20.12.2024
Nasi ateiści to pobożni ludzie
Max Stirner, Jedyny i jego własność
Rozmowa Michała Okońskiego z Tomaszem Stawiszyńskim (Stawiam na chrześcijaństwo, „Tygodnik Powszechny” 50/2024) to rozmowa dziwna. A w słuchaczu świetnych niegdyś Godzin filozofa w Radiu TOK FM budzi uczucia tak zwane „mieszane”. A właściwie nie tyle mieszane co całkiem jednoznacznie – smutne.
„Chrześcijaństwo zaprasza”
Tym, co chyba najbardziej w tej rozmowie zaskakuje, jest – zabrzmi to może brutalnie, ale żadne inne określenie mi się nie nasuwa – stężenie banału. Stawiszyński, „stawia na chrześcijaństwo”, albowiem – jak twierdzi – dopiero „chrześcijaństwo przyniosło tę ideę, że ludzkie życie nie jest dziełem przypadku ani igraszką obojętnych bogów, tylko tajemnicą, w której centrum stoi Ktoś, kto uosabia miłość dobro i troskę”. Pan Tomasz zachowuje co prawda pewną dozę sceptycyzmu, bo – jak wyznaje – „nie każde zdanie z Ewangelii” gotów jest uznać „za prawdziwe”, ale na chrześcijaństwo „stawia” w sensie „egzystencjalnym”. A to dlatego, że jak się podniośle wyraża: „Wobec całej tej nicości okrucieństwa i bezsensu zwracam się w stronę, która postuluje istnienie czegoś, co je przekracza”. Chrześcijaństwo oferuje jego zdaniem leki na wszystkie nasze bolączki: „Porzucasz pragmatyzm i uprzedmiotowienie, przestajesz myśleć o tym, co się opłaca. Cały projekt chrześcijański, przynajmniej u źródeł – bo wiemy, że w historii to uległo wynaturzeniom – opierał się na porzuceniu tej logiki. Nadstawianie drugiego policzka, kochanie nieprzyjaciół, nie ma Żyda ani Greka, kobiety ani mężczyzny, niewolnika ani człowieka wolnego – to była kompletna rewolucja zwłaszcza w połączeniu z obietnicą wieczności dla każdego”. To nie jedyne walory chrześcijaństwa: „Chrześcijaństwo z jego realizmem antropologicznym dyscypliną myślenia, a zarazem szacunkiem dla wolności sumienia i godności osoby wydaje się nie tylko «wystarczająco dobrym» projektem życiowym, ale i odtrutką na teorie spiskowe, fake newsy, polaryzację”. To – zdaniem Stawiszyńskiego – „program etyczny umożliwiający zniesienie niewolnictwa, narodziny praw człowieka, metody naukowej, arcydzieł literatury i sztuki. Jest oczywiście – jakżeby inaczej? – trochę o złym oświeceniu, które „skompromitowało i zdetronizowało religię jako główną dawczynię obrazu świata, rozwój nauki zaś sprowadził wiele ludzkich przekonań na jego temat do poziomu fantazji, a w najlepszym razie mitów”. To złe oświecenie wykreowało „rozum, scjentystyczny, przekonany o swojej wszechmocy, który jednak przecież wciąż dochodzi do jakichś granic, a kiedy zaczyna je dostrzegać konfrontuje się z tajemnicą”. Grzech pierworodny? „Opowieść o grzechu pierworodnym można rozpatrywać jako perwersyjną formę samoponiżenia, ale można też widzieć w niej głębokie rozpoznanie ułomności ludzkiej natury”.
Niełatwo z tym polemizować. No bo jak poddawać analizie zdania tak doskonale niefalsyfikowalne jak to o „tajemnicy, w której centrum stoi Ktoś, kto uosabia miłość dobro i troskę”. Pierwsze wrażenie, jakie ogarnia czytelnika wywodów Stawiszyńskiego, to wrażenie swoistego déjà vu czy właściwie déjà entendu: to wszystko już gdzieś słyszeliśmy. Na katechezie, w kazaniach, w Słowie na niedzielę, w przemowach JP 2 czy ks. Tischnera, a ostatnio u Marcina Matczaka w „Gazecie Wyborczej”. Te same argumenty, ta sama leksyka, niebotycznie górnolotna, podniosła, ocierająca się o trudny do zniesienia patos, leksyka, w której – jak to na wysokościach – wszelkie pojęcia ulegają takiemu rozrzedzeniu, że nie wiadomo już, co znaczą, i czy w ogóle jeszcze znaczą cokolwiek.
Tomasz Stawiszyński zapewne czyta Ewangelię sam, ale czyta ją tak, jak zwykle w Polsce się ją czyta: przez okulary, które niemal wszystkim nam wsadza się na nos w dzieciństwie i których czasem bardzo trudno się pozbyć. I stąd zapewne ta mocno rozpowszechniona wiara – podzielana nierzadko i przez ateistów – że przesłanie Ewangelii to najwyższy szczyt refleksji etycznej, na jaką zdobył się rodzaj ludzki, przekonanie, że mamy się zachwycać ideą powszechnego przebaczenia, nadstawiania drugiego policzka i wszechogarniającej miłości, nawet do wrogów.
