Agnieszka Wróblewska: Rzeczpospolita zapłaci?7 min czytania

lud2015-10-09.

W przedwyborczym szaleństwie racjonalne argumenty nie mają sensu – i tak się nie przebiją. W kampanii jest jak na meczu – liczą się emocje i tylko one. Strzelić gola przeciwnikom, to przekładając na język wyborczy – rozwalić wszystko co było do tej pory, żeby stworzyć raj na ziemi.

U nas ta rozwalanka przytrafiła się teraz, akurat w czasie wyjątkowo dobrym, a przecież mało mieliśmy w swojej historii równie dobrych czasów. Emocje, jak widać, nie oglądają się na historię – rodzą się i szerzą jak epidemia. Jak się rodzą? I dlaczego teraz? To jest ciekawe pole do popisu dla psychologów społecznych. Prof. Janusz Majcherek stawia tezę, że Polacy nie udźwignęli ciężaru swojego sukcesu. I nie dlatego, że się nim zachłysnęli, co się zdarza innym, tylko że go nie docenili. Zamiast się sukcesem cieszyć – czujemy się jego ofiarami. Nieważne, że jest lepiej niż było – ważne jest co innego – powinno być jeszcze lepiej.

Przez ostatnie piętnaście lat średnie wynagrodzenie w Polsce wzrosło ponad 40 proc. i nie było w tym czasie ani jednego roku ze spadkiem realnych płac. Zarabiamy, z grubsza, o blisko 30 proc. mniej od średniego wynagrodzenia w UE liczonego w euro, ale też wydajność pracy przeciętnego Polaka jest, mniej więcej, o tyle samo niższa od europejskiej przeciętnej. Są biedni i bogaci, ale nierówności w dochodach są w Polsce na poziomie średniej unijnej. I co ważne – zmniejszyły się od 2006 roku o 2,4 pkt, podczas kiedy średnia europejska wzrosła w tym czasie o 0,3 pkt. Ale te dane z Eurostatu mało kogo obchodzą. Ważne, że ONI tam są znacznie bogatsi i my się na to nie zgadzamy, my chcemy być tak samo bogaci. Od razu.

Więc żeby być bogatszym, będziemy teraz niszczyć – przewiduje prof. Majcherek – najpierw system bankowy, potem gospodarczy. Do tego dzieła zabiorą się nie tylko oszołomy, fanatycy i cyniczni gracze, także wielu poczciwych ludzi przekonanych, że trzeba stanąć po stronie skrzywdzonych ludzi, a nie kapitalistów.

Politycy, którzy mają nas prowadzić ku świetlanej przyszłości, całkiem legalnie chcą rabować kraj. Kiedy słucham co obiecują, czuję się jak na filmie kryminalnym z kasiarzami w rolach głównych. Jeśli im się uda i włamią się do sejfu, nie tylko wygarną wszystko co tam jest – znacznie więcej wezmą w wekslach. Witold Gadomski w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” nazywa to „darmowym lunchem polityków” i przypomina Gierka który też chciał żeby kto inny zapłacił za jego apetyt. Wtedy jeszcze naiwny Zachód dał się nabrać. Ale teraz?

Nasz naród potrafi o siebie zadbać – jak się nie da legalnie zarobić, to od czego jest głowa na karku? Skubanie tego co państwowe mamy w genach, w końcu rodzice i dziadkowie radzili sobie w PRL-u. W jednym, ostatnim numerze „Polityki” można znaleźć garść przykładów jak to nasze sfrustrowane społeczeństwo, potrafi sobie radzić, żeby rosnąć w siłę i żyć dostatniej, niekoniecznie łamiąc przepisy. Nawet przeciwnie, korzystając z nich w taki sposób jakiego ustawodawcy nie przewidzieli.

Najpierw rolnicy. Joanna Solska opisuje gdzie i na co idzie pół miliarda złotych przyznanych polskiej wsi w ramach rekompensaty za to, że w kraju była susza. Premier Ewa Kopacz dała te pół miliarda, a Beata Szydło z PiS od razu powiedziała, że to za mało i ona dałaby więcej. I jeszcze by dopłacała rolnikom do ubezpieczania ich upraw. Pewnie nie wiedziała, że teraz też się dopłaca i to aż połowę ceny polisy, ale mimo to mało rolników się ubezpiecza, bo w razie czego państwo zapłaci. I płaci od hektara, inaczej niż w innych krajach, nie sprawdzając nawet jak z tymi szkodami faktycznie było.

