju weszli jeszcze kierownik i jeden z kolegów. Zajrzała zwabiona jękami Pawła koleżanka z pokoju obok.

– Nie chcę! Zostaw.

– Szefie, sam pan widzi. Jeszcze oszalał… Odjęło mu rozum na skutek działania gazów bojowych.

– O cholera! Jak się czujesz? – spytał Maziarz z troską w głosie. Chyba właśnie do niego dotarło, że jeden z pracowników został poszkodowany. Służbowo.

– Au… Może być… Nie wiem…

Dokończyłam obdukcję, przemyłam wodą oczy i krwawiącą ranę na wardze, na końcu zamieniłam sztuciec. Z łyżki na nóż kuchenny.

– Trzymaj to sobie. Zaraz znajdę coś lepszego.

– Zostaw. Nie trzeba – jęknął Paweł.

– Trzeba – wtrącił się naczelnik. – Dowiem się w końcu, co się stało? I kto cię tak załatwił?

Wreszcie Paweł zaczął gadać logicznie. Cokolwiek nieskładnie, nad wyraz emocjonalnie i przetykając opowieść kalumniami. Jednakowoż dało się zrozumieć, co mu się stało. I jak do tego doszło.

Zeznał, co następuje:

Paweł zajął wskazane miejsce. Uplasował się na pozycji strategiczno-taktyczno-operacyjnej. Nawiązał kontakt wzrokowy z innym znanym gliniarzem w cywilkach, przechadzającym się opodal po drugiej stronie ulicy. To było w okolicach arkad u ujścia Świdnickiej do Świerczewskiego. Zameldował się z budki telefonicznej stojącej przy placu Kościuszki po stronie resortowego hotelu Savoy, potem zaczął obserwować gapiów i pochód pierwszomajowy. Zgodnie z otrzymanymi wytycznymi.

Po przejściu głównego pochodu ludzie zaczęli się rozchodzić. Powoli, niespiesznie, jakby czekając na dalszy ciąg ulicznego przedstawienia.

W pewnym momencie na ulicy i w kwadracie zajmowanym przez kolegę Pawła zrobiło się gęsto. Ktoś rozrzucił ulotki, ktoś wyciągnął transparent. Pokaźna grupka młodych ludzi skandowała:

– Precz sko-muną!

– So-li-dar-ność!

Momentalnie pojawiło się kilka dwuosobowych patroli mundurowych, próbowali wylegitymować kilka osób. Usiłowali. I było to usiłowanie nieudolne.

Doszło do przepychanek, regularnej zadymy. Ktoś czymś rzucił w stronę milicjantów, ci wezwali posiłki. Zaczęli używać „środków przymusu bezpośredniego”. W ruch poszły pałki, dwóch czy trzech zadymiarzy skuto kajdankami i wyprowadzono z pola rażenia.

Jedna drużyna zomowskich zuchów natychmiast się przegrupowała. Od placu Kościuszki podjechał zomowski uaz wyposażony w AWGŁ (automatyczną wyrzutnię granatów łzawiących).

Gwoli ścisłości, zarówno AWGŁ, jak i RWGŁ (ręczne wyrzutnie granatów łzawiących) obsługiwane były przez jednego funkcjonariusza. Wyrzutnia była podobna do klasycznego granatnika, tylko wypluwała pociski UGŁ-200, to znaczy papierowe tuby długości około dwudziestu centymetrów, napędzane ślepym pociskiem z kałasznikowa. Wrocławskie ZOMO używało sprzętu produkcji polskiej, znacznie bezpieczniejszego niż podobne importowane z NRD. Bezpieczniejszego dla obsługi oraz osób, przeciwko którym je stosowano. Niemieckimi można było się poparzyć. Rzec można, że nasze gazy były bardziej humanitarne od tych wschodnioniemieckich.

Jakoś tak się dziwnie złożyło, że kolega Paweł znalazł się w epicentrum tej zadymy. Niechcący. Na pewno nie miał takiego zamiaru. Przynajmniej tak twierdził. A że zdecydowanie wyglądał na wichrzyciela, reakcjonistę oraz pospolitego ulicznego bandziora, a to z racji wierzchniego ubioru i sportowego obuwia na stopach, to zainteresowali się nim koledzy zomowcy. Czynnie się zainteresowali. Dwóch młodych krewkich mundurowych zorientowanych na cel, ponadto świeżo przeszkolonych w rozganianiu tłumu, potraktowało go pałkami. Bez dania racji. Bez uprzedniego zapytania o dokument tożsamości, cel wizyty, miejsce pracy i nazwisko panieńskie matki.

– Tulipan! – wydarł się Paweł.

Chłopcy musieli słyszeć, ale kontynuowali dzieło pałowania.

