Jan Różdżyński: Moja Rosja. Cedry.10 min czytania

Nad Białymstokiem od wielu dni nie spadła kropla deszczu. Z nieba bucha okropny żar, nawet noc nie przynosi ulgi. Ludzie śpią na werandach, po domach chodzą prawie nago, otwierają wszystkie okna przesłonięte siatką. Ale komary i meszki i tak tną niemiłosiernie. W telewizji podają, że poziom wody w rzece obniżył się o ponad metr. Ale nikt się nie boi, że wielka rzeka wyschnie. Bo tu zawsze taka jest pełnia krótkiego lata. Tu, nad Obem i nad jego dopływem Browką, w środku Syberii.

Nasycona, oleista zieleń igliwia połyskuje w upalnym słońcu kryjąc szyszki pęczniejące od orzeszków. Ten odwieczny pokarm soboli dojrzewa w koronach pięknych drzew, które nawet niewprawne oko z łatwością odróżni od zwykłych sosen, modrzewi i świerków. Syberyjskich cedrów nie ima się robactwo ani kwaśne deszcze. Nawet letnie temperatury powyżej 40 stopni nie robią na nich wrażenia. A zimą z łatwością wytrzymują minus 40, minus 50… I trwają wyniosłe, dopóki nie strawi ich pożar, nie powali piorun albo siekiera.

Sto lat temu musiały ustąpić miejsca ludziom. Ci przybysze z dalekich stron ogniem i żelazem wyrywali ziemię tajdze, żeby orać i siać. Mogli uprawiać tyle ziemi, ile odbiorą drzewom. Pewnie dlatego w okolicy cedrów prawie nie ma. Żeby wyrosnąć i zmężnieć potrzebują stuleci. Kilka młodych, ledwo kilkudziesięcioletnich, stoi na miejscowym, dziwnym cmentarzu. Dziwnym, ponieważ w większości starszych mogił spoczywają kobiety. Polki.

Dziadek Antoni Chaniewicz, który z babcią Walą mieszka niedaleko, powoli parkuje mercedesa wzdłuż ściany swojej bani. To najlepszy, bo jedyny taki mercedes na świecie. Sąsiedzi żartują, że ani to suv, ani pickup, tylko kabriolet, bo nie ma dachu. Zrobiony z części starego GAZ-a, snopowiązałki oraz motocykla marki Ural, jest jednocześnie ciągnikiem, ciężarówką, limuzyną i w ogóle pojazdem wielozadaniowym. Od czasu jak kołchoz się rozleciał, taki własny mercedes ciągle jest w cenie. Można nim zwieźć siano, obrobić pole, z fasonem zawieźć rodzinę na wesele albo, nawet po głębokim śniegu, dojechać główną ulicą do sklepu. No i można z niego żartować – dziadek pozwala. Bo dziadkowy pojazd, to symbol epoki, która całkiem niedawno odeszła: sowieckiej ekonomiki, nakazów, reglamentacji wszystkiego, ale jednocześnie niebywałej ludzkiej zaradności.

Na początku ulicy, którą pojazd dziadka przemierza od lat, stoi znak drogowy z napisem Biełastok. Ulica biegnie środkiem wsi i ma nierówny asfalt. Jeżdżą po nim teraz nie tylko moskwicze i wołgi ale i terenowe wozy zachodnich marek. Mijają nowe i zgrabne, albo stare i koślawe domostwa przykryte rakotwórczym azbestem lub malowaną na olejno blachą. Jak wszędzie na Syberii. Jednak ta wioska jest inna: wśród budowli wyróżnia się jedna, niegdyś poczerniała, dziś odnowiona, beżowo brązowa i niepodobna do innych. Zbudowana z solidnych, cedrowych bali, z dziwnymi, wysokimi oknami. W sowieckich czasach, oficjalnie mało kto pamiętał, po co ją postawiono. A jak pamiętali, to gadali o tym tylko po domach. Teraz, to co innego: każdy we wsi powie, że kiedyś, w 1909 roku, poświęcono tu kościół rzymsko-katolicki, że donośnie brzmiały spiżowe dzwony, że grała prawdziwa fisharmonia sprowadzona z dalekiej Europy… Potem, kiedy nowa władza aresztowała ostatniego księdza i zabrała dzwony, były tu kolejno: kołchozowy magazyn zboża i nawozów, chlew, skład żelastwa i dom kultury. Ale od kilku lat znowu jest kościół. W dodatku to jedna z dwu ocalałych drewnianych świątyń katolickich w wielkiej Rosji. Dziadek Antoni Chaniewicz, który nosi imię patrona, z dumą podkreśla, że budowali ją także jego przodkowie i krewni. I że odzyskali po latach.
Chaniewiczowie to zdolni ludzie. Tak, jak Joczowie, Markiszowie, Michnowie, Kondraccy, Szumscy i inni o nie rosyjskich nazwiskach. Nawet dzisiaj, kiedy są już tylko mniejszością wśród mieszkańców wsi, odróżniają się od nich. Może to sposób bycia, może pewna elegancja… To tak, jakby patrzeć na tajgę: cedry zauważysz od razu, a dopiero potem inne drzewa.

