2013-02-19. szanowny ogóle, drogie poszczególne osoby,
czujȩ że nie mogę już zbyt długo zwlekać i w przewidywalnej przyszłości będę musiał doszlusować do społeczności publikowanych autorów. powinienem dokonać tego, po to, by moje dzieci miały na swych regałach jedną (może dwie – więcej byłoby w złym guście) cegły kiedy stanę się już mniej zauważalny w ich codzienności. przy okazji trafię do guinnessa z racji mocno zapóźnionego debiutu…
wyjąwszy tę okoliczność nie mam silnego parcia na papier.
co najmniej tuzin moich przyjaciół o znanych nazwiskach musi ciągle coś dopisywać i wydawać, bo książka ma krótki żywot z powodu jeszcze krótszej pamięci czytelników. nie jest łatwo być autorem z taką świadomością, więc każdy ratuje się jak może. najlepiej mają ci ze zdiagnozowaną piszączką. jest to dolegliwość psychiczna podobna do sprzątawicy, na którą cierpiał mój wujek szymon. odkąd pamiętam potrafił on pucować przez pół godziny, albo i lepiej jakąś plamkę na parapecie, którą można było usunąć jednym machnięciem ściereczką. przypuszczam że umierał ze świadomością uszczerbku, jakiego dozna wzniosła idea dopucowalnictwa. przejdzie ono w ręce bezdusznych wykonawców, lub co gorsza osobników, którzy biorą pieniądze za realizację tej szlachetnej misji.
piszączka objawia się swędzeniem w palcach, które wkrótce zaczyna być stanem ducha, a wówczas biada czytelnikowi, bo nie ma takiej rzeczy, która nie nadawałaby się do napisania i publikacji. mam cichą nadzieję, że moi niedoszli czytelnicy są mi wdzięczni za to że oszczędzałem ich jak mogłem przez te wszystkie lata, nawet jeżeli głównym motywem było moje ogólnie znane lenistwo.
znalazłem sposób na zaspokojenie swych ambicji zaistnienia (excusez le mot dégoûtant) ktoś w tym środowisku powiedział, że funkcjonuję w ten sam sposób jak ongiś franc fiszer, bo jestem cytowany, występuję jako postać w kilku książkach pod łatwo rozpoznawalnymi nazwiskami, w opowiadaniu znanego historyka filozofii (nie tak dawno zmarły pan profesor pisywał opowiadania w wolnych chwilach) jestem nawet głównym bohaterem, wymienionym z imienia, tylko zdarzenia są lekko przeinaczone, jako że przyjaciel mój znał je z dziesiątego chyba przekazu.
gdybym wydał tuzin książek nie byłbym z tego powodu bardziej znany niż jestem, jaką mogłem więc mieć motywację? moi przyjaciele i tak wiedzą że potrafię, gdyby naszła mnie nagła ochota. pracowałem zawsze w dobrych mediach. ich szefowie, którzy mnie do pracy przyjmowali wiedzieli o moim sławetnym lenistwie – jakoś to im nie niewiele przeszkadzało.
to lenistwo mnie kiedyś uśmierci, ale finalny efekt pracowitości byłby w sumie taki sam, więc po co utrudniać sobie życie…
(To jest częściowo list do F***, autorki przebojowego wyciskacza łez dla kobiet po czterdziestce. Po przeczytaniu jej opowiadania, które napisała kilka lat temu do mającej się wówczas ukazać jakiejś letniej antologii – jak sama mi powiedziała, – na potrzeby plażowiczek, spragnionych romansu i z własnego pragnienia godziwego zarobku. – jednym słowem typowe chałturnictwo. Tyle tylko że zgrabnie napisane i daj Boże, żeby wszyscy chałturnicy tak się przykładali do dzieła. Lektura dała mi nowy asumpt do pracy nad pomysłem, który od jakiegoś już czasu zapuścił we mnie korzonki):
Jestem jak bohaterka Twojej opowieści, co to z braku pierwiastka (czyli korzenia) mężczyźnianego zamierzała bohatersko się utopić, ale jak jej współbohater opowiadania przypierdolił po wyciągnięciu z wody, bo nie wytrzymał, odstąpiła od swej idiotycznego heroizmu i cała zakochała się w wybawcy, zwłaszcza że okazał się zupełnie sensownym facetem. Czuję, że też odstąpię, bo mój pomysł był równie wariacki i możesz uwazać , że tym opisem nakładłaś mi po mordzie, którą żem ci w dodatku sam nadstawił. Powziąłem bowiem kiedyś postanowienie, że napiszę pionierską (tylko, jeszcze krawata czerwonego brakuje!) – powieść bez wątku miłosnego. Czyli ni pies, ni wydra – bo ani to potencjalny bestseller, ani chef-d’œuvre. Zamiast tego jadła, czy też napoju miłosnego dla wygłodnialych i spragnionych mas pracujących (na niwie czytelnictwa) miały być okruchy jakieś, poutykane między zdaniami niemal – tak jak mój erotyk o moknięciu na praskim deszczu, “café ayatollah” i inne opowiastki frywolne jak jasny gwint.
