22.08.2025
Opowiadanie liczyło 30 stron z kawałkiem. Pisał je co dnia; metodycznie i z determinacją pojawiał się jego dalszy ciąg. Trwało to ze trzy tygodnie. Dotychczas na literacką robotę poświęcał parę dni tworzenia krótkiego tekstu. Teraz jednak, gdy przyczepiła się do niego nachalna myśl o spłodzeniu czegoś większego, nie mógł się wyzwolić spod jej uroku. Tak długo kombinował, co ma być dalej i jak uatrakcyjnić jego fabułę, tak intensywnie wysilał mózgownicę, by przekroczyć miniaturowe rozmiary i wejść do obszarów zarezerwowanych dla literatury gabarytowo rozbuchanej, że, chcąc nie chcąc i nie wiadomo kiedy, przesadził z gorliwością: miniaturowy tekścik zogromniał do tego stopnia, że nie pozostało mu nic innego, jak przystrzyc go do krasnoludkowej objętości. Albowiem nie mieścił się w przyjętych kryteriach: począł tyć bez opamiętania i puchnąć nie na żarty.
Lecz nie było to zadanie łatwe. A tym bardziej wykonalne od razu, gdyż wymagało zastanowienia. Przez te trzy tygodnie stylistycznej rozrzutności zdążył się przyzwyczaić do codziennego rytuału rozbudowywania wątków o dodatkowe szczegóły. Poza tym natychmiastowe przejście od rozwlekłego do zwięzłego ilustrowania, owa niespodzianie raptowna zmiana plastycznych sposobów prowadzenia narracji, wszystko to razem wzbudziło w nim żal i odgniotło się na jego nastroju. W rezultacie czego zamiast optymisty, rozkokosił się w nim ponurak, a czyste niebo nawiedziły burzowe chmury; gdzie by nie zajrzał i dokąd by nie doczłapał, obrazy te pozbawione były jasnych barw.
Posępne i deprymujące, przywoływały minorowe wspomnienia. Rzeczywiście, początkowo miało być jak zwykle: dwie, góra trzy karteczki na tekst. Jednak z powodów, których sensu nie mógł pojąć, władająca nim chrapka na nabazgranie czegoś większego od swoich drobiazgów, zaczęła dominować nad jego ochotą do skrupulatnej lapidarności. Co wyglądało, jakby jakiś przedtem nieznany bodziec zabraniał mu napisać słowo koniec.
*
Podejrzewał, że zamiar upichcenia noweli powstawał w nim dużo wcześniej niż na papierze, bo „w głowie”. Wykluwał się z niego powolutku: jak niespieszny proces dziejący się bez udziału jego świadomości: obok. Uderzyło go, że w miarę narodzin kolejnych fragmentów historyjki, losy jej bohaterów zaczynają podążać nie tym kierunku, który im wyznaczył i że już nad nimi nie panuje: wbrew jego woli robią, co chcą i kiedy chcą, a on nie ma żadnego wpływu na rozwój akcji. Co więcej, zauważył, że bohaterów przybywa. Ciupasem wchodzą mu do tekstu i panoszą się w nim, jakby nie byli dzikimi lokatorami jego wyobraźni, ale pełnoprawnymi personami zasiedlającymi umysł.
Lecz fakt, że wchodzili bez zaproszenia, to bagatelka w porównaniu do tego, co nastąpiło wnet: pousuwali niektórych po to, by wskoczyć na ich miejsce. A resztę nieusuniętych nakłonili do zmiany charakteru i kazali im wierzyć w słuszność dokonanej zmiany: ów, co był ciapciakiem o obleśnym usposobieniu, awansował na rzutkiego jegomościa z prawidłowymi zasadami. A ten, co był podziwiany i obdarzony szacunkiem, zaznawał nieschematycznych upodleń i błąkał się po fabule niczym zaklęty w potwora wyrzut sumienia.
Zrazu reagował eliminacją zbędności: namiętną korektą i bezlitosnym wywalaniem co głupszych intruzów, aliści nie wiadomo dlaczego, niechciane figury stawiały opór i utrudniały mu przywracanie poprzedniego ładu, co wyglądało na natarczywe domaganie się kontynuowania tekstu z nowymi postaciami.

Marek Jastrząb
Pisarz
Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”. Drukował także w wielu innych czasopismach swoje opowiadania, felietony, eseje, recenzje teatralne i oceny książek. Jego prozatorskie miniatury były wielokrotnie emitowane w Polskim Radiu w Bydgoszczy.
źródła obrazu
- jastrzab: BM

Dałem piątkę, bo tekst mnie rozbawił nieśmieszną treścią. Dzięki za orzeźwiające spojrzenie.