Ponad sto lat temu ich dziadowie zmagali się tu ze wszystkim, tak bardzo odmiennym od świata, który zostawili daleko na zachodzie. Przyjechali na Syberię, bo chcieli zbudować nowe, godne życie, lepsze od tamtej podlaskiej biedy. Byli osadnikami, którzy, jak setki tysięcy mieszkańców przeludnionych, zachodnich guberni imperium, uwierzyli reformom Stołypina i wyruszyli za chlebem. Uczyli się Syberii od zera i ciężko pracowali, a szybko rozrastającej się wiosce nadali swojsko brzmiące imię, żeby następne pokolenia wiedziały, skąd się wywodzą. Przed pierwszą wojną światową Białystok, czyli Biełastok, liczył ponad 500 mieszkańców w ponad 100 zagrodach, a białostoczanie cieszyli się w całej tomskiej guberni opinią dobrych gospodarzy. Powoli obrastali w upragniony dostatek. W kościele chrzcili coraz więcej dzieci. I myśleli, że skończyły się ich nieszczęścia, głód i poniewierka.

Wujek Michna, też Antoni, podobnie, jak dziadek Chaniewicz urodził się już tutaj. Wszyscy wiedzą, że wujek robi wyborną miodouchę, najlepszą po tej stronie Obu. Od lat krewniacy i znajomi przyjeżdżają po nią aż z Tomska. Słodkawa, trochę korzenna, mlecznożółta ciecz spływa nam do gardeł z grubych szklanek. Alkoholu w niej tyle, co w piwie. Jest lecznicza, z najlepszych pni wujkowej pasieki. Przyjemnie ją pić na zacienionej werandzie, ale w piekielnym upale nie obroni przed milionami komarów i meszek. Za to zbliża ludzi.

– Taaak, jakby mój dziad albo jego synowie wiedzieli, że czeka ich tu nagła śmierć, to przecież nie ruszyliby się z biednej gospodarki w Jabłoni w guberni siedleckiej – powie błyszczący od potu wujek Michna oganiając się od gnusu, a Wasyl Chaniewicz, syn dziadka Antoniego, należący do trzeciego pokolenia rodowitych białostoczan, przyglądając mi się zza grubych szkieł doda śpiewnie: – możesz zwracać się do mnie w naszym ojczystym języku. Po polsku mam na imię Bazyli.
To właśnie dzięki Wasylemu, przed 20 laty, kiedy można już było przyjeżdżać do zamkniętego wcześniej obwodu tomskiego, trafiłem do Białegostoku po raz pierwszy. Dziś Wasyl Chaniewicz jest poważnym badaczem dziejów Polaków na Syberii, autorem opracowań i książek wydawanych przez rosyjski Memoriał i polski Ośrodek Karta, wreszcie przewodniczącym Centrum Kultury Polskiej „Orzeł Biały” w Tomsku. Losy jego rodu to dowód, że Syberia dla Polaków była nie tylko więzieniem, ale że dla wielu mogła stać się „ziemią obiecaną”. Jednak również Wasyl, na przykładzie Białegostoku wykazał, że za swe marzenia o godnym życiu polscy osadnicy zapłacili najwyższą cenę.

– Moi przodkowie przeżyli tu rewolucję 1917 roku i kontrrewolucję Kołczaka. Potem bolszewicy kazali im oddać ziemię, domy i wszystko, czego się dorobili. Bronili się jak mogli przed „rozkułaczaniem”, „kolektywizacją” i atakami na swoją wiarę. Ostatni ślub odbył się w kościele w 1926 roku. Władza sowiecka zakazała nauki po polsku w szkole. Ostatecznym argumentem, żeby zapisywali się do kołchozu, był rewolwer enkawudzisty przykładany do głowy najmłodszego dziecka w rodzinie – Wasyl, poczynając od 1990 roku, zebrał wspomnienia wszystkich żyjących świadków tamtych wydarzeń i przejrzał wszystkie dostępne archiwa. Wynika z nich, że aresztowania pojedynczych mieszkańców „za sprzeciw wobec władzy sowieckiej” na początku lat 30. przerodziły się w coraz powszechniejsze represje kilka lat później, a pierwszymi uwięzionymi okazali się ludzie… wprowadzający nowe porządki: przewodniczący kołchozu, kierownik szkoły i nauczyciele. Ale najstraszniejsze miało dopiero nadejść.

W nocy z 11 n12 lutego 1938 roku kilkudziesięciu mundurowych i cywili z NKWD urządziło obławę. Wbiegali z krzykiem do domów, robili rewizję i wywlekali na mróz wszystkich Polaków powyżej 17 roku życia. W spokoju zostawili tylko zagrody należące do niedawno osiedlonych Rosjan. W całym Białymstoku słychać było uderzenia karabinowych kolb o drzwi i szloch kobiet i dzieci.