Gdy jednak jakimś cudem uda nam się te okulary zrzucić i Ewangelię przeczytać własnymi oczyma, to obraz wyłaniający się z tej lektury jest już nieco inny. Ewangelia ma być „odtrutką na fake newsy”? Przecież sama takim fake newsem się okazała, bo kres dziejów, zapowiedziany przez Jezusa, nie nastąpił. A to właśnie ta zapowiedź wyznacza kontekst i ramy etyki ewangelicznej. Ów kres dziejów nie miał być przy tym wcale anihilacją świata, lecz raczej swoistą „wymianą elit” („pierwsi ostatnimi, ostatni pierwszymi”), co w wersji nowszej, sformułowanej przez pewnego francuskiego poetę brzmi: „dziś niczym, jutro wszystkim my”). Jezus wyraźnie i wielokrotnie zapowiada tę „wymianę elit” na czas stosunkowo bliski (zob. np. Mt 10, 23), co oczywiście etyczne zalecenia Ewangelii każe odczytywać w zupełnie innym świetle: Kto chciał się znaleźć w szeregach takiej nowej elity (Mt 19, 27–29), musiał najpierw coś poświęcić. W tych okolicznościach apel o nadstawienie drugiego policzka mógł się wydać ofertą całkiem sensownej transakcji: nie dochodź swoich praw, pokochaj nieprzyjaciela, nadstaw mu ten nieszczęsny drugi policzek, a już wkrótce ujrzysz, jak twój wróg płonie w ogniu piekielnym, ty zaś znajdziesz się wśród garstki wybranych i sowicie nagrodzonych. Kłopot w tym, że etyka tak skonstruowana to etyka ad interim, słabo się sprawdzająca na dłuższych dystansach. Nie jestem bowiem pewny, czy Tomasz Stawiszyński dobrze by się poczuł w społeczeństwie, które – jak mu się to marzy – postanowiłoby wcielić w życie moralne przykazania Ewangelii: w społeczeństwie, w którym ludzie postanowiliby żyć jak „ptaki niebieskie”, co „nie orzą i nie sieją”, w którym nie można by dochodzić żadnych swoich praw, a pospolita bandyterka nie natrafiałaby na żaden opór, bo przecież nie należy przeciwstawiać się złu (Mt 5, 39, polecam dającą do myślenia scenę znęcania się chuliganów nad amiszami w sławnym Świadku Petera Weira), w którym ludzie przestaliby się rozmnażać, a nawet zgodnie z zaleceniem Mt 19, 12 pozbawialiby się (mężczyźni) takiej fizycznej możliwości (niektórzy z pierwszych chrześcijan, np. walezjanie, tak gorliwie realizowali to zalecenie, że praktyk tego rodzaju musiał zakazać sobór nicejski w 325 roku).
Odtrutka na „polaryzację”? Przecież to w Ewangelii padają bodajże po raz pierwszy słowa będące wszelkiej polaryzacji kwintesencją: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza” (Łk 11, 23).
„Program etyczny umożliwiający zniesienie niewolnictwa, narodziny praw człowieka, metody naukowej, arcydzieł literatury i sztuki”? Panie Tomaszu, to na pewno Pan, nie podszył się aby pod Pana jakiś złośliwy sobowtór? Pan, który słuchaczy Godziny filozofa przyzwyczaił do wykładów onieśmielających wręcz swoją erudycją i wielością perspektyw? Naprawdę jest Pan gotów powtarzać ów prastary, nonsensowny komunał o rzekomym zniesieniu niewolnictwa przez chrześcijaństwo, ośmieszony jeszcze w latach 70tych XIX wieku przez Franza Overbecka, który opisywał klasztory posiadające niewolników, papieży ofiarowujących ich w prezencie zaprzyjaźnionym gminom albo energicznie pomagających właścicielom dochodzić praw do swojej „własności”, gdy ta dwunożna własność ośmieliła się zbiec z ich zagrody (zwłaszcza gdy tymi właścicielami byli członkowie rodziny Głowy Kościoła). Zresztą to przecież chrześcijański Kościół przez tysiąc lat z okładem był jednym ze współorganizatorów i największych beneficjentów systemu społecznego, który w ludność niewolną obrócił większość społeczeństwa, podczas gdy w świecie starożytnym niewolnikami była jedynie ludność podbita bądź uprowadzona w trakcie działań wojennych (ewentualnie obywatele dobrowolnie sprzedający się w niewolę). „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety” (7 Ga 3, 28). Wiem, wiem, to ulubiony cytat wszystkich, którzy próbują dowieść „idei egalitaryzmu”, obecnej jakoby w Nowym Testamencie. Pan też oczywiście ten cytat przywołuje jako świadectwo „kompletnej rewolucji”, którą rzekomo niosło ze sobą chrześcijaństwo. Ale czy to taki wielki wysiłek doczytać to zdanie do końca? „Wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie”. I – niestety – tylko „w Chrystusie Jezusie”, co nie ma nic wspólnego z rzeczywistym statusem społecznym. „Każdy przeto – naucza gdzie indziej Koryntian tenże Paweł – niech pozostanie w takim stanie, w jakim został powołany”, a jeśli będąc niewolnikiem, miałby nawet szansę na wyzwolenie, niech lepiej z niej nie korzysta. „Oddanie w posłuszeństwie – pisał wspomniany Franz Overbeck – żadnego innego przesłania do niewolników Nowy Testament nie zawiera (1 Tm 6, 1), a trudno wyobrazić sobie coś bardziej odległego od idei emancypacji niż sposób, w jaki w imię niewinnej męki Chrystusa wymaga się tam od niewolnika posłuszeństwa nawet wobec złego pana” (1 P 2, 18n.). Wieki później nawiąże do tych przemyśleń także Luter, wykazując niezbicie – by nie denerwować swoich możnych protektorów – że „wolność chrześcijanina” to wyłącznie owa mgławicowa „wolność w Jezusie Chrystusie”.
Prawa człowieka wyrastające z chrześcijaństwa? To chyba żart, Panie Tomaszu. Chyba, że potrafi Pan wyjaśnić, dlaczegóż to idea praw człowieka pojawiła się w myśli europejskiej tak późno i, co ciekawe, dopiero wówczas, gdy chrześcijaństwo zaczęło słabnąć. I dlaczego nie zrobiła do dziś wielkiej kariery na obszarze chrześcijaństwa wschodniego, czerpiącego wszak z tych samych źródeł. Znamienne to zresztą, że bezbożny i nieprzyzwoicie oświeceniowy Fryderyk II zniósł stosowanie tortur wcześniej niż uczynił to papież w Państwie Kościelnym. Ostatecznie za przejaw chrześcijańskiego umiłowania praw człowieka można by uznać Bullę Ad Extirpanda Innocentego IV z roku 1252, w której ów miłosierny mąż nakazywał komunom północnowłoskim stosowanie tortur wobec osób podejrzewanych o herezje, ale tak, by nie łamać im kości i nie narażać na niebezpieczeństwo utraty życia. Nie namawiałbym Pana jednak do posługiwania się tym argumentem. Jeszcze pierwsza wersja Katechizmu Kościoła Katolickiego, zatwierdzona przez „papieża praw człowieka”, JP2, akceptowała karę śmierci, a korektę wprowadził dopiero któryś z jego następców (jeśli się nie mylę, Franciszek). Zresztą nawet teologowie, jak Wolfgang Huber i Heinz Eduard Tödt przyznają, że „prawa człowieka […] wprowadzano przeważnie wbrew teologii i Kościołowi”.
