25.06.2025
Wbrew socrealistycznym modom na intelektualną zgrzebność, dzięki konsekwencji, uporowi, dyplomacji w redakcyjnych rozmowach z ciemniakami od cenzury, narodził się znany i masowo czytany periodyk. Znany powszechnie, gdyż na ówczesnym „rynku” był wyjątkiem, enklawą udowadniającą, że przy odrobinie dobrej woli może powstać coś wspaniałego, coś wyraźnie różniącego się od partyjnych zaleceń.
Ilekroć myślę o losach pisma, którego nie zniszczył komunizm, a wykończyła parodia kapitalizmu, dokucza mi chandra; lata temu krążyła po Polsce piosenka Sikorowskiego „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. A ja sobie śpiewałem: nie przenoście nam „Przekroju” do Warszawy. Niestety, moje modły trafiły pod niewłaściwe niebiosa i magazyn zszedł na dziady. Co potwierdza tezę, że nie należy ulepszać czegoś, co jet dobre.
Marian Eile, pierwszy Naczelny (od 1945 do 1969 r.) przeszedł do historii i nastało WIELKIE BUM: „nadejszły” czasy zwycięstwa miernot: jeżeli przed przeprowadzką w 2002 r. jego nakład oscylował w granicach siedmiuset tysięcy egzemplarzy, to po przenosinach, zmianie profilu i właściciela, dopełzł do czołówki bezwartościowych piśmideł o nakładzie nie przekraczającym trzydziestu tysięcy.
Kiedy zastanawiam się dlaczego nie potrafimy zdobyć się na kulturę bogatszą od PRL owskiej, zaglądam do szafy zapełnionej rocznikami tego czasopisma i wracam do lektur wywodzących się z czasu, gdy publikowano rzeczy „na bazie” i „po linii”, a drukowanie innych przypominało spotkanie cudu z niemożliwością.
Treść jego poszczególnych egzemplarzy boleśnie udowadnia, że za komuny istniało kulturalne życie bogatsze o wykwintne doznania. Lecz, jak to bywa z podróżami po sentymentach, poczęły mnie dręczyć dwubiegunowe podekscytowania zabarwione goryczą; z jednej strony rozpierało mnie uczucie dumy na myśl, że nawet w chwilach, gdy po naszym kraju grasowały ideologiczne tłumoki i plenił się zamordyzm, potrafiliśmy przeciwstawić się tym idiotyzmom tworząc unikalny tygodnik. Natomiast z drugiej strony zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że w czasach, gdy nareszcie jesteśmy wolni od grasantów i nie gnębią nas jakiekolwiek tuzy cenzury, ciągle nie stać nas na kontynuowanie wypracowanych i sprawdzonych wzorów wydawania pism o minionej świetności, a przeciwnie, stać nas na ich likwidację.
Pieścimy w sobie ongisiejszy zwyczaj czytania kulturalnych periodyków. Z nawyku sięgamy do ich lektury, by już po chwili stwierdzić z rozczarowaniem, że jest coraz mniej znanych i lubianych, a powstaje coraz więcej przeciętnych, że zapanowała wszechobecna moda na niechlujstwo, czy niski poziom sztuki poligraficznej.
Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo za obecny stan rzeczy odpowiedzialny jest skandaliczny procent budżetu przeznaczonego na kulturę; podczas, gdy w innych krajach wydatki na nią są znacznie większe, my jako mądrzejsi od reszty Europejskich państw, staramy się je zredukować.
Dopiero co narzekaliśmy na szarobury ustrój. Ponoć zakończył się najgorszy etap naszego istnienia. Wszelako dotąd nie potrafimy go zastąpić systemem efektywniejszym i znowu, jak za minionych lat, tkwimy w przedsionku do zwyczajności.
Jest mi z tego powodu przykro, a podejrzewam, że nie tylko mnie, bo sprawa jakości edytowania czegokolwiek, staje się coraz szerszym i niepokojącym zjawiskiem. Mógłbym do usranej śmierci ględzić o tym, co było, ale się zmyło; mógłbym przerzucać się truizmami o tym, ile nam się pokiełbasiło i pogmatwało na odcinku kultury; mógłbym, ale czy od mojego marudzenia przybędzie rozumu tym, co go utracili?