U nas nie tylko z tym jest inaczej niż w całej Unii, bo przeważająca większość polskich rolników niczego nie sprzedaje na rynek – chyba że na targu. I jako jedyni w Unii nasi rolnicy nie liczą kosztów ani zysków bo nie mają takiej potrzeby – nie płacą przecież podatku dochodowego. Odszkodowanie, jakie teraz wezmą za suszę, to jest dopływ dodatkowej gotówki nie tyle dla producenta co dla konsumenta.

Na wsiach mieszka ponad 40 proc. Polaków. I chociaż często mówią jak bardzo są niezadowoleni z losu, tylko 7 proc. deklaruje że chciałoby się wynieść do miasta. Udział w PKB mają skromny – ponad 3 proc., mimo że stanowią aż 12 proc. pracujących Polaków. Pieniądze unijne trafiają do 1,3 mln gospodarstw – jest to największa populacja rolników w całej Unii. Ale ponad połowa z nich posiada mniej niż 5 ha, a tak małe gospodarstwo nie może być opłacalne. Ale naszym rolnikom się opłaca – póki dopłaty lecą.

UE są wątpliwości czy do ludzi mieszkających na wsi, którzy praktycznie niczego nie produkują na sprzedaż powinny trafiać dopłaty? Szczęśliwie dla polskiej wsi przeważył pogląd, że powinny. Więc nie tylko trafiają, ale też rosną – kiedy wchodziliśmy do Unii polscy rolnicy dostawali 210 zł za hektar, teraz urosło już do 910 zł. od hektara rocznie. Na Podkarpaciu można dostać 450 zł więcej z uwagi na trudne warunki gospodarowania. A bywa że taki hektar jest nie na piaszczystym Mazowszu tylko nad mazurskim jeziorem… Każdy skrawek ziemi teraz to skarb. Wielu naszych rolników w ogóle nie uprawia ziemi, tylko dojeżdża do pracy, bardziej obrotni jadą na saksy za granicę, płacą symboliczne składki w KRUS i liczą na emeryturę.

Wbrew opowieściom o chłopskiej nędzy – pisze Joanna Solska – przeciętny dochód w jednym gospodarstwie rolniczym jest dziś wyższy niż w mieście – w 2013 roku wynosił 5164 zł, prawie o tysiąc złotych więcej niż w miejskich gospodarstwach pracowniczych.

Inny temat w tym samym numerze tygodnika – o tym jak sięgnąć po forsę z budżetu, dotyczy korzystania z ustawy o upadłości konsumenckiej. Poprawiona w ubiegłym roku na korzyść obywatela, już stała się polem do popisu dla cwaniaków. Jeśli dłużnik nie ma pieniędzy, to wszystkie koszty postępowania od razu bierze na siebie państwo, w tym miesięczne wynagrodzenie syndyka sięgające 9 tys. zł. Czas spłaty długu skrócono do lat trzech – po tym czasie, niezależnie od tego jak ustalono miesięczne spłaty, wszystko zostaje umorzone. Każdy kto posiada mniej niż wynoszą jego zobowiązania, czyli jest niewypłacalny, i wykaże że nie z własnej winy wpadł w tarapaty, może się starać o upadłość.

Ustawa działa krótko, a już w sądach sypią przykładami pomysłowych naciągaczy. Wierzyciele narzekają, że łatwo jest dłużnikowi ukryć majątek, bo informacji podawanych przez dłużników nikt nie weryfikuje. Sędziowie przewidują, że czeka nas wielki przypływ zgłaszanych upadłości. Zliberalizowana ustawa liczy sobie dopiero rok, ale fala wniosków szybko wzbiera. Sędziowie przewidują, że kiedy ludzie nauczą się jak z ustawy w pełni korzystać, budżet państwa boleśnie to odczuje. Włączyli się do tego interesu prawnicy – sporządzenie wniosku o upadłość, to przeciętnie w cenniku 2 tys. plus VAT.

Z innego artykułu tego jednego numeru „Polityki” dowiedziałam się też jak duże firmy transportowe potrafią ukrywać swoje zyski i do czego potrzebny im jest „fundusz łapówkowy” – tak trzeba nim zarządzać, żeby prokurator, sędzia czy policjant przymknął oko na wynik badania dopuszczającego do ruchu ciężarówki. Gdyby oka nie przymknął, zdezelowane wozy nie mogłyby wyruszać w świat.

Nie było moim zamiarem reklamowanie tygodnika – przykłady na to jak się ogałaca budżet państwa można znaleźć na każdym kroku. Chciałam tylko przypomnieć, że do skoku na kasę jaki przy okazji zmiany rządu szykują nam politycy, trzeba dodać i te miliardy które „normalnie” do budżetu nie trafią bo zostają w kieszeniach naszych sfrustrowanych rodaków.

Agnieszka Wróblewska

 

 

 

One Response

  1. hazelhard 09.10.2015