Można by zaryzykować wręcz twierdzenie, że chrześcijaństwo okazało się w istocie pierwszą (i najskuteczniejszą, bo trwającą nieprzerwanie do dziś) formacją totalitarną, która dostarczyła wzorców wszystkim kolejnym. To nie przypadek, że gdy Jerzy Andrzejewski chciał aluzyjnie opisać mechanizmy ustroju stalinowskiego, akcję Ciemności kryją ziemię umieścił w XV-wiecznej Hiszpanii, terroryzowanej przez Inkwizycję. Przesada? Dodajmy: totalitarne rysy chrześcijaństwo nosiło nie tylko w swej wersji katolickiej. Wobec rządów Kalwina w Genewie bladło wszystko to, co wcześniej wyprawiali tam duchowni katoliccy. Kalwińska Genewa to niemal wzorcowe – bo niewielkie – społeczeństwo dystopijne, nadzorujące wszystkie, nawet najbardziej intymne, sfery życia poddanych. Zresztą chyba tylko chrześcijaństwo wynalazło tak doskonały środek kontroli myśli i czynów jak spowiedź – komunistyczna „samokrytyka” to w porównaniu z tym niewinny teatrzyk przedszkolaków.
Można te wyliczankę zdziwień słuchacza Godziny filozofa kontynuować. „Metoda naukowa”? Przecież to Augustyn wciągnął „ciekawość teoretyczną” na listę występków i nie trzeba się przegryzać przez 800 stron Prawowitości epoki nowożytnej Hansa Blumenberga, by zrozumieć, jakie to miało konsekwencje dla rozwoju nauki w Europie. „Arcydzieła literatury i sztuki”? OK, tu mnie Pan zapędził w kozi róg! Michał Anioł to Michał Anioł, a katedra Notre Dame to katedra Notre Dame! Kapituluję! Ale… Wcześniej chrześcijaństwo zniszczyło jednak kwitnącą cywilizację antyku (oblicza się, że czystki dokonywane przez chrześcijan w zasobach bibliotecznych przetrwał 1 % literatury starożytnej). A to, co najlepsze w piśmiennictwie europejskim rzeczywiście znajdzie Pan na kartach pewnego na wskroś chrześcijańskiego katalogu, zatytułowanego… Index librorum prohibitorum.
I wreszcie to paskudne oświecenie, straszące nieustająco w kazaniach wiejskich proboszczów i wielkanocnych homiliach biskupich, oświecenie, które ponoć przekonało rozum o jego „wszechmocy”, przegnało Boga, zastępując go ideologiami, i wreszcie – jak twierdził ks. Tischner – wprowadziło ludzkość na drogę wiodącą do Kołymy i Auschwitz. Czy to jednak nie Immanuel Kant wyznaczył temu rozumowi granice, odmawiając mu szansy dotarcia do „rzeczy samej w sobie”? I czy to nie teologowie – oczywiście protestanccy, bo tylko oni cieszyli się względną swobodą badań – nie zadali chrześcijaństwu najboleśniejszych ciosów, co tak zafrapowało swego czasu Petera Bergera, dostrzegającego w tym przejaw swoistego „intelektualnego heroizmu”?
Wystarczy. Spieranie się z banałem także polemistę sprowadza nieuchronnie do poziomu banału. Ale przecież nie sposób uniknąć tu pytania: Czy zamiast rozmarzać się pięknodusznie a wzniośle o chrześcijaństwie „zapraszającym człowieka do świata, w którym możliwa staje się wolność i podmiotowość” , nie lepiej byłoby opisać je bardziej przyziemnie, za to zgodnie z tym wszystkim, co wiemy nie tylko o dziejach tej religii, ale i o mechanizmach działających w sektach tworzonych współcześnie – bo Nowy Testament to w istocie historia powstania sekty apokaliptycznej, rządzącej się dokładnie takimi samymi prawami, jakimi rządzą się wszystkie sekty apokaliptyczne po dziś dzień. Zaczyna się zawsze od „bombardowania miłością”, potem należy odciąć pozyskanego adepta od jego otoczenia społecznego (Łk 14,26), bo bez tego trudno „zresetować” mu umysł; przejąć kontrolę nad sferą jego życia erotycznego, bo to obszar bardzo silnych emocji, więc jeśli zyska się nad nimi władzę, to zyska się władzę nad całym człowiekiem, wzbudzając w nim przy tym poczucie winy: „zgrzeszyć” można nawet „myślą” – to wcale nie Orwell wynalazł pojęcie thoughtcrime – i „pożądliwym spojrzeniem” (Mt, 18, 8 n., Mk 9, 43 nn.), co praktycznie wszystkich czyni grzesznikami, popadającymi w zależność od tych, którzy przypisali sobie moc „odpuszczania grzechów”. Na koniec dobrze jeszcze uwolnić owego adepta od ciężaru doczesnej majętności, obiecując mu w zamian „skarb w niebie”, bo to już w pełni uzależnia go od sekty, a smutna historia Ananiasza i Safiry (Dz 5, 1–11) dowodzi, że w tej akurat materii Apostołowie nie byli skłonni do żadnych kompromisów. Gdzież tu, Panie Tomaszu, ów „szacunek dla wolności sumienia i godności osoby”, „wolność” i „podmiotowość”? I wcale nie jest tak, że „projekt chrześcijański” uległ jakimś późniejszym „wynaturzeniom”. Przymus bezpośredni wobec tych, którzy nie garnęliby się dobrowolnie do udziału w niebiańskiej uczcie zaleca już Łk, 14, 16–24 – to zapewne ten fragment miał na myśli Bertrand Russell, pisząc w Dlaczego nie jestem chrześcijaninem o „słowach mściwego gniewu” Jezusa, „skierowanych przeciw ludziom, którzy nie chcieli słuchać jego kazań”. A krwawe represje wobec głoszących „nieprawdziwe” nauki zapowiada „Przypowieść o siewcy” (Mt 13, 39–42): heretycy skończą jako „chwast” w „piecach ognistych”, rozpalonych przez „aniołów Pana”. To fakt: Jezus nakazuje odłożyć rozprawę z głosicielami fałszywych idei do czasu „końca świata” i powierza ją „aniołom”. Nie wszyscy mieli