*
Jak czytam, kto w nim pisał, zalewa mnie krew. Z autorów polskich: Maria Dąbrowska, Zofia Chądzyńska – kongenialna tłumaczka Julio Cortazara, Magdalena Samozwaniec, Stefania Grodzieńska, Izabela Czajka, Wanda Falkowska, Maria Zientarowa – autorka „Wojny domowej”, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stefan Wiechecki, Jan Stoberski.
Jerzy Szaniawski drukował opowiadania o profesorze Tutce, Jan Kamyczek prowadził specjalną rubrykę „demokratycznego savoir-vivre’u”, Sławomir Mrożek publikował swoje satyryczne rysunki. Można było zapoznać się z literackimi rozważaniami Artura Sandauera, napawać twórczością Stanisława Dygata, esejami Jana Błońskiego, zza Żelaznej Kurtyny nadsyłali reportaże Olgierd Budrewicz i Roman Burzyński, co w gomułkowskich czasach było ewenementem.
Rysunkami przyozdabiał tygodnik Antoni Uniechowski i niezapomniany Daniel Mróz, Zbigniew Lengren zamieszczał swojego Filutka, wierszy dostarczali Jan Brzechwa, Janusz Minkiewicz, Ludwik Jerzy Kern. Publikował w nim swoje powieści (Katar, Śledztwo) Stanisław Lem. W nim też Piotr Skrzynecki przedstawiał swoją obrazkową powieść („Szaszkiewiczowa, czyli Ksylolit w Jej życiu”). Felietonami sypali Jerzy Waldorff i Lucjan Kydryński, a jego brat, Juliusz Kydryński, przetłumaczył „Most na rzece Kwai”, treść filmu niedostępnego w naszych kinach wyświetlających radzieckie gnioty.
Natomiast zgniły zachód reprezentowali Françoise Sagan, Curzio Malaparte, Franz Kafka, niedościgły humorysta – Roald Dahl, Luis Borges, Ramon Gomez De La Serna i wielu, wielu innych pisarzy, grafików, malarzy, których tekstów próżno by szukać na mapie innych czasopism. Tu znaleźli artystyczny azyl, odskocznię od socrealistycznych wymogów, schronisko dla ludzi myślących bez instrukcji, bezpieczną przystań do swobodniejszych wypowiedzi. To wokół stworzonych w nim warunków skupiły się wybitne indywidualności tworzące niepowtarzalny klimat.

Marek Jastrząb
Pisarz
Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”. Drukował także w wielu innych czasopismach swoje opowiadania, felietony, eseje, recenzje teatralne i oceny książek. Jego prozatorskie miniatury były wielokrotnie emitowane w Polskim Radiu w Bydgoszczy.
źródła obrazu
- jastrzab: BM

Łebkiem byłem jeszcze, gdy o Przekrój zacząłem się systematycznie ocierać. Inicjatorem był mój Ojciec (przedwojenny nauczyciel, rocznik 1906), który po godzinach pracy prowadził wieczorem przyzakładową świetlicę, z czasem doszlachetnioną klubokawiarnią. No a tam…
Po pierwsze był czarno-biały telewizor, jeden na spory kwartał powiatowego miasteczka. Wstęp teoretycznie nie dla każdego, ale wchodzili również „niezrzeszeni”, byle kulturalnie. Część telewizyjną sali zamykała kotara izolująca przestrzeń przed nadmiernym oświetleniem, jednak nie dająca sobie rady z emocjonalnym gwarem, gdyż przed nią, przy wejściu do sali, stał stolik z krzesłami dla karciarzy. Zacięta gra z ciętymi podpowiedziami i dopingiem, towarzyszące jej wybuchy uznania lub dezaprobaty, wszystko w szaro-niebieskich kłębach papierosowego dymu, to był ten klimat. Raz w tygodniu, w sobotę, w lokalu tym królowało kino dla najmłodszych. Ojczulek sprowadzał film, aparatura była na miejscu, początkowo wyświetlać przychodził operator z miejskiego kina. Waliła okoliczna dzieciarnia za symboliczną złotówkę, co było równowartością sprzedanej w punkcie skupu butelki.