– Pamiętam jak przeklinali i wrzeszczeli na tatę: ty wrogu ludu! A on zaskoczony i przestraszony pytał ich, co te słowa oznaczają… – babcia Maria Markisz drżącymi rękami przeciera zamglone okulary. Miała wtedy 9 lat. – Razem z innymi zamknęli go w baraku obok kościoła, a rano pognali wszystkich do Kriwoszejna. To prawie 30 kilometrów stąd. Wtedy widziałam ojca ostatni raz.

Aresztowali ponad 120 ludzi. Potem pędzili wszystkich jak bydło, etapem, z Kriwoszejna do Kołpaszewa, w trzaskającym mrozie po zamarzniętym Obie. Aresztowani musieli pokonać pieszo około 200 kilometrów. Babcia Maria pamięta, że rodziny długo czekały na swoich mężczyzn. Po paru tygodniach z Kołpaszewa wróciło do Białegostoku tylko kilku najmłodszych. Na pozostałych wieś czekała na próżno. A ci którym udało się wrócić, trwożliwie milczeli. Dopiero po wielu latach odważyli się wyjawić Wasylowi Chaniewiczowi, że w czasie tortur i przesłuchań enkawudziści grozili im rozstrzelaniem jeśli pisną choćby słowo o „śledztwie”. Jednak co się stało pozostałymi aresztowanymi – nie wiedzieli.

Dla Wasyla jest i zawsze było oczywiste, że białostoczanie zginęli gwałtowną śmiercią. Plonem drobiazgowych, trwających latami poszukiwań w archiwach, jest jego książka „Tragedia Białostocka – przyczynek do historii ludobójstwa Polaków na Syberii”. Z archiwów Wasyl dowiedział się, że jego dziadek od strony mamy, Bernat Pilewicz został rozstrzelany w maju 1938 roku. Część aresztowanych mężczyzn rozstrzelano jeszcze w Kołpaszewie, na podstawie wyroków wydanych przez sławetne „trojki”. Pozostali, najprawdopodobniej już jako skazańcy, popłynęli barkami Obem do Nowosybirska, ale do celu nie dotarli. Częstym sposobem zabijania przez NKWD było wtedy zatapianie barek ze skutymi więźniami. Wystarczyło wrzucić kilka granatów… Z badań Wasyla wynika niezbicie, że represje wobec Polaków – osadników objęły wtedy całą Zachodnią Syberię i były starannie zaplanowane.

– Pretekstem do prześladowań była… działalność istniejącej jakoby na Syberii nacjonalistycznej, kontrrewolucyjno – powstańczej „Polskiej Organizacji Wojskowej”. Jej celem miało być obalenie władzy sowieckiej, terroryzm i szpiegostwo na rzecz burżuazyjnej Rzeczpospolitej Polskiej. Dowodem na szpiegostwo białostoczan były dla NKWD listy od krewnych z Polski. Czy normalny człowiek uwierzyłby w takie brednie? A ponieważ w czasie rewizji nie znaleziono broni, w aktach oskarżenia pisano, że organizacja miała ją zdobyć podczas powstania!

Potwierdzeniem tych słów jest tajny „Rozkaz nr 00485” wydany w lecie 1937 roku przez ówczesnego szefa NKWD Nikołaja Jeżowa. Polecił on wszystkim zarządom terytorialnym NKWD przeprowadzenie masowych aresztowań osób narodowości polskiej i ich „zdemaskowanie”, czyli wymuszenie zeznań poprzez tortury, o rzekomej przynależności do „POW”. Wyrokiem mogła być albo kara śmierci albo 10 letni pobyt w łagrach. Sfabrykowane w podobny sposób „organizacje terrorystyczne” były pretekstem do rozpętania terroru wobec innych mniejszości narodowych, który to terror stał się częścią najkrwawszych czystek stalinowskich w latach 30.

20 lat temu, dzięki Wasylowi, Białystok zaczął oswajać się z prawdą o losie tamtych 120 mężczyzn. Prawdą, której wszyscy domyślali się od dawna, ale tak, jak o swoim kościele, bali się o niej mówić publicznie. Teraz we wsi mówi się o tamtych strasznych czasach bez większych emocji. Tylko najstarsi mieszkańcy opowiedzą czasem wnukom lub prawnukom, jakich wspaniałych mają przodków. Takich odważnych, pracowitych i twardych, co to jak cedry, stawiali czoło burzom i wiatrom, jak zbudowali Białystok i jak odeszli. A zasłuchane dzieciaki wiedzą, że to nie są bajki. Że tak po prostu było.

Jan Różdżyński

Tekst ukazał się w wydawanym w języku rosyjskim miesięczniku „Nowaja Polsza”, nr. 7-8/2011

Enhanced by Zemanta