jednak ochotę czekać aż tak długo i woleli wziąć sprawy w swoje ręce. Augustyn skorygował tu nieco słowa Jezusa dowodząc, że „jedynym powodem, dla którego gospodarz pozwala rosnąć chwastowi do żniw, była jego obawa, by podczas wcześniejszego plewienia nie zaszkodzić pszenicy”. Jeśli takiej obawy nie ma – a zdaniem Augustyna nie ma – to „jest rzeczą słuszną podjęcie zdecydowanych kroków, albowiem im surowiej gani się wszelkie odstępstwa, tym bardziej dochowuje się miłosierdzia” (Contra epistulam Parmeniani, 3.2.13, w polskim przekładzie Przeciw listowi Parmeniana fragmentu tego brak!). „Wynaturzenie”? Raczej twórcza interpretacja. A w ogóle, jak ów Doktor Kościoła pisze gdzie indziej: Ubi terror, ibi salus: „Gdzie przerażenie, tam zbawienie”. Dzieje kościołów chrześcijańskich to po prostu rozwinięcie tego pierwotnego modelu sekty: społeczności „owiec” podlegających totalnej kontroli pasterzy – nie tyle rewolucja moralna, ile raczej odkrycie nowej technologii bezwzględnego, autorytarnego zarządzania wielkimi masami ludzkimi i ich skutecznego dyscyplinowania.
Zagadka atei devoti
Powtórzymy: to wszystko już było. Gdyby więc owa pieśń pochwalna na cześć chrześcijaństwa wyszła spod pióra któregoś z „katolickich intelektualistów” pisujących w „Naszym Dzienniku” czy „Niedzieli”, nie warto by było zaprzątać nią sobie głowy. Ale… Przypadek Tomasza Stawiszyńskiego jest mimo wszystko trochę bardziej złożony. Oto dokładnie w takim samym duchu i niemal takimi samymi słowami tę pochwałę wygłasza myśliciel i publicysta postrzegany jeszcze niedawno jako „intelektualista laicki”. Podejmujący co prawda dyskusję z chrześcijanami i aktywny na łamach jednego z pism katolickich – niemal każdy szanujący się organ „katolicyzmu otwartego” stara się mieć takiego „dyżurnego ateistę” – ale przecież pozostający na swoich pozycjach. Co się więc stało? Oto zagadka!
Zagadka – dodajmy – też nie całkiem nowa. Bo nie jest wcale nowy fenomen atei devoti, jak ich wdzięcznie i dźwięcznie w swej pięknej mowie nazywają Włosi. Patronem owych „pobożnych ateistów” mógłby dziś być – gdyby stosowne konstytucje watykańskie dozwalały wynoszenie na ołtarze zdeklarowanych niedowiarków – Benedetto Croce. Filozof, którego Antonio Gramsci nazywał „laickim papieżem kultury włoskiej”, w głośnym eseju Dlaczego nie możemy nie nazywać się „chrześcijanami” z 1942 roku pisał: „Chrześcijaństwo było największą rewolucją, jakiej kiedykolwiek dokonała ludzkość: rewolucją tak wielką, tak wszechogarniająca i głęboką, tak płodną swymi następstwami, tak nieoczekiwaną i przemożną, że wydawała się albo może się jeszcze wydawać cudem, objawieniem przychodzącym z wysokości, bezpośrednią ingerencją Boga w sprawy ludzkie, które od niego otrzymały rządzące nimi prawa i całkowicie nowy kierunek”. Znajdziemy w tym eseju większość wątków podjętych i przez Tomasza Stawiszyńskiego. Identyczna jest także – jak „widać, słychać i czuć” – jego „wyżynna” poetyka.
Można by się cofnąć jeszcze dalej: Baron de Wolmar z Nowej Heloizy Jana Jakuba Rousseau, zdeklarowany ateista, spełnia zewnętrznie wszystkie obowiązki dobrego katolika, by nie gorszyć „ludu”. A „Wielki Poganin” Goethe, którego prywatnych wypowiedzi na temat chrześcijaństwa nie sposób tu przytoczyć bez ryzyka procesu o „obrazę uczuć”, ustami Plebana z Hermana i Doroty, zachęca ów „lud” by trwał w wierności dawnej religii, choć jednocześnie niemal jawnie kpi z poczciwców, dla który napisał ową „Biblię niemieckiej religii i cnoty”.
Lęk przed rozbisurmanionym „ludem”, który jeśli nie postraszy się go piekłem, zdolny będzie do największych łajdactw, towarzyszy „laickim intelektualistom” od wieków. Niestety, niestety: nie był obcy nawet myślicielce tak wyrafinowanej jak Hannah Arendt. Nie jest to wszakże jedyna motywacja atei devoti (Stawiszyński – na szczęście – do niego akurat się nie odwołuje). Wydaje się, że nierzadko – a może prawie zawsze – za takimi niespodziewanymi zwrotami ku chrześcijaństwu kryje się swoista intelektualna przekora. W sytuacji, gdy religia chrześcijańska stała się już powszechnie przedmiotem krytyki i kontestacji, jawne dystansowanie się wobec niej nabiera tu i ówdzie cech… konformizmu: „laicki intelektualista” zauważa nagle, że nie tyle – jak jeszcze przed chwilą – płynie pod prąd, ile raczej śpiewa w dość licznym chórze. A intelektualiści nie zawsze lubią śpiewać w chórach, na ogół bardziej odpowiada im rola solistów, bo tylko tak mogą, jak im się wydaje, zaznaczyć swoją niepowtarzalność. W istocie przekora – pragnienie zademonstrowania własnej odrębności, suwerenności myśli i sądów, zakwestionowania uznanych we własnym środowisku pewników – jest paliwem wszelkiej aktywności intelektualnej i dlatego pozostaje nieustającą pokusą jajogłowych: „Im bardziej stanowczo ktoś pragnął dowieść mi racji chrześcijaństwa – pisał Gotthold Ephraim Lessing – tym większe ogarniały mnie wątpliwości. Im śmielej i z im większym poczuciem tryumfu ktoś inny pragnął wdeptać je w ziemię, tym większą odczuwałem skłonność, by zachować je przynajmniej w swoim sercu”.