Do takiego to „kulturalno-oświatowego centrum” Ojciec prenumerował kilka gazet i czasopism. Z tygodników były to: Kulisy, Panorama (śląska) i właśnie Przekrój. Czytać potrafiłem, zrozumieć to i owo też, ale między karty (płachty w przypadku Kulis) jeszcze się nie zagłębiałem, natomiast ostatnia strona była już moja. I pamięć detale do dziś przechowuje. Dlatego też czytałem felieton ze sporym wzruszeniem i świadomością, że oba Byty, mój Ojciec i Przekrój, już od dawna nie istnieją fizycznie. A w przypadku tygodnika pamiętam i to, że jak w pewnym momencie swojego życia zacząłem wygrzebywać się mozolnie z narzuconego przez los wtórnego analfabetyzmu i pośród chłamu istniejącego na rynku do Przekroju chciałem wrócić, to jego już nie było.
https://www.onet.pl/styl-zycia/damosfera/jan-kamyczek-o-kobiecie-ktora-poluzowala-gorset-obyczajow/nv4n2ye,30bc1058
A krzyżówki z Przekroju?
„Jak czytam, kto w nim pisał, zalewa mnie krew.” No, no…
Mam nadzieję, że nie dlatego, że i ja tam byłem… W połowie lat 80-ych właśnie w „Przekroju” przeżywałem swój debiut publicystyczny. Pracowałem wówczas w mieście Oran w Algierii, i zdarzało się nam wykorzystywać krótsze i dłuższe „okna czasowe” na podróże po pustyni Sahara. Wtedy w Polsce, z której prawie nikt nigdzie nie wyjeżdżał, to była egzotyka porównywalna z dżunglą afrykańską albo może i amazońską… Dzisiejsze młodsze pokolenia fruwające gdzie bądź z samym dowodem – na dwa dni week-endu albo kilka dni dłużej – mogą tego nie pojąć…
W czasie jednej z letnich przerw wakacyjnych, w środku upalnego popołudnia, spotkałem na krakowskim rynku (dziś już ś. p.) dr Jerzego S. Łątkę, wtedy dziennikarza dwutygodnika „Student”, później wybitnego turkologa i znakomitego pisarza. Właśnie szedł na spotkanie z red. Andrzejem Ruchałowskim, wice-naczelnym „Przekroju”, no i – słowo do słowa – zabrał mnie z sobą. Gdzieś po drugim piwie Andrzej zaproponował:
– no to może byś nam coś napisał o tej pustyni?…
– Jak to o pustyni? – odparłem zakłopotany – przecież tam nic nie ma! W ogóle nie ma o czym pisać…
– No właśnie – on na to niezrażony – to opisz, jak wygląda to nic, jakie są barwy, jakie cienie tego nic, jak to nic wygląda z bliska. To może być ciekawe wyzwanie…
Było wyzwanie i to od początku, bo zgodnie z sugestią pierwszy reportaż chciałem zatytułować „Barwy pustyni”, ale wtedy była jeszcze w sprzedaży książka niejakiego M. Moczara pt. „Barwy walki”, więc w kategorii „barw” miałem marne szanse…
W mojej skromnej rodzinie „Przekrój” był czytany przez wszystkie pokolenia niemal nabożnie. Opublikowanie czegokolwiek w zestawie nazwisk pokazanych tu wyżej przez Szanownego Autora MJ wydawało się czymś niebotycznie i karkołomnie niemożliwym, prawie jak wejście w klapkach na Mount Everest, albo – jak podróże z samym dowodem, bez paszportu i wielonocnych kolejek po wizy…
A jednak… W sumie, w latach 1983-86, dzięki cierpliwości i nieocenionej pomocy redakcyjnej
A. Ruchałowskiego i (wówczas) naczelnego M. Czumy, ukazało się w P. osiem moich reportaży z Sahary, opublikowanych pod pseudonimem Jan Joachim (Joachim Jan – Archiwum – Przekrój Magazine).