26.01.2024
O czym opowiada Świętoszek? O hipokryzji i jej demaskowaniu, o fałszywej pobożności, o pozornie szczęśliwej rodzinie, której dobrobyt i samozadowolenie tak łatwo zniszczyć. A wszystko to narysowane mistrzowską kreską humoru Moliera.
Krakowski Teatr STU otworzył nowy sezon wystawieniem właśnie tej XVII-wiecznej komedii w reżyserii Krzysztofa Pluskoty i w zupełnie nowej konwencji; przede wszystkim nie jest to sztuka w kostiumach. Tartuffe rozgrywa się „we współczesnych kręgach wyższych sfer ukonstytuowanych politycznie” jak mówi reżyser sugerując, że klasyka wraz z jej kostiumami trąci myszką.

A więc Orgon (Maciej Wierzbicki), zamożny biznesmen ubrany w stylu old money w wąskie chinosy, skórzane mokasyny i dizajnerski czerwony, obcisły sweterek, jego żona Elmira (Maria Seweryn) elegancka, modna, seksowna, poruszająca się z gracją na piętnastocentymetrowych szpilkach.
A Tartuffe – biedaczek (Andrzej Deskur) ma na sobie skromny, ale elegancki garniturek, na czole loczek, wzrok skierowany w dół. Podniesie go dopiero, kiedy szydło wyjdzie z worka, wtedy stanie się ordynarny, agresywny i bezczelny.
Aby współczesności stało się zadość, w ostatniej scenie przedstawienia słychać odlatujący helikopter unoszący kogo? Orgona? Tartuffa? Tego nie wiemy, możemy się tylko domyślać.
Świętoszek jest komedią, powinien być przerywany kaskadami śmiechu, rozbawiać publiczność. Tymczasem nic podobnego! Widownia reagowała śmiechem może kilka razy i to nie spontanicznym, tylko trochę wymuszonym. Licealiści, którym przykazano obejrzeć przedstawienie w ramach lektury obowiązkowej, siedzieli poważni, lekko znudzeni, nie było oklasków, wybuchów śmiechu. Dlaczego?
Aktorzy grali bardzo dobrze, reżyser nie zmieniał oryginału, tekst był podawany poprawnie. Co poszło nie tak, że ten Świętoszek przypominał do znudzenia wałkowaną lekturę w liceum?
Może nie zawsze odchodzenie od klasycznych wzorów jest dobre? Może zabrakło tłumaczenia Boya Żeleńskiego?
Helena Kapri

Recenzja teatralna – zwięzła, fachowa w SO – to dobry pomysł. Przydałyby się także książkowe, zważywszy na stan czytelnictwa, bo czytać jest co…
Pamiętam Świętoszka ze szkoły średniej, przedstawienie było obowiązkowe, nieobecność na nim groziła oceną niedostateczną z jęż. polskiego. Aktorzy grali w kostiumach. Chętnie zobaczyłbym wersję współczesną, ale do Krakowa mam za daleko. Może wiosną lub latem.
Teatr od dawna dążył do uwspółcześnienia. Kto pamięta „Balladynę” w warszawskim Teatrze Narodowym w reżyserii A. Hanuszkiewicza, kiedy to na scenę wjechały japońskie hondy z Balladyną, Skierką i Chochlikiem? A było to w 1974 roku!. Od tego czasu coraz więcej współczesności w klasyce. Jednym reżyserom taki zabieg wychodzi dobrze, innym mniej. Ale zawsze jest to wskazówka, że dzieło dramatyczne nie umiera, a żyje, bawi i wzrusza. Czasem też zniechęca, ale to taka rola sztuki.
Tekst wydawałoby się uniwersalny, ponadczasowy, oddający sedno ludzkiej hipokryzji i konformizmu. Jeżeli wszystko zostało przygotowane i zagrane odpowiednio, to gdzie leży odpowiedź na pytanie Autorki: „Może nie zawsze odchodzenie od klasycznych wzorów jest dobre? Może zabrakło tłumaczenia Boya Żeleńskiego?”
Może prawdziwa jest inna hipoteza ? Percepcja współczesnego widza, wychowanego w kulturze zdawkowości, prostactwa tabloidów, smsów i memów może być bardzo odległa od klasycznego, literackiego poczucia humoru. Warto zastanowić się i nad takim uwarunkowaniem.