Dziś takie „wdeptanie w ziemię” dogmatu chrześcijańskiego, zwłaszcza w jego wersji katolickiej, nie jest przedsięwzięciem bardzo trudnym – jego wiarygodność została bardzo mocno nadwyrężona, a przestali weń wierzyć nawet teologowie. Wyzwaniem naprawdę kuszącym staje się znów apologetyka – tak jak dla ambitnego adwokata podjęcie się jakiejś obrony zupełnie beznadziejnej, przynajmniej z pozoru (znamy takie historie z amerykańskich thrillerów sądowych). „Prawie wszystko, co Wielkie – zauważył Tomasz Mann – istnieje jako pewne Wbrew”.
W wypadku Tomasza Stawiszyńskiego dochodzi jeszcze jedna motywacja. Okazuje się bowiem – wspomina o tym Michał Okoński – że kiedyś „na skutek błędu diagnostycznego” uznał, że musi „pożegnać się z życiem”, i „chrześcijański Bóg wydał [mu] się wtedy upragnioną alternatywą”. Okoński dodaje: „Ktoś mógłby złośliwie powiedzieć: «jak trwoga, to do Boga»”. Stawiszyński odpowiada: „Ale przecież w tym powiedzeniu jest coś sensownego. Moment trwogi, głębokiego lęku, w którym staje nam przed oczami cała znikomość życia, naprawdę może wiele zmienić. Można sobie uświadomić, jakie są stawki w tej grze – co warto obstawiać, a co nie. Wiesz, ja się trochę wstydziłem tamtej myśli. Ale była szczera. Znienacka […] Bóg chrześcijański wydał mi się Kimś, czyje istnienie byłoby najlepszym możliwym scenariuszem. Bardzo chciałem w tamtej chwili – i dziś też chcę, żeby tak właśnie było. […] Czekałem 20 lat, żeby w ogóle móc się do tego przyznać – głównie przed sobą. Ale zrobiłem to, bo nie wydaje mi się to wcale rzadkie – no i także po to, żeby inni się takich pragnień nie wstydzili”.
To bardzo osobiste wyznanie i dlatego nie śmiem go komentować. Zwłaszcza że – choć depczę tę Ziemie niemal dwie dekady dłużej niż Tomasz Stawiszyński – nie przypominam sobie, bym przeżył sytuację z gatunku tak zwanych granicznych. Pewnie to jeszcze przede mną. Dlatego jedyne, co mogę w tym miejscu zrobić, to przywołać wspomnienie kogoś, kto takiej „sytuacji granicznej” doświadczył, i to wersji chyba najbardziej przerażającej, jaką sobie można wyobrazić: W swoich wspomnieniach z Auschwitz włoski pisarz Primo Levi relacjonuje, jak to w październiku 1944 roku, wówczas dwudziestopięcioletni, oczekiwał na selekcję do komory gazowej. Zdeklarowanemu ateiście przyszło wtedy do głowy, że może powinien się pomodlić. Ostatecznie jednak przezwyciężył ten moment słabości, bo przecież „nie zmienia się reguł gry pod koniec meczu, nawet jeśli się przegrywa”. I dodaje. „Oparłem się tej pokusie: wiedziałem, że w przeciwnym razie, jeśli przeżyję, będę się musiał tej chwili wstydzić”.
Pożyteczni „towarzysze drogi”
Michał Okoński, chwilami odgrywający w tym osobliwym dialogu nolens volens rolę nieśmiałego advocatus diaboli, pyta jednak w którymś momencie o „straszne rzeczy”, jakie „przez wieki” czyniono „w imię chrześcijaństwa”. Stawiszyński odpowiada: „Przemoc w imieniu nieprzemocowego przesłania – i ta historyczna, i ta współczesna, związana ze wstrząsającymi skandalami pedofilskimi, to straszliwy i tragiczny paradoks”. Paradoks? Widzieliśmy, że i sama Ewangelia pełna jest wątków jak najbardziej przemocowych. Konstruowano ją na potrzeby pierwszych wspólnot kościelnych, bo wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu to nie Ewangelia stworzyła kościół, lecz – „na wzór i podobieństwo swoje”, a przede wszystkim wedle swoich potrzeb – kościół Ewangelię. Dlatego Ewangelia projektuje pewną formułę społeczności, znamienną dla sekt w ogóle, opartą na zasadzie bezwzględnego posłuszeństwa „owcy” wobec „pasterza”. Właśnie ta formuła jest źródłem owych „skandali pedofilskich”: „pasterz” jest wszak przekonany, że ma prawo zrobić z „owcą”, co zechce. Skandale te nie są przecież niczym nowym, tyle że teraz wychodzą na światło dzienne, bo „owce” wreszcie zdały sobie sprawę, że nie muszą się godzić na wszystko, a władze świeckie przestały tolerować tego rodzaju ekscesy.
Tu znów ciśnie się na usta: Wszystko już było! Także w czasach PRL, w krótkich okresach odwilży, kiedy wolno było przez chwilę pisać o ciemnych stronach „przodującego ustroju”, do głosu dochodzili „konstruktywni krytycy”, wyliczający pracowicie „błędy i wypaczenia” komunizmu, lecz przecież tylko po to, by jak Leszek Kołakowski w głośnym artykule Czym jest socjalizm z 1956 roku, kończyć tę smutną litanię radosnym credo: „Socjalizm jest to naprawdę dobra rzecz”.