– Kurwa, ja od was, tulipan!

Paweł oberwał po raz kolejny. Od tylca.

– Tu-li-pan!!!

– Ja ci dam, skurwysynu, tulipana! – wysapał zomowiec i znowu wziął zamach, by zdzielić po łbie zidentyfikowanego wroga publicznego.

Już cokolwiek sfatygowany podporucznik Paweł wyrwał się jakoś z objęć wkurzonego zomola i niezwłocznie wziął nogi za pas. Wiał w kierunku komendy, na azymut, wrzeszcząc co rusz jedyne znane sobie hasło, odzew i coś jeszcze:

– Tulipan! Kurwa, tu-li-pan! Czerwony…

– Ty gnoju cholerny! Jaki tulipan???

Z pościgu za zadymiarzem zrezygnowali w okolicach skrzyżowania ulicy Kościuszki z Łąkową.

Nie oglądając się za siebie, w nagłym przypływie sił witalnych, jak też na skutek zbawczego działania wydzielanej od jakiegoś czasu adrenaliny Paweł dobiegł do gmachu komendy. Wojewódzkiej. Uściślam, ponieważ po drodze, przy Łąkowej, stał jeszcze budynek dzielnicowej komendy MO. I wydziału paszportów.

Paweł sforsował ciężkie wrota od strony placu Muzealnego, przegalopował obok stanowiska zdumionego dyżurnego, wdrapał się na nasze czwarte piętro, cudem wystukał kod otwierający nasze drzwi, wpadł do mojego otwartego na oścież pokoju i oklapł był na krześle.

Jakiś czas później okazało się, że w ostatniej chwili… zmieniono zarówno pierwszomajowe hasło, jak i odzew. Z tulipana zrobiono goździka, z czerwonego – biały. Stało się to o świcie w dzień akcji na reakcję. Najprawdopodobniej wcześniej uzyskano potwierdzoną informację, że hasło z tulipanem jest spalone, wypłynęło jakoś na zewnątrz, zdekonspirowało się i poznali je opozycyjni adwersarze. Mogło być też tak, że ten czerwony tulipan krążył w eterze rok wcześniej i trzeba było wymyślić coś nowego.

Jak to często bywało, bywa i bywać będzie, coś gdzieś nie styknęło. Dzieje się tak zwykle, gdy jest kilka ośrodków decyzyjnych. Nie zagrało z informacją, z komunikacją, z pomyślunkiem. Bo do tej skomplikowanej czynności zawsze potrzebny jest mózg.

O nowym haśle poinformowano zainteresowane podmioty. A jakże. Podobno wszystkie. Niestety, oprócz tych czterech kolegów z mojego wydziału, którzy służbowo zabezpieczali pochód pierwszomajowy. Pozostali trzej, to znaczy Krzysztof, Ryszard i Jerzy, dowiedzieli się o białym goździku dopiero po powrocie z akcji do bazy. Około godziny piętnastej.

Winnego nie znaleziono. Ponieważ nie szukano. Mleko się wylało. Wypadek przy pracy. Jak na poligonie podczas ćwiczeń.

Późnym popołudniem miasto opustoszało, po pochodzie pierwszomajowym została pusta trybuna, poupychane po zaułkach pierwszomajowe szturmówki, porzucone transparenty i ogromny uliczny śmietnik. Dość długo utrzymujący się w upalnym powietrzu charakterystyczny smród rozpylonego gazu łzawiącego i czerwone oczy kilkudziesięciu młodych ludzi.

Paweł nie miał kogo zabić. Po opadnięciu buzującej w nim adrenaliny i stwierdzeniu faktu, że jednak spałowana ręka nadal bardzo go boli, dał się namówić na odwiedzenie resortowego lekarza w poliklinice MSW. Dostał tydzień L4. Na lizanie pierwszomajowych ran.

Przez jakiś czas na widok czerwonego tulipana pojawiał się u niego typowy odruch Pawłowa.

A ja? Cóż. U mnie nie wydarzyło się nic interesującego. Dzień spędziłam czynnie. Dobrze i z ogromnym zaangażowaniem służyłam nie tylko ojczyźnie, ale i koledze Pawłowi.

Do dziś dnia szczerzę ząbki. Bo zaistniała sytuacja była równie absurdalna, jak zabawna. Co najważniejsze, skończyła się szczęśliwie.

Jeszcze jedno. Akurat ta pierwszomajowa maleńka blizna nie jątrzy się, tylko upamiętnia czasy słusznie minione. Powiem więcej: nawet ją lubię.

avatar

Aneta Wybieralska

Dziennikarka – freelancerka, autorka kilku powieści

 

2 komentarze

  1. narciarz2 02.05.2023
  2. Aneta 07.05.2023