Dopiero przeczytanie o przygodach Twego bohatera przekonało mnie, że byłoby to oszukiwanie czytelnika, gdybym postąpił, jakiem zamierzał. Nie wiemo czym to świadczy – wolę jednak takie sytuacje przeżywać , niż się o nich rozpisywać . Zdaję sobie jednak sprawę, że jest to droga do wydawniczej klapy, bo masy czytelnicze – a wiec męczące się dobrowolnie i z tego powodu mające wymagania) nie wybaczyłyby mi pozbawiania ich swego ulubionegoentertainmentu – za co, Jezusiczku słodki? Przecież nie zrobiły autorowi nic mi złego!
Postanowiłem się poprawić i wprowadzić wysoce erotyczny epilog, który kompensowałby czytelni – kowi, a już zwłaszcza czce ten brak strawy duchowej.
Natasza, moja tutejsza ukraińska sąsiadka rodem z Odessy opowiadała mi o sklepie obuwniczym z czasów zesru. Kiedy przywozili towar i załoga “brosała obuw w prodażu” – jak się to fachowo nazywało, do sklepu wdzierała się wrzeszcząca babska horda. Żadna z kilku ekspedientek nie miała czasu na takie subtelności jak wysłuchiwanie życzeń klientki co do koloru i numeracji. Jak któraś z nabywczyń została dopchnięta przez tłum do lady, uiszczała pokornie opłatę (w którą była wmontowana grzywna za uchylanie się od chodzenia na bosaka) i brała swoją parę butów. Przed sklepem wiecowano:
-Kobietki kochane, grażdanki – ratujcie! Mam 39, a noszę 37. Która potrzebuje 39 – co nie ma takiej? No, wiem, wiem – stopa urosła w ramach ostatniej piatiletki, ale może nie aż tak…
Po jakimś czasie spora część klientek dokonywała pomyślnej zamiany, a pozostałe szły na bazar, żeby spylić handlarkom nie całkiem dopasowany do nóg kobiety radzieckiej wyrób obuwniczy…
Postanowiłem obuć swe czytel- niczki w wymodelowane na kopytku literackopiękne dzieło…
W czasie wieczoru autorskiego, mistrz A. Utor, został owacyjnie powitany przez tłum swoich narzeczonych: ex , obecnych i takich in spe z portalu randkowego i zabrał się do podpisywania swego tomiku. Podobnie jak ekspedientki z odeskiego handlu obuwiem, mistrz nie miał czasu o nic pytać, bo tłum coraz bardziej napierał, wiȩc dedykacje z konieczności opiewały na niewłaściwie zapamiętane imiona, czasami całkiem niedopasowane do nazwiska, jeżeli takie zostało napisane. Zawiedzione admiratorki urządziły wiec, tylko zamiast na numery, zaczȩły licytować się na imiona. W przeciwieństwie jednak do zdyscyplinowanych mieszkanek radzieckiego niegdyś miasta nad Morzem Czarnym, szybko się zorganizowały i ruszyły do ataku. Tłum uszcznięktych na czci dziewczęcej czytelniczek zaczął okładać bohatera wieczoru jego własną książka, do której nie został wprowadzony wątek miłosny. Jak się teraz okazało, celowo, po to, by ukryć hedosnistyczne nawyki bohatera wieczoru. Autor zginął od własnego dzieła, wydanego na jego nieszczęście w zbyt twardej okładce.
Drodzy koledzy autorzy, dbajmy o bezpieczeństwo pracy, bo tylko patrzeć jak nas wytrzebią – niech żyje paperback!
nathan gurfinkiel
Taka uwaga ogólna; kiedyś człowiek czytał po to, żeby – od mądrzejszego od siebie autora – dowiedzieć się czegoś nowego o gatunku ludzkim.