Współczesna polska debata wokół chrześcijaństwa żywo przypomina tamte „odwilżowe”, nieśmiałe rozrachunki z komunizmem. Wolno już krytykować biskupów, tak jak wówczas nawet sekretarzy wojewódzkich PZPR, ba, wolno krytycznie pisać o papieżu (o Sekretarzu Generalnym KPZR nie było to raczej możliwe), wolno zadumać się nad „strasznymi rzeczami”, jakie „przez wieki” czyniono „w imię chrześcijaństwa”, tak jak niegdyś nad „błędami i wypaczeniami” stalinizmu, ale samej Ewangelii nie wypada analizować zbyt dociekliwie, tak jak wtedy nie należało przyglądać się zbyt wnikliwie świętym pismom brodatych klasyków.
Stawiszyński wiernie trzyma się tej zasady: choć wspomnianego wyżej „tragicznego paradoksu” nie „chce i nie umie unieważnić”, to przecież jego zdaniem „bilans chrześcijaństwa […] wychodzi ostatecznie na plus” – jak niegdyś zdaniem Kołakowskiego bilans socjalizmu. Nawiasem: także sam „Książę Filozofów Polskich” w swoim nowym wcieleniu filozoficznym wygłosił eksklamację w swej poetyce żywo przypominającą tę z roku 1956: „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa”.
Rzecz w tym, że w warunkach polskich nie są to jedynie gry intelektualne, ćwiczenia z przekory dla zaawansowanych czy jak rzecz nazywał kiedyś Georg Christoph Lichtenberg, „eksperymentowanie z ideami”. Polski autorytaryzm – chwilowo zatrzymany, ale przecież wciąż groźny – wyrasta z gleby polskiego katolicyzmu, czyli polskiego chrześcijaństwa i w największym polskim kościele chrześcijańskim znajduje najmocniejsze oparcie. Co ciekawe, na ów związek autorytaryzmu z katolicyzmem zwracał uwagę myśliciel w tej akurat materii pozostający poza wszelkim podejrzeniem, teolog i duchowny katolicki, Hans Urs von Balthasar, który przyznawał, że „prawicowe totalitaryzmy” to „specjalność krajów katolickich”, albowiem „często sytuują swoje przerażające karykatury o włos od katolickiego posłuszeństwa”, to zaś sprawia, że w środowiskach katolickich „porozumienie z nimi wydaje się wciąż na nowo obiecujące”. Powie ktoś: „przecież nie wszyscy katolicy głosują na PiS”. I będzie to prawda. Ale prawdziwe będzie również stwierdzenie, że (prawie) wszyscy głosujący na PiS to żarliwi katolicy – w każdym razie korelacja między częstotliwością praktyk religijnych a gotowością głosowania na tę partię stwierdzana była wielokrotnie.
W tych okolicznościach tego rodzaju dywagacje, upubliczniane przez „pobożnych ateistów”, niosą ze sobą potencjalnie groźne następstwa. Ateo devoto może bowiem w swoim subiektywnym przekonaniu powątpiewać, jak to czyni i Tomasz Stawiszyński, w niektóre „zdania Ewangelii”. W rzeczywistości jednak kreuje nowy – jakby go nazwał Ernst Bloch – „arcymit” chrześcijaństwa, uznając je za jakiś wyróżniony punkt na osi dziejów, wydarzenie niemające sobie równych, właściwie – jak to sugeruje Croce – wykraczające poza zwykły, naturalny porządek historii, wreszcie za dobroczynną rewolucję kulturową i moralną, od której w istocie nie ma odwrotu, bo to ona rzekomo stworzyła cywilizację europejską. Buduje przekonanie o bezalternatywności chrześcijaństwa, jego społecznej niezbędności i bezwzględnej wyższości nad wszystkimi innymi systemami etycznymi. A to właśnie z tego nowego „arcymitu” współczesny kościół czerpie uzasadnienie dla swoich roszczeń do władzy i wsparcia finansowego z podatków obywateli, przedstawia się bowiem jako główny depozytariusz i strażnik, administrator i kustosz owego niezbędnego jakoby dziedzictwa kulturowego i moralnego, instytucja społeczeństwu niezbędna i niezmiernie użyteczna.
Ateo devoto będzie oczywiście argumentował, że on przecież sprzymierza się jedynie z „katolicyzmem otwartym”, a ten stwarza wszak dobroczynną przeciwwagę dla katolicyzmu fundamentalistycznego, agresywnego i upolitycznionego. Mit „katolicyzmu otwartego” to jeden z najukochańszych polskich mitów. Ale jak każdy mit, choć jest w stanie jakoś organizować rzeczywistość, z nią samą niewiele ma wspólnego. To prawda: biskupi i publicyści nie zostawiają zwykle na „katolikach otwartych” suchej nitki i sprawiają wrażenie, że najchętniej wpakowaliby ich, nie czekając na „aniołów Pana” i „koniec świata”, do owych „pieców ognistych”, o których mowa w „przypowieści o siewcy”. Ale to pozory. Tak naprawdę to katolicy otwarci posługują się może nieco łagodniejszą retoryką, ale w istocie nie różnią się wcale od swoich bardziej ortodoksyjnych współwyznawców. Kto nie wierzy, niech prześledzi reakcje prasy „katolików otwartych” na wielkie spory teologiczne na Zachodzie czy recenzje książek autentycznie krytycznych wobec chrześcijaństwa, w których „Tygodnik Powszechny”, „Znak” i „Więź „dawały odpór” niemiłym kościołowi autorom[1]. Polski „katolicyzm otwarty” to w istocie nowa wersja obśmianej niegdyś przez Jaroslava Haška Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa, coś w rodzaju „struktur poziomych” w PZPR lat 80tych. Zjawisko w istocie szkodliwe, bo wzmacniające nadzieje na jakiś „katolicyzm z ludzką twarzą”, który nastąpi niechybnie, gdy władzę w kościele przejmą „dobrzy biskupi”. Jednak czekanie na takich „dobrych biskupów” i „katolicyzm z ludzką twarzą” jest równie naiwne jak niegdyś czekanie na „dobrych sekretarzy PZPR” i „socjalizm z ludzką twarzą”.
