nathan gurfinkiel: odeskie obuwnictwo (warszawskie czytelnictwo)6 min czytania

natan sepia2013-02-19. szanowny ogóle, drogie poszczególne osoby, 

czujȩ że  nie mogę już zbyt długo zwlekać i w przewidywalnej przyszłości będę  musiał doszlusować do społeczności publikowanych autorów. powinienem  dokonać tego,  po to, by moje dzieci miały  na swych regałach  jedną (może dwie – więcej byłoby w złym guście)  cegły kiedy  stanę się już mniej zauważalny w ich codzienności.  przy okazji  trafię do guinnessa z racji mocno zapóźnionego debiutu…

wyjąwszy tę okoliczność nie mam silnego parcia na papier.

co najmniej tuzin moich przyjaciół o znanych nazwiskach musi ciągle coś dopisywać i wydawać, bo książka ma krótki żywot z powodu jeszcze krótszej pamięci czytelników. nie jest łatwo być autorem z taką świadomościąwięc każdy ratuje się jak może. najlepiej mają ci ze zdiagnozowaną piszączką. jest to dolegliwość psychiczna podobna do sprzątawicy, na którą cierpiał mój wujek szymon. odkąd pamiętam potrafił on pucować przez pół godziny, albo i lepiej jakąś plamkę na parapecie, którą można było usunąć jednym machnięciem ściereczką. przypuszczam że umierał ze świadomością uszczerbku, jakiego dozna wzniosła idea dopucowalnictwa. przejdzie ono w ręce bezdusznych wykonawców, lub co gorsza osobników, którzy biorą pieniądze za realizację tej szlachetnej misji.

piszączka objawia się swędzeniem w palcach, które wkrótce zaczyna być stanem ducha, a wówczas biada czytelnikowi, bo nie ma takiej rzeczy, która nie nadawałaby się do napisania i publikacji. mam cichą nadzieję, że moi niedoszli czytelnicy są mi wdzięczni za to że oszczędzałem ich jak mogłem przez te wszystkie lata, nawet jeżeli głównym motywem było moje ogólnie znane lenistwo. 

znalazłem sposób na zaspokojenie swych  ambicji zaistnienia (excusez le mot dégoûtant) ktoś w tym środowisku powiedział, że  funkcjonuję w ten sam sposób jak ongiś franc fiszer, bo jestem cytowany, występuję jako postać  w kilku książkach pod łatwo rozpoznawalnymi nazwiskami, w opowiadaniu znanego historyka filozofii (nie tak dawno zmarły pan profesor pisywał  opowiadania w wolnych chwilach) jestem nawet głównym bohaterem, wymienionym z imienia, tylko zdarzenia są lekko  przeinaczone, jako że przyjaciel mój znał je  z dziesiątego chyba przekazu. 

gdybym wydał tuzin książek nie byłbym z tego powodu bardziej znany niż jestem, jaką mogłem więc mieć motywację? moi przyjaciele i tak wiedzą że potrafię, gdyby naszła mnie nagła ochota. pracowałem zawsze w dobrych mediach.  ich szefowie, którzy mnie do pracy przyjmowali wiedzieli o moim sławetnym lenistwie – jakoś to im nie niewiele przeszkadzało.

to lenistwo mnie kiedyś uśmierci, ale finalny efekt pracowitości byłby w sumie taki sam, więc po co utrudniać sobie  życie…

(To jest częściowo list do  F***,  autorki przebojowego wyciskacza łez dla kobiet po czterdziestce. Po przeczytaniu jej opowiadania, które napisała kilka lat temu do mającej się wówczas ukazać   jakiejś letniej antologii – jak sama mi powiedziała, – na potrzeby plażowiczek, spragnionych romansu i z własnego pragnienia godziwego zarobku. – jednym słowem typowe chałturnictwo. Tyle tylko że zgrabnie napisane i daj Boże, żeby wszyscy chałturnicy tak się przykładali do dzieła. Lektura dała mi nowy asumpt do pracy nad pomysłem, który   od jakiegoś już czasu zapuścił we mnie korzonki):

Jestem jak  bohaterka Twojej opowieści, co to z braku pierwiastka (czyli korzenia) mężczyźnianego zamierzała bohatersko się utopić,  ale jak jej współbohater opowiadania przypierdolił po wyciągnięciu z wody, bo nie wytrzymał, odstąpiła od swej idiotycznego  heroizmu i cała  zakochała się w wybawcy, zwłaszcza że okazał się zupełnie sensownym facetem. Czuję, że też odstąpię, bo mój pomysł był równie wariacki i możesz uwazać , że tym opisem nakładłaś mi po mordzie, którą  żem ci w dodatku sam nadstawił. Powziąłem bowiem kiedyś postanowienie, że napiszę pionierską (tylko, jeszcze krawata czerwonego brakuje!) – powieść bez wątku miłosnego. Czyli ni pies, ni wydra – bo ani to potencjalny bestseller, ani chef-d’œuvre. Zamiast tego jadła, czy też napoju miłosnego dla wygłodnialych i spragnionych mas pracujących (na niwie czytelnictwa) miały być okruchy jakieś, poutykane między zdaniami niemal – tak jak mój erotyk o moknięciu na praskim deszczu, “café ayatollah” i inne opowiastki frywolne jak jasny gwint.

Dopiero przeczytanie o  przygodach  Twego bohatera przekonało mnie, że byłoby to oszukiwanie czytelnika, gdybym postąpił, jakiem zamierzał. Nie wiemo czym to świadczy – wolę jednak takie sytuacje przeżywać , niż  się o nich rozpisywać .  Zdaję sobie jednak sprawę, że jest to droga do wydawniczej klapy, bo masy  czytelnicze – a wiec męczące się dobrowolnie i z tego powodu mające wymagania) nie wybaczyłyby mi pozbawiania ich  swego ulubionegoentertainmentu – za co,  Jezusiczku słodki? Przecież nie zrobiły autorowi nic mi złego!

Postanowiłem się poprawić i wprowadzić wysoce erotyczny epilog, który kompensowałby czytelni – kowi, a już zwłaszcza czce ten brak strawy duchowej.

Natasza, moja  tutejsza ukraińska sąsiadka rodem  z Odessy opowiadała mi o sklepie obuwniczym z czasów zesru. Kiedy przywozili towar i załoga “brosała obuw w prodażu” – jak się to fachowo nazywało, do sklepu wdzierała się wrzeszcząca babska horda.  Żadna z kilku ekspedientek nie miała czasu na takie subtelności jak wysłuchiwanie życzeń klientki co do koloru i numeracji.  Jak któraś z nabywczyń została dopchnięta przez tłum do lady, uiszczała pokornie opłatę (w którą była wmontowana grzywna za uchylanie się od chodzenia na bosaka) i brała swoją parę butów. Przed sklepem wiecowano:

-Kobietki kochane, grażdanki – ratujcie! Mam 39, a noszę 37. Która potrzebuje 39 – co nie ma takiej? No, wiem, wiem – stopa urosła w ramach ostatniej piatiletki, ale może nie aż tak…

Po jakimś czasie spora część klientek dokonywała pomyślnej zamiany, a pozostałe szły na bazar, żeby spylić handlarkom nie całkiem dopasowany do nóg kobiety radzieckiej wyrób obuwniczy…

Postanowiłem  obuć swe czytel- niczki w wymodelowane na kopytku literackopiękne dzieło…

W czasie wieczoru autorskiego, mistrz  A. Utor, został owacyjnie powitany przez  tłum swoich narzeczonych: ex , obecnych i takich in spe z portalu randkowego i zabrał się do  podpisywania  swego tomiku. Podobnie jak ekspedientki z odeskiego handlu obuwiem, mistrz nie  miał czasu o nic pytać, bo tłum  coraz bardziej napierał, wiȩc dedykacje z konieczności  opiewały na niewłaściwie zapamiętane imiona,  czasami całkiem  niedopasowane do nazwiska, jeżeli takie zostało  napisane. Zawiedzione  admiratorki urządziły wiec, tylko zamiast na numery, zaczȩły  licytować się na imiona. W przeciwieństwie jednak do zdyscyplinowanych mieszkanek radzieckiego niegdyś miasta nad Morzem Czarnym, szybko się zorganizowały  i ruszyły do ataku. Tłum uszcznięktych na czci dziewczęcej czytelniczek zaczął okładać bohatera wieczoru jego własną książka, do której nie został wprowadzony wątek miłosny. Jak się teraz okazało, celowo, po to,  by ukryć hedosnistyczne nawyki bohatera wieczoru. Autor zginął od własnego dzieła, wydanego  na jego nieszczęście w zbyt twardej okładce.

Drodzy koledzy autorzy, dbajmy o bezpieczeństwo pracy, bo tylko patrzeć jak nas wytrzebią – niech żyje paperback!

nathan gurfinkiel

Print Friendly, PDF & Email
 

2 komentarze

  1. sugadaddy 22.02.2013
  2. medard 22.02.2013