Od Faulknera mógł się dowiedzieć, że zamkniętego w mamrze na lata, przy życiu może utrzymać świadomość, że jednak kiedyś wyjdzie i zabije tego który go w tym mamrze zamknął.
Od Marquez’a dowiedział się, że prawdziwa miłość jest cierpliwa i potrafi czekać na spełnienie przez dziesięciolecia.
Od Burgess’a mógł się dowiedzieć, że każdy człowiek w pewnych sytuacjach jest zdolny do czynów niewyobrażalnych.
Grass potrafi pokazać przekonywająco, bez zadęcia i grafomanii, jak zachowywali się poganie na terenach na których teraz żyjemy. Tak mogło być – choć to przecież beletrystyka.
Singer pokazuje żydów jako normalnych ludzi, którzy nie różnili się zbytnio od innych, ale oprócz codziennych zmagań o przetrwanie wisiał nad nimi ciągle miecz pogromów.
Bulatović napisał o wojnie, nie jak o jakimś wzniosłym, patriotycznym wydarzeniu, tylko pokazał jej prawdziwe oblicze.
I tak można by w nieskończoność; człowiek dozował sobie lekturę, żeby starczało na dłużej.
Jak jest dzisiaj? Raczej marnie.
Polecane przez wszystkich bez wyjątku bestsellery, to i owszem, przeważnie grube tomiska, tyle tylko, że człowiek się męczy czytając i po cichu marzy, żeby dobrnąć do końca i z czystym sumieniem odłożyć, na wieki, książkę.
Ostatnio miałem wątpliwą przyjemność męczenia pewnej autorki okrzyczanej jako rewelacyjna – owszem książka gruba, ale w środku “mędzenie” w kółko o jednym i tym samym i zanudzanie nic nie znaczącymi detalami, służącymi jako wypełniacz tego opasłego tomiska.
Wszystko to co warte tam uwagi, zmieściłoby się w jednej piątej objętości tej książki.
Po lekturze człowiek jest taki sam jak przed. Strata czasu./ Że nie wspomnę już o sporych pieniądzach/.
Inna lektura, też opasłe tomisko, tym razem popełnione przez mężczyznę, trochę lepsze, ale gdzie mu tam do głoszonego, wszem i wobec, arcydzieła; jakoś to się czyta, przynajmniej do pewnego momentu, w którym to autor się zapętla i najwyraźniej brakuje mu pomysłu na wybrnięcie z tej sytuacji. Książka staje się po prostu nudna.
Tak sobie myślę, że może te moje żale, są bezzasadne; może współcześni chcą takich książek o niczym, bo pasują one do ich żyć, które są jeszcze bardziej nudne i beznadziejne, niż te książki? To może być wyjaśnienie.
PS.
Autor nie ma mi chyba za złe, że trochę sobie tutaj ulżyłem?
“… piszączka objawia się swędzeniem w palcach, które wkrótce zaczyna być stanem ducha, a wówczas biada czytelnikowi, bo nie ma takiej rzeczy, która nie nadawałaby się do napisania i publikacji. mam cichą nadzieję, że moi niedoszli czytelnicy są mi wdzięczni za to że oszczędzałem ich jak mogłem przez te wszystkie lata, nawet jeżeli głównym motywem było moje ogólnie znane lenistwo”. Bardzo cenne spostrzeżenie, a właściwie opis stanu ducha. Szczególnie bliski jest mi motyw lenistwa, chociaż chyba nieco odmiennie rozumiem tę cechę. Według mnie lenistwo jest cechą wyjątkowo twórczą i jakże często zapobiegająca nieszczęściom. Nieco promocyjnie mogę zakomunikować też, że jestem leniwy i dzięki temu jestem dobrym człowiekiem. Czynienie zła, nawet przez tak specyficzny rodzaj aktywności jak zaniechanie (czynne zaniechanie przez wolitywne oparcie się pokusie działania) jest potwornie męczące. Mnie osobiście ściska w dołku, a tego absolutnie sobie nie życzę.
Różni mnie od A. Utora traktowanie czytelników (doszłych i niedoszłych), ale to wynika z mojego permanentnego egoizmu. Chociaż i A. Utor wyciął niezły numer czytelnikom wpsując imiona jak leci, bez zastanowienia. Lenistwo jest bardzo, bardzo.