Sojusz „pobożnego ateisty” z „katolikami otwartymi” daje zatem biskupom możliwość oddziaływania na tę część społeczeństwa, która w innych okolicznościach byłaby dla nich niedostępna czy wręcz stracona. Kościół otwarty bez wielkich oporów przechodzi zatem do porządku dziennego nad sceptycyzmem i niedowiarstwem ateo devoto, ba, przygarnie go nawet „z miłością” jako zbłąkaną owcę, wciąż jeszcze poszukującą „drogi do Boga”, otworzy przed nim łamy swoich pism (choć nie wszystkich), a nawet umieści tryumfalnie na okładce któregoś z nich. W końcu od dawna już mruga porozumiewawczo okiem do nieco bardziej dociekliwych spośród swoich wyznawców, którzy już wątpią, a jeszcze bardzo chcą wierzyć, delikatnie dając im do zrozumienia, że nie muszą traktować wszystkiego dosłownie, że istnieje jakaś „hierarchia prawd wiary”, która gorset ortodoksji nieco poluzowuje. Bo i czegóż się nie robi dla „towarzyszy drogi” (poputczików), jak kiedyś w Związku Sowieckim nazywano zachodnich intelektualistów, zafascynowanych komunizmem – w zaufanym gronie i przy wyłączonych mikrofonach opatrując ich niekiedy mianem bardziej dosadnym.
Truizmem będzie stwierdzenie, że im silniejszy kościół, tym słabsza demokracja – „demokracja chrześcijańska”, choć tak nazywają się czasem stronnictwa polityczne, to oksymoron. Chrześcijaństwo z demokracją jedna się tylko wówczas, gdy nie ma innego wyjścia, gdy nie jest już w stanie zmusić społeczeństwa, w którym żyje, do uległości albo – jak w Polsce komunistycznej – uzna demokrację za sojusznika zgodnie z zasadą „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”. Gdy tego wroga zabraknie, stanie się takim wrogiem dawny przyjaciel, bo jakiegoś wroga chrześcijaństwo zawsze mieć musi.
Dlatego „intelektualiści laiccy”, rozkochani – bez wielkiej wzajemności – w chrześcijaństwie jak niegdyś zachodni lewicowcy zakochani byli – też bez wielkiej wzajemności – w ZSRR, powinni się zastanowić, czy warto nieprzejednanemu przeciwnikowi dostarczać amunicji. Której tenże przeciwnik na pewno nie omieszka wykorzystać.
Także – choć oni może o tym jeszcze nie wiedzą – przeciwko nim samym.
Więcej na ten temat w mojej książce Czy Polacy potrzebują Kościoła?, dostępnej nieodpłatnie na prowadzonym przeze mnie blogu. Zwłaszcza rozdziały: Z agresją i na klęczkach. Heretycy w „Tygodniku Powszechnym” oraz Dobroczynny terroryzm. ↑
Korzystałem m. in. z:
Augustin, Sermon 279.4, cyt. za: Catherine Nixey, Ciemniejący wiek. O niszczeniu świata klasycznego przez chrześcijan, przeł. Jakub Jedliński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023.
Augustinus, Scriptorum contra Donatistas pars I, wyd. M. Petschenig, Wien 1908, s. 115 = Contra epistulam Parmeniani, 3.2.13, cyt. za Stephen Greenblatt, Die Erfindung der Intoleranz. Wie die Christen von Verfolgten zu Verfolgern wurden, przeł. Tobias Roth, Wallstein Verlag 2019.
Hans Urs von Balthasar, Bernanos, Köln, 1954.
Benedetto Croce, Perché non possiamo non dirci cristiani, Torino 2008.
Wolfgang Huber, Eduard Heinz Tödt, Menschenrechte. Perspektiven einer menschlichen Welt, Stuttgart 1984.
Leszek Kołakowski, Czym jest socjalizm, w: tenże, Pochwała niekonsekwencji, Warszawa 1989, t. II.
Leszek Kołakowski, Amatorskie kazanie o wartościach chrześcijańskich, w: tenże, Moje słuszne poglądy na wszystko, Kraków 1999.
Primo Levi, Pogrążeni i ocaleni, tłum. Stanisław Kasprzysiak, Kraków 2007.
Gotthold Ephraim Lessing, Bibliolatrie, w tenże, Gesammelte Werke, in zehn Bänden, hrsg. von Paul Rilla, Berlin 1957, t. VIII.
Thomas Mann, Tonio Kröger, w: tenże, Romane und Erzählungen, Berlin 1975, t. IX.
Franz Overbeck, O stosunku starożytnego Kościoła do niewolnictwa w cesarstwie rzymskim, w: tenże, Finis christianismi. Wybór pism, przeł. Tadeusz Zatorski, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2014.
Max Stirner, Jedyny i jego własność, przeł. Joanna Gajlewicz i Adam Gajlewicz, Warszawa1995.
Tadeusz Zatorski
Tadeusz Zatorski, (1960), germanista, tłumacz, autor bloga „Brulion bez linii”: www.brulionbezlinii.net
Mam bardzo podobne odczucia słuchając i czytając T. S. Podobnie w NYT pisze David Brooks republikanin.
Od pewnego czasu (Od zgodnej rozmowy u Marcina Mellera z Dariuszem Rosiakiem o teoria spiskowych na kanwie wywiadu z gen. Pytlem w GW?) poglądy Tomasza Stawiszyńskiego budzą moją rezerwę. Racjonalizm w szukaniu istoty rzeczy niebezpiecznie upodobnił się tam do symetryzmu. Zabrakło oczekiwanego od filozofa sceptycyzmu i analizy. Teraz pewność poglądów wydaje się iść nawet dalej.
Nb. Czy można tak jednoznacznie i bezkrytycznie budować spójne sądy o ideologii chreścijaństwa skoro: „Najstarsze kodeksy zawierające pełny tekst Nowego Testamentu, pochodzą dopiero z IV w. Nie ma dwóch identycznych greckich rękopisów NT: w 1957 roku znano aż 4680 różnych ich wersji, natomiast kodeksy NT są zgodne tylko w ok. 50%. Liczba wariantów tekstów NT sięga 250 000, a różnice są nie tylko wynikiem błędów kopistów, ale także rozbieżności między całymi zdaniami i fragmentami [Deschner 1966]” – za: Jacek Sieradzan „Szaleństwo w religiach świata” , Kraków 2007, s. 626, p.1498 ?
Tekst prawdziwie bożonarodzeniowy, jakiego dawno nie było w polskich mediach! Esej ten powinien długo wisieć na stronie SO ze względu na celny strzał Autora, po którym nie trzeba poprawiać; przeciwnik już się nie podniesie. Gdyby jednak próbował, zacytuję fragment ostatniego tekstu Krzysztofa Pomiana: “Treść wierzeń i ich siła przekonywująca są (…) nieodłączne od autorytetu, który za nimi stoi, to znaczy, że aby je skutecznie podważyć nie wystarczą argumenty na rzecz ich fikcyjności lub zgoła absurdalności ich przedmiotu czy też niezgodności uznania go za rzeczywisty z danymi nauki. Trzeba w tym celu zdyskwalifikować poznawczo lub moralnie autorytet, który je gwarantuje, pokazać, że nie jest godzien okazywanego mu zaufania, gdyż nie przysługują mu żadne nadprzyrodzone władze, a powoduje nim głównie lub wyłącznie żądza panowania, posiadania czy seksu”
(Chomeini, Putin i spółka, GW/Wolna Sobota, 14-15 grudnia 2024)
Skoro filozof ‘stawia na chrześcijaństwo’, to nie jest filozofem tylko graczem, hazardzistą… I nie jest tu sam; wcześniej zrobił to Pascal, który był uczonym wielkiej miary i mógł sobie pozwolić na coś takiego. Filozof czysty, albo goły może tylko gadać, tzn.- mówić, czasem od rzeczy…
Polemiczny esej p. Zatorskiego jest istotnym uzupełnieniem książki Nowaka i Zimińskiego ‘Chrześcijaństwo. Amoralna religia’. To trio autorskie jest w stanie meblować polskie myślenie chłodno, metodycznie sine ira et studio. Trzeba to robić, zanim wyręczy nas sztuczna inteligencja, kiedy zupełnie przestaniemy myśleć…
Znakomity komentarz Pana Tadeusza Zatorskiego do rozmowy Michała Okońskiego z Tomaszem Stawiszyńskim jest bliski mojemu postrzeganiu rzeczy, mimo iż daleko mi do wiedzy i argumentacji Autora artykułu. Mam podobne wrażenia ze ” …świetnych niegdyś Godzin filozofa w Radiu TOK FM”, których zdarzało mi się słuchać. Co prawda już wówczas intuicyjnie Stawiszyński wydawał mi się trochę mało zdecydowany ideowo, ale to tylko echo tamtej pamięci życzliwej wobec tego myśliciela.
Podzielam nastrój smutku i rozczarowania zaskakującą metamorfozą poglądów Stawiszyńskiego. Autor punkt po punkcie wykazuje mielizny myślenia o chrześcicjaństwie, które jest dalekie i obce przypisywanym mu walorom i wartościom. Oczywiście każdy może zmienić poglądy, ale jeżeli mamy prawo przypuszczać, że Stawiszyński musi być świadom wszelkich mielizn, sprzeczności i absurdów, które analizuje Autor, to powstają ważne pytania. Co skłoniło Stawiszyńskiego do takiej zmiany podejścia ? Jakie są istotne powody rezygnacji z wiedzy na rzecz wiary lub takiej intepretacji wiedzy, która zaprzecza argumentom rzeczowym ?
Opisane podejście pachnie analogią do gorliwości neofity. Przypadek “atei devoti” ? A może Autor przypisuje Stawiszyńskiemu głębię wiedzy i świadomości znacznie większe niż posiadane naprawdę ?
Na takie pytania odpowiedzieć mógłby wyłącznie Stawiszyński, gdyby uznał, że ma taką potrzebę.
*
Podpisuję się uburącz pod oceną tekstu i propozycją SENEX’A : ” Esej ten powinien długo wisieć na stronie SO ze względu na celny strzał Autora, po którym nie trzeba poprawiać; przeciwnik już się nie podniesie.”
Umysł zniewolony to nie jest nowy wynalazek.
Wydaje się, że bardziej mamy tu do czynienia ze skrajnym koniunkturalizmem niż ze zniewolonym umysłem.
Czy jest jakaś różnica?
Różnica jest podstawowa: koniunkturalizm (oportunizm) zakłada aktywność i spryt, a ‘zniewolony umysł’ jest bierny. Byłby czynny, gdyby sam zniewalał, stąd imiesłów -‘zniewalający’…
Po radiowych wypowiedziach T.S. pojawiło się u mnie subiektywne odczucie lekkiego zawodu, więc się nieco rozglądnąłem, cóż to się dzieje i dlatego też przeczytałem powyższy artykuł. Autor odnotował wiele faktów niepodważalnie prawdziwych i garść skojarzeń mających unaocznić błądzenie Stawiszyńskiego. Tylko ja nie jestem pewien, czy jakieś zobiektywizowane rozważanie jest na miejscu w przedmiocie osobistej, bądź co bądź, wolty T.S. Pewnie sam bym nie chciał, żeby mi ktoś butami chodził po duszy. Pozostanę zatem przy moim subiektywnym odczuciu, które bierze się pewnie z przeświadczenia, że gdybym sam zawrócił z drogi buntu przeciw ortodoksji przed dopięciem satysfakcjonujących mnie celów, to bym musiał się przed sobą samym wstydzić, podobnie jak wspomniany tutaj Primo Levi (toutes proportions gardées). Jednocześnie nikt z nas, komentujących – w przeciwieństwie do niego samego – nie jest w stanie stwierdzić, czy Tomasz S. dopełnił przynależnej mu tułaczki i wygnania z raju. Czy może złapał